niedziela, 24 czerwca 2018

O ojcostwie. Magdalena Szwarc - Ojcowie szóstego levelu. Reportaże o ojcostwie i Arno Stern, André Stern - Mój ojciec. Mój przyjaciel


Temat rodzicielstwa i budowania więzi z własnym dzieckiem zwykle rozpatruje się na płaszczyźnie macierzyńskiej. O macierzyństwie, jego wadach, zaletach, radościach i troskach napisano już sporo książek. Sama też już ich trochę przeczytałam i wciąż szukam kolejnych, bo to temat, którym aktualnie żyję i który z socjologicznego i psychologicznego punktu widzenia jest szalenie interesujący.

Nie da się jednak ukryć, że od kilku dekad zmienił się model rodziny. Z wielopokoleniowej, w którym rytm nadawały seniorki i krewne obecnie dominują rodziny nuklearne, składające się z rodziców i ich potomstwa. Nie jest to model zbyt szczęśliwy dla całej rodziny, szczególnie, że zubaża możliwość budowania przez dzieci szerszych relacji społecznych, a także dodatkowo obciąża psychicznie i fizycznie matki. Całe szczęście jednak zmienia się również model społeczny mężczyzny – hero sprzed telewizora lub komputera zaczyna dostrzegać wartość z bycia aktywnym ojcem. A ponieważ wczoraj był dzień ojca – warto przyjrzeć się książkom traktującym właśnie o ojcostwie w nowym wydaniu.



Magdalena Szwarc, Ojcowie szóstego levelu. Reportaże o ojcostwie, wyd. Zwierciadło Sp. z o.o. 2016

Najważniejszym opiekunem dla dziecka zwykle bywa matka. Wynika to głównie z biologii, ale również zaangażowania rodzica, często również, co akurat jest smutne - od finansów. Zatem dylemat urlop wychowawczy/zwolnienie lekarskie na opiekę nad chorym dzieckiem rozwiązuje się sam po szybkiej kalkulacji, który rodzic więcej straci na zarobkach. Niestety częściej mniej bolesną stratą dla domowego budżetu jest obniżona pensja kobiety. Powoduje to jednak narastającą nierównowagę w relacjach macierzyńskich i ojcowskich.

A gdyby jednak odwrócić role? Jak to jest, kiedy w domu z dzieckiem jednak zostaje tata? Właśnie Podjęcia się  próby zobrazowania „nowego społecznego zjawiska” podjęła się Magdalena Szwarc. Z kilku opowieści wyłania się pewien obraz, który jednocześnie cieszy i smuci. Większość z ojców, którzy podzielili się opowieściami o swoim aktywnym ojcostwie, to osoby spełnione zawodowo, które albo dysponują środkami na czasowe przystopowanie swojej kariery lub mają możliwość jej rozwijania nawet wtedy, kiedy są wiodącymi opiekunami swojego potomstwa. Nie zależą zatem finansowo od żon lub partnerek. Niewątpliwym plusem odwrócenia ról jest to, że jest to wartość dodana zarówno dla dzieci jak i ich ojców. Mężczyźni czerpią z tego radość i spełnienie. Ojcowie często również zwracali uwagę, że mają oddech na bycie sobą. Kiedy matki wracają z pracy, od razu przejmują opiekę nad dzieckiem, by ojciec mógł zająć się inną aktywnością, jakimś zleceniem lub po prostu miał możliwość spędzić czas z kumplami.

W Szwecji na mężczyzn na tacierzyńskim przyjęło się mówić lattepappor – tatusiowe latte. Nazwa wzięła się od wspólnych spotkań ojców na kawie, podczas których zajmują się swoimi dziećmi. Tam nikogo to nie dziwi. W polskich opowieściach problem, który wybija się na pierwsze miejsce to właśnie brak ojcowskiej wspólnoty między mężczyznami. Może za dekadę lub dwie, kiedy dorosną do rodzicielskich ról obecni chłopcy, wychowywani przez obecnych i aktywnych ojców nowy model rodziny zyska bardziej ludzką twarz. Pojawiające się w blogosferze blogi pisane przez ojców są niejakim światełkiem w tunelu ;)



Arno Stern, André Stern, Mój ojciec. Mój przyjaciel, wyd. Element 2016

Gdyby idealna, pełna ciepła, miłości i szacunku relacja ojca z synem wydawała się utopią, to biografie Arno i André Sternów temu przeczy. Arno od dziesięcioleci jest badaczem dziecięcej psychiki pod kątem spontanicznej twórczości i roli zabawy. To nie tylko teoretyk, ale również założyciel pracowni Malort, w której stworzył przestrzeń dla malarskiej ekspresji dzieci. 



