niedziela, 31 lipca 2016

Czy Castro to hiszpański bliźniak Szwejka? Juan Eslava Galán – Walentyna


Patrzy na nią i myśli: „Nie wiemy, jak masz na imię, co?”. Po paru krokach przystaje. Mulica robi to samo. Widać, że przyuczona.
- A nie powiesz mi, jak masz na imię, co? No to będę na ciebie wołał Walentyna, boś taka waleczna była, żeś wlazła tam, gdzie się czerwoni z faszystami strzelali. Właśnie: Walentyna.



Dzisiaj coś dla miłośników zwierząt (szczególnie mułów ;)), literatury hiszpańskiej, ale też literatury (anty)wojennej i historycznej. Taki miks oferuje „Walentyna”. Chcecie coś więcej? Zacznijmy od okładki, którą polubiłam… od pierwszego spojrzenia ;) Ma charakter – muszę to przyznać. Niesie też pewną obietnicę. Mianowicie sugeruje treść z dużą dozą humoru, snuje wizję wojny w wersji antyheroicznej, łotrzykowskiej i rozczulającej jednocześnie. Przyrównuje nawet do czeskich „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. A jak było w istocie?

Treść z okładki chyba poszła o krok za daleko. Za dużo mi naobiecywała, więc i sporo spodziewałam się po tej książce. Kapral Juan Castro Pérez z pododdziału mulników walczący na froncie hiszpańskiej wojny domowej może i jest na swój sposób zabawny, ale daleko mu do głupiutkiego, ale za to fartownego Szwejka. Hiszpan, aby mu tak bardzo nie umniejszać – ma również ma na swoim koncie szereg zabawnych sytuacji, cechuje się podobną chłopską mentalnością i zachowuje się niekiedy nieadekwatnie do sytuacji (zwykle kiedy nie wie co powiedzieć – salutuje) i nawet jakimś cudem zostaje odznaczony przez samego Franco - to jednak wciąż dla mnie za mało jak na wydawnicze peany, tym bardziej przyrównujące bohatera do osobowościowego profilu uparcie wywoływanego przeze mnie Szwejka.

Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest zła. I choć daleko jej do ironicznego obnażenia wojennych absurdów, to odnalazłam fragmenty, które dużo zapunktowały. Tłumaczenie nieobytemu chłopu idei latania zeppelina, stosunek bohatera względem tytułowej mulicy Walentyny, związek Castra z Conchitą, sposób przedstawienia wojskowej propagandy wojennej, opisy potraw hiszpańskiego żołnierza oraz umieszczony na końcu książki (i bardzo pomocny) słowniczek terminów, pojęć i wydarzeń zdecydowały, że jednak tę hiszpańską ciekawostkę literacką nie spisuję zupełnie na straty. Nawet mimo tego, że nie postawię jej na swojej domowej bibliotecznej półce. 


3/6
_____________________________
Juan Eslava Galán – Walentyna (La Mula, przekł. z hiszpańskiego Zofia Siewak-Sojka), wyd. Sonia Draga 2015

piątek, 8 lipca 2016

Wakacje w mieście Mozarta. Radek Knapp - Lekcje Pana Kuki


- Wiem, że pan nie cierpi przewodników – powiedziałem. – Ale przeczytałem w nich o katedrze św. Stefana, o Schönbrunnie i o Mozartkugeln.
- To jest jakiś argument. Rzeczywiście, tam są nie tylko samobójcy, ale też mnóstwo zabytków i różnych specjałów. Nie mówiąc już o lipicanerach.
Pan Kuka schował się znów za kieliszkiem, a jego nos wydłużył się jak ogórek.
- To specjalny austriacki deser lodowy. Musisz go koniecznie zamówić w jakiejś kawiarni.*



Mój egzemplarz „Lekcji Pana Kuki” ma ten najbardziej nielubiany przeze mnie typ okładki – filmową. Zresztą w innych wydaniach ta powieść też nie miała szczęścia.
I może właśnie przez tę okładkę tak długo odkładałam w czasie przeczytanie tej niezbyt obszernej powieści. A szkoda, bo historia młodego Waldusia odkrywającego uroki Wiednia to świetny materiał na lekką, odprężającą, zabawną i nieskomplikowaną wakacyjną lekturę.


Pozostałe, równie niezbyt fortunne okładki


Oto czasy, kiedy Zachód jawił się kolorową, obfitą bajką, do której wiodąca wolna strefa Schengen jeszcze długo była marzeniem, a na granicy współzawodniczyli celnicy z rentgenem w oczach i cwani przemytnicy z kontrabandą. 
Waldemar wybiera się za granicę na wakacyjne saksy - trochę pozwiedzać i zarobić kilka groszy. Kierunek austriacki podpowiada mu sąsiad z dołu – Pan Kuka, dystyngowany pijak, który alkohol pija równie elegancko, co Anglicy swoją herbatę. Sam Wiedeń, to nie jedyna wskazówka starszego sąsiada. Jako że w mieście Mozarta sam już bywał, a nawet ma tam niejakie znajomości, w kwestii transportu poleca skorzystać z usług linii autobusowej „Dream Travel”, na miejscu rekomenduje tani, ale ponoć urokliwy hotel „Cztery Pory Roku” i aby cały wyjazd był pomyślny wręcza dodatkowo talizman – starą zapalniczkę.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pewien niuans – równie mały co ów lipicaner z cytatu ;) Ale może, gdyby nie to - w przeciwnym razie Waldemar nigdy nie wykopałby basenu w parku narodowym, nie odkrył uroków pewnej ławki w parku, nie przeżył przygody miłosnej, nie zgubił tajemniczej puszki swojego pracodawcy, nie poznał świetnych znajomych i może jednak wrócił do domu kompletnie spłukany po zjedzeniu wszystkich puszek konserwy turystycznej.

