Są takie książki, które nawet jeszcze nieprzeczytane już stoją wysoko na podium naszych własnych rankingów. Są też książki, które wypada znać, i których przeczytanie deklaruje wiele osób, a które wciąż istnieją tylko na liście. Najlepszym tego przykładem jest „Ulisses” Jamesa Joyce'a.
Ja mam swoją listę tytułów, którą stworzyłam w Exelu kilka lat temu. Te, które przeczytałam odznaczam na żółto. Trochę już się w niej zrobiło słonecznie, ale wciąż liczba planowanych góruje nad przeczytanymi. Tak - „Ulisses” też na niej jest i raczej nieprędko zmieni barwę na słoneczną żółć (bardzo lubię ten typowo polski, pod względem ortografii, wyraz. Ot taka dygresyjka ;)).
Był też „Archiplag GUŁag” Aleksandra Słożenicyna i „Czarodziejska Góra” Tomasza Manna. Teraz już umieściłam w sekcji „przeczytane”. A „Zły”? Dziwnym trafem jakoś go nie wpisałam, mimo że od dawna chciałam przeczytać. Mamił mnie nimbem powojennego, warszawskiego kryminału, klasyka z polskich klasyków. I co? Omamił, czy jednak nie?
Wyobrażałam sobie tę książkę, nie wiem dlaczego, jako dość brutalną powieść. Tytułowy „Zły” miał w mojej wersji być naprawdę zły, wręcz przerażający. Miały na niego polować zdeterminowane i agresywne ówczesne organy ścigania, a miasto miało pogrążyć się w terrorze. Przyznacie, że to brzmi nieco groźnie.
Kiedy więc zaczęłam już czytać „Złego” początek mnie rozczarował. „Zły” objawił mi się jako fantasmagoryczna postać, zjawa ze świecącymi oczami i ogromnym brylantem na palcu, która zarówno pojawia się, jak i znika błyskawicznie i niepostrzeżenie. Czy „Zły” to aby na pewno ludzka postać? – zadawałam sobie pytanie. I czytałam dalej.
A dalej też wcale nie było tak, jak sobie wymyśliłam. Jakaś tam warszawska gangsterka, która kręci lody, jakaś beznadziejnie zakochana, ale dość przedsiębiorcza czterdziestolatka, inna kobieta zaś nieco zbyt dziewczęca i niedookreślona w kwestii związków. Inni bohaterowie też nie bardzo zawładnęli moim umysłem. „Jak zachwyca skoro nie zachwyca”? Początkowo byłam naprawdę rozczarowana. Być może wynikało to w pewnej mierze z tego, że rozmowy gangsterów czytałam trochę „po łebkach”. Kiedy jednak złapałam haczyk i odnalazłam się w fabule – wtedy popłynęłam z nurtem.
Warszawa, pierwsze półrocze 1954 roku. Miasto, niczym feniks, odradza się z wojennej pożogi. W otoczeniu wciąż jeszcze wielu ruin, wznoszą się już mury MDM-u, odbudowuje się starówka, kwitnie handel na Różycu ,w tramwajach ludzie jeżdżą niczym kiście winogron, a w mieście szerzy się chuligaństwo. Drobni opryszkowie nie dorównują jednak sławie jednego zbira, ochrzczonego przez prasę mianem „Złym”.
„-Szanowny panie redaktorze – Kolanko pochylił się nad biurkiem na szeroko rozstawionych rękach – mam niewątpliwy zaszczyt oznajmić panu, że Zorro pojawił się Warszawie. Jeśli nie we własnej osobie, to w każdym razie w osobie kogoś, kto bez cienia wątpliwości jest jego synem, wnukiem lub jakimś polskim powinowatym.”*
Ambicję złapania warszawskiego Zorro ma młody, bardzo zdolny oficer z Komendy Głównej MO, porucznik Michał Dziarski, który został właśnie mianowany specjalnym pełnomocnikiem do walki z chuligaństwem na terenie Warszawy. Jednak nie tylko on jest zainteresowany osobą „Złego”. Krąg się powiększa: dziennikarz „Ekspresu Wieczornego” i jego pomocnik, lekarz z pogotowia ratunkowego na Hożej, kioskarz z pl. Trzech Krzyży, prezes spółdzielni „Woreczek”, a nawet ciekawski starszy pan (który swoją prezencją skojarzył mi się z Charliem Chaplinem) – wszyscy oni gorączkowo poszukują informacji o „numerze jeden” Warszawy. Czy go złapią, jakich metod będą używać i kim jest naprawdę „Zły”? – tego nie zdradzę, wszak to kryminał. Ciekawskich zaś odsyłam do lektury książki, a dla bardziej niecierpliwych do wujka Google lub cioci Wiki.
To, co mnie zachwyciło w książce Tyrmanda, to wcale nie kryminalna historia (mimo iż wciągająca), ale Warszawa widziana okiem autora. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to książka o tyle niezwykła, że oprócz beletrystyki zawiera w sobie ujęcie reportersko-dokumentalne. To nie jest obraz Warszawy rekonstruowany ze zdjęć i opowiadań. Tyrmand opisywał Warszawę, można rzec „na gorąco”. Książka powstała w tym samym czasie, w którym po wojnie odbudowywała się Warszawa. W treści jest wiele „poematów” dla warszawskiej architektury, pracy warszawskich kelnerów, specyfiki stołecznego języka, tramwajowego życia, ówczesnej mody damskiej i męskiej, informacje o tym, co się piło i konsumowało („Parówki są niezwykle zdrowe. Wzmacniają przeguby.”). Mimowolnie wyobrażam sobie nawet zadymione spelunki z sączącym się jazzem.
Tyrmand zastosował motyw „Kroniki filmowej” i zagrał tym na mojej wyobraźni – nie potrzebowałam nawet zdjęć z epoki, aby „zobaczyć” Warszawę lat ‘50-tych XX wieku. Chciałabym móc przespacerować się po takiej Warszawie, trafić tam na jeden dzień, odciąć się od nieustającego hałaśliwego potoku samochodów na Marszałkowskiej, zobaczyć na własne oczy ten wielki plac budowy pn. „Cały naród buduje swoją stolicę”. A co tam! Nawet kupiłabym na Starówce tę cegłę, którą usiłowali sprzedać opryszkowie ciekawskiemu buchalterowi, Jonaszowi Drobniakowi.
Oprócz tego, to co powyżej, powieść dodatkowo obfituje w wiele zabawnych nazwisk, dostosowanych (czasem prześmiewczo) do profilów bohaterów, a przede wszystkich trafnych i/lub zaskakujących opisów i fragmentów dialogów. Poświęcę im chyba nawet osobny wpis. Wracając zatem do pytania, czy „Zły” mnie omamił? Tak, to świetna książka. Kiedyś jeszcze do niej wrócę.
Tutaj zapraszam na wirtualną wycieczkę po ulicach Złego, czyli moją relację z wystawy w Muzeum Literatury.
Natomiast pod tym linkiem, jako że „Zły” był obiektem dyskusji na majowym Sabatowie, do przeczytania protokół ze spotkania z naszymi uwagami.
Książkę do recenzji przekazało Wydawnictwo MG
5/6
__________________
* Leopold Tyrmand - Zły, wyd. MG
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę
Mnie się Pan w meloniku kojarzył z Herculesem Poirot :D
OdpowiedzUsuńA wiesz - nie wpadłam na to. Ale coś w tym jest ;)
Usuń