W biograficznej książce, którą napisał razem z synem André poświęcił temu zagadnieniu, jego początkach i odkryciach sporo miejsca. Ale to nie one są tym, co wyznacza główny temat książki. Nie są nim również doświadczenia André z faktu, że nigdy nie chodził do szkoły i analizy jak w rezultacie przełożyło się to na jego edukację i rozwój.



Spajającym ogniwem jest opowieść o życiu 4 pokoleń mężczyzn i ich relacji na linii ojciec-syn. Najpierw Arno opowiada o sobie i swoim ojcu Isidorze, o życiu i tułaczce na emigracji w czasach rządów nazistów. W drugiej części do głosu dochodzi André, syn Arno i ojciec Antonina opowiadający o tym, jak głęboka relacja łączy go ze swoim ojcem i jak doświadczenia z bycia synem Arno przekłada na bycie ojcem Antonina.

Nigdy też nie doświadczyłem rzekomo nieodzownej potrzeby odcięcia pępowiny, obcy był mi bunt okresu dojrzewania (...). Poszczególne etapy życia  - dzieciństwo, okres młodzieńczy, wiek dorosły - nie były od siebie wyraźnie oddzielone, a okresy przejściowe między nimi ulegały zatarciu. Ciągłe kroczenie naprzód według własnego rytmu i bez momentów przełomowych można dostrzec w każdym procesie biegnącym w sposób naturalny.
Nikt z mojego otoczenia nie uważał, że przeżycie kompleksu Edypa jest czymś koniecznym albo pożądanym - nikt się na to nie nastawiał i nikt też nie był zaniepokojony faktem, że w moim przypadku on nie nastąpił. Nigdy nie musiałem zdobywać własnej niezależności, ponieważ zawsze ją miałem.

Z tych autobiografii o ojcostwie bije szczerość, miłość, szacunek, wspólnota, przywiązanie, autentyczna radość z bycia członkiem tej konkretnie rodziny. To niesamowite, godne podziwu i szczerej, pozytywnej zazdrości. Tę książkę powinni przeczytać szczególnie mężczyźni. Osobiście jestem zachwycona tym rodzinnym duetem.



czwartek, 14 czerwca 2018

O zakupie kontrolowanym, czyli Warszawskie Targi Książki 2018


Na trzy przystanki tramwajowe przed Stadionem Narodowym, 19 maja skończyłam czytać kolejną z książek o upraszczaniu życia i minimalizowania zasobów. To zabawne, bo właśnie zmierzałam na Warszawskie Targi Książki, których głównym założeniem jest festiwal konsumpcji, z całym tym zaaferowaniem, bogactwem książkowych zasobów, wydarzeń i informacji, hałasem i pogonią za uciekającym czasem. Jakby nie było – drugi biegun. Ten dysonans kazał mi się zastanowić nad tym, jak na przestrzeni lat zmienił się mój charakter przebywania na WTK. A zmienił się bardzo. Ja już to wiem, zaraz też opowiem jak jest.


Książki to moja miłość od kiedy pamiętam. Zwykle w związku z tym snułam marzeniach o pokoju, później mieszkaniu, w którym książkom na regałach oddałabym sporą część powierzchni. Jednak na przestrzeni lat i różnych życiowych zdarzeń zasoby mojej biblioteczki przypominały sinusoidę. Raz przypływały, potem były rozdawane/wyprzedawane, by po jakimś czasie, względnie uzyskania życiowej stabilizacji znowu zaczęły napływać. Przez dobrych kilka ostatnich lat głównie ich przybywało, co nawet dokumentowałam na blogu. Wymiany, zakupy, egzemplarze recenzenckie, prezenty – dróg dojścia do moich półek było kilka. A później nastąpił czas mojego urlopu macierzyńskiego, kiedy stosy książek zaczęły mnie przytłaczać. Trochę wcześniej wsiąkłam na dobre w minimalizację domowych zasobów (sprzęty, odzież, różne przydasie, zgromadzone pamiątki, zdjęcia), więc odchudzenie regałów z książek to okazuje naturalny etap tego procesu. Choć niełatwy.

I kiedy trochę już udało mi się ich rozdać, wymienić, czasem sprzedać – oto pojawiam się na Warszawskich Targach Książki. Wszystko to na darmo? Bynajmniej! Jakkolwiek to dziwnie początkowo zabrzmi, tym razem to ja byłam dla targów, a nie targi dla mnie. Potraktowałam je jako zjawisko do obserwacji. Siebie, innych, różnych zachowań oraz przeglądu książek. Był to również trening w upraszczaniu codzienności.