Okazuje się jednak, że los płatający figla może być czasem bardzo zabawny i oferować zaskakujące rozwiązania. Tym bardziej, kiedy posiada się szczęśliwy cień, który nawet głupca potrafi wydobyć z największych tarapatów. Co jednoznacznie wskazuje na to, że szczęście w nieszczęściu to czasem najlepsze, co może nam się przytrafić. A tacy panowie pokroju Pana Kuki, choć starzy z nich cynicy, to jednak warząc piwo - zupełnie przypadkowo potrafią ubarwić życie innych.

Ale nie zdradzę już nic ponad to, co powyżej. Te zaledwie 200 stron szybkiej i przyjemniej lektury rekomenduję, jako czasoumilacz podczas wylegiwania się na plażowym ręczniku, w hamaku, ogrodowej huśtawce, podróży w pociągu, czy gdzie tam zastanie Was wakacyjny czas na książkę ;)



4/6
_____________________________

Radek Knapp – Lekcje Pana Kuki [Herrn Kukas empfehlungen; przekł. z niemieckiego Sława Lisiecka]; wyd. Sonia Draga 2008 

sobota, 2 lipca 2016

Pod wulkanem. Jean Rolin – I ktoś rzucił za nim zdechłego psa*


Myślę (…) o napisaniu historii o psach feralnych (jest to anglicyzm albo ściślej – kalka angielskiego przymiotnika „feral”, oznaczającego zwierzę domowe, które wróciło do stanu dzikości, zdziczałe; stosowanie tej kalki – w postaci „feralny” lub „sferalizowany” – zamiast określeń „zbiegły” lub „zdziczały”. (…) Rozumiem przez to – wyjaśniałem – psy błąkające się zupełnie swobodnie, nieposiadające ani domu, ani pana.”**



Kiedy 8 lat temu spacerowałam po księżycowym krajobrazie sycylijskiej Etny mój wzrok wypatrzył leżącego żółtego psa. Zastanawiałam się w jaki sposób tam trafił, co je i czy w ogóle ktoś się nim opiekuje. Wszak droga na wulkan (którą pokonywaliśmy autokarem) wiodła pośród pustkowia. Później w Internecie doczytałam, że to specjalna, stara rasa bardzo wytrzymałych psów Cirneco Dell'Etna, której występowanie na Sycylii odnotowuje się już od co najmniej 2500 lat. Wszystko się wyjaśniło – nie był to zatem porzucony piesek, który utraciwszy właściciela – jest bezradny. Tak jakby ulga.


O sycylijskim psie z wulkanu przypomniałam sobie przy okazji lektury książki, którą omawiałyśmy na wczorajszym klubie książkowym zwanym Sabatowem.  A w niej, jak głosi opis na okładce: Francuski reporter wyrusza w zaskakującą podróż psim śladem. (…) Co dzieje się ze zwierzętami w czasie wojny czy klęski żywiołowej? Pisząc o psach, pisze w istocie o ludziach i ich bezradności wobec problemów, które sami stworzyli – o tym, że wszędzie tam, gdzie chwieje się ład społeczny, pojawiają się watahy bezpańskich psów, że w krajach tak różnych, jak Rumunia i Australia wciąż trzeba prowadzić z nimi regularne wojny.

Zapowiada się ciekawie – pomyślałam. I zabrałam się do niej z wielkim zapałem. Tym bardziej, że to reportaż Czarnego – a to dla mnie marka sama w sobie. Jak dotąd każdą książkę tej serii brałam w ciemno i nigdy nie żałowałam. Hmmm… czy ja napisałam jak dotąd? No właśnie! I tutaj mamy ten haczyk. Bo właśnie przy tej książce zmieniłam zdanie. 

Według mnie to zmarnowana szansa na realizację świetnego pomysłu na formę interesującego reportażu. W zasadzie to nawet nie wiem, co autor chciał przekazać swoją książką. Czy aby na pewno wziął na warsztat psią historię bezdomności? A może jednak chciał napisać o swoich wojażach, a nie wiedział jak ugryźć ten temat? I dlatego wyszło z tego coś na kształt studenckiego wodolejstwa na zaliczenie semestru? I nawet nie jestem odosobniona w tej opinii, bo wszystkie obecne na Sabatowie równo skrytykowałyśmy tę próbę psiego reportażu. Jaka szkoda, że tak nas zawiódł ten autor, bo gdyby książka okazała się fantastyczna, byłoby to świetne czytelnicze uczczenie przypadającego wczoraj Dnia Psa.

Czy mogę jednak tę książkę za coś pochwalić? Byłabym skłonna za fragmenty, w którym autor wyjaśnia dlaczego psy nie pasjonują się malarstwem (i co z tym wspólnego mają van Gogh oraz królik na środku klombu nasturcji), jak postępują z pijanymi ludźmi i dlaczego chodzenie kładką nad ruchliwą ulicą dowodzi ich inteligencji. Ale to jednak za mało, aby ją polecić jako pasjonującą lekturę. No może tylko dla wielkich miłośników psów i wszystkiego, co się z tym tematem łączy. Inni mogą sobie tę książkę spokojnie odpuścić. No chyba, że chcą podobnie jak ja (że posłużę się psią nomenklaturą) – wynudzić podczas czytania jak mops ;)


1/6
_______________________________
* Wyjaśnienie tytułu z przypisu w książce: „Ktoś rzucił za nim do rozpadliny zdechłego psa”. Jest to ostatnie zdanie powieści Malcolma Lowry’ego „Pod wulkanem”

**Jean Rolin – I ktoś rzucił za nim zdechłego psa [Un chien mort après lui; przekł. Wiktor Dłuski], wyd. Czarne 2011


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...