Przez kilka poprzednich lat na targi przywoziłam książki, aby zebrać autografy ulubionych autorów i wracałam obładowana kolejnymi książkami zakupionymi na targach. To był również czas gonitwy między stoiskami, tak aby zdążyć jeszcze na panele dyskusyjne i spotkania, które miałam gęsto zapisane na całej kartce. Weekend wrażeń z mega zmęczeniem po. Ale to było fajne, ekscytujące, dawało przyjemność. Wcale tego nie neguję. Obserwuję za to zmiany, które mnie również cieszą i dają wewnętrzny spokój, lekkość, jakiś rodzaj zen. 

A zatem jak było u podczas tegorocznych targów książki? Zarezerwowałam mój czas dla nich tylko na kilka sobotnich godzin. Wybrałam jeden panel w Strefie Kryminału, który interesował mnie najbardziej.



Później pojechałam na II piętro na książkową wymianę. Na bookrossingu czuję się jak poławiaczka pereł, więc nie mogłam sobie odmówić takiej przyjemności. Na miejscu zastałam długą kolejkę, ale ta przesuwała się dość sprawnie do przodu, zatem 10 min na czytanie e-booka minęło w mgnieniu oka. Zrealizowałam cel, by zostawić więcej, a wziąć mniej (5 do 3). Chociaż do stołu dostać się było nieco trudno.


Wracając z wymiany zahaczyłam o scenę, na której Robert Biedroń interesująco i rzeczowo opowiadał o najnowszej książce i o demokracji w ogóle. To jeden z niewielu polityków, który przywraca mi wiarę w to, że nasze krajowe podwórko może kiedyś wyglądać lepiej.  To też można odebrać w kontekście pewnego upraszczania, ulepszania rzeczywistości.


Później zrobiłam spacer po części wystawienniczej. Jak co roku - obserwowałam pomysły na aranżację stoisk, ale też przeglądałam książki z kategorii literatury dziecięcej (wyjątkowo zakazu nadmiernego napływu nie zastosowałam w przypadku książek do Jackoteki) i szukałam pociągów. O tym ostatnim, będzie w następnym blogowym wpisie.


3 książki na górze - bookrossing, 4 pozostałe (literatura dziecięca) - zakupy

I już zbliżam się do podsumowania. Wyszło nieźle: spędziłam na targach 4 godziny, zawiozłam 5 książek, wróciłam z 7 sztukami (3 z bookrossingu, 4 kupione) oraz masą obserwacji i zadowalającego wyniku treningu z upraszczania i slow life. Dwa ostatnie doświadczenia sprawiły, że i ten wpis musiał swoje odczekać na publikację. Mniej niż miesiąc, to nie aż tak długo ;) 22. czerwca startuje Big Book Festival. Oho! Coś mi się widzi, że szykuje się kolejny trening ;)



niedziela, 3 czerwca 2018

O dzieciństwie. Grzegorz Kasdepke, Anna Onichimowska, ilustracje Joanna Olech - Kiedy byłem mały/Kiedy byłam mała


Kiedy byłem mały, wszystko wokół było duże. Nawet nasz pokoik w mieszkaniu dziadków przy ulicy Kalinowskiego.

Recenzja książki Co czytali sobie, kiedy byli mali tutaj.


Jakiś czas temu na bookcrossingowej półce w mojej osiedlowej świetlicy trafiłam na książkę z dedykacjami: Dla Marysi, genetycznie obciążonej miłością do książek od cioci Joanny i Dla Marysi z buziaczkami ciocia Anka. Pomyślałam sobie, że fajnie ma to dziecko, może obecnie już nawet nastolatka lub dorosła kobieta, że krewni dają książkowe prezenty z miłymi dedykacjami. Kiedy byłam mała, sama o takich marzyłam, ale moi krewni nie potrafili czytać mi w myślach, nigdy też nie pytali o listę prezentowych marzeń. Wzięłam zatem tę książkę do domu z postanowieniem, że przeczytam ją przy jakiejś miłej okazji. 

Okazja nadarzyła się niebawem, czyli w Dniu Dziecka. Spakowałam zatem książkę rano do torby i przeczytałam w tramwaju w drodze do i z pracy. Jest niezbyt obszerna, ma duże litery, dużo zdjęć i obrazków – idealna na niezobowiązującą lekturę.


Wspomnienia z lat dziecięcych autorów współczesnych książek dla dzieci Anny Onichimowskiej i Grzegorza Kasdepke napisane są z punktu widzenia dziecka. Oboje wracają do swoich wspomnień nie przepuszczając ich specjalnie przez filtr dorosłości. Są zatem uroczo naiwne i fantastyczne jednocześnie. Dzięki takiej formie – treść będzie idealna odbiorze dla czytelników w wieku 5-105 lat ;)


Przeczytane wspomnienia wyzwoliły w mojej głowie różne przemyślenia: sentyment, radość, ale też smutek i niezadowolenie. Odległe bieguny, bo mieszał mi się pierwiastek małego dziecka, którym byłam kiedyś i obecnie matki swojego dziecka. Porównywałam dzieciństwa autorów i swoje własne, zwracałam też uwagę na sposób wychowywania dzieci wcześniej i tłumaczyłam reakcje oraz zachowania na język przemawiającego do mnie w roli rodzica – nurtu NVC i RB. 

Chodziłam do przedszkola w Łazienkach. Ustawiali mnie zawsze w pierwszej parze, ponieważ miałam długie loki. Nie przepadałam za tym, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Nikt nie chciał również słuchać, kiedy mówiłam, że coś mi nie smakuje, więc często przekładałam obiadowe dania do szuflady stolika, przy którym jadłam. Wszystko się wydało, kiedy przelałam tam zupę i stolik zaczął przeciekać. Dużo bardziej od ogródka przy przedszkolu podobał mi się park, więc często do niego uciekałam (…) Wszyscy się na mnie za te ucieczki gniewali, a ponieważ byłam niepoprawna, rodzice musieli mnie stamtąd wypisać.

Czasami chodziliśmy z tatą do jego znajomego, który zawsze dawał mi książki. (…) Pan Maj był bardzo gruby i bardzo miły. Hodował w płaskich talerzach mchy i porosty. Kiedy otwierał okno, bałam się, że porwie go wiatr i poszybuje jak balon wysoko w chmury.Na moje czwarte urodziny przyszła z Łodzi paczka. Nie mogłam uwierzyć, że jest naprawdę dla mnie. Stałam na stołeczku, patrząc jak mama rozwija kolejne warstwy papieru. W środku był biszkopt z kremem waniliowym, upieczony przez moją prababcię. Nigdy potem nie jadłam niczego, co pachniałoby podobnie i byłoby równie pyszne.

Babcia Danusia była mamą mojej mamy i Iwony. Kochała tylko siebie i nie zwracała uwagi ani na mamę, ani na Iwonę. Mimo to co niedzielę chodziliśmy do jej drewnianego domu na Nowym Mieście. Czasami wracałem stamtąd z gorączką, szczególnie wtedy, gdy babcia Danusia miała do mamy jakieś pretensje. Prawie zawsze miała pretensje. Gorączka mijała w pokoiku przy ulicy Kalinowskiego. Tu był nasz dom.


I tak sobie pomyślałam, że dzieciństwo to piękny, ale jednocześnie bardzo trudny czas w życiu człowieka, w którym beztroska współistnieje z ogromnymi ograniczeniami i to często ze strony tych, u których dziecko powierza największą ufność. Postawiłam sobie zatem pytanie, czy chciałabym wrócić do czasów dzieciństwa? Bardzo tak i bardzo nie. Jednocześnie tym więcej dało mi do myślenia o tym, że to jak będzie w przyszłości wspominał dzieciństwo mój syn w dużej mierze zależy od tego, jaką teraźniejszość zaoferuję mu teraz.

Nie sądziłam, że taka niewinna książka o wspomnieniach innych ludzi sprowokuje mnie do głębszej jej analizy. A zatem – niech każdy dzień w życiu dziecka będzie piękny, nie tylko 1. czerwca.


Gdy dziadek wracał z działki, w całym domu zaczynało pachnieć pomidorami. Kiedyś pomidory pachniały. Teraz potrafią jedynie dobrze wyglądać w hipermarkecie. Prosiłem, żeby babcia zrobiła mi podziubdzianą kanapkę. Co to jest podziubdziana kanapka? Zwykła pajda chleba z masłem i pomidorem pokrojona na kawałeczki. Nie wiem, skąd taka nazwa. Wiem za to, że nikt nie umiał tak dziubdziać jak babcia. Potem siadała przy stole w kuchni i przebierała przyniesione przez dziadka czereśnie, wiśnie i agrest. To będzie na kompot, to na konfitury, a to na ciasto. Ja siedziałem gdzieś obok, urządzając wyścigi najokrąglejszym owocom – i tak toczyły się nasze dni. W gruncie rzeczy były tak samo szare jak kluski łyżką kładzione. Ale i równie smakowite.

______________________
cytaty: Grzegorz Kasdepke, Anna Onichimowska, ilustracje Joanna Olech, zdjęcia z archiwum autorów, Kiedy byłem mały/Kiedy byłam mała, wyd. Literatura 2009



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...