W jednym z japońskich serwisów wyczytałem, że na pokładzie Japan Airlines 123 znajdował się pewien obraz, który miał trafić do Osaki, by stamtąd zabrano go do muzeum w Europie. W ładowni Air Hibernia 3836 przewożono zaś dzieło, które niegdyś zostało zrabowane z Jerozolimy i które wracało na należne mu miejsce.
Oba obrazy były Czarnymi Madonnami.*
Ta książka pojawiła się w domu zupełnie nieproszona. Urozmaiciła mi jednak czytelniczo upalną część sierpnia… zeszłego roku. Tak, tak – trochę mi zajęło czasu napisanie tej recenzji, choć w głowie ułożoną miałam ją dawno. Fakt, że wspominam o niej dopiero teraz powinnam uważać za ogromne niedopatrzenie i blogowe lenistwo.
Remigiusz Mróz zdążył już przyzwyczaić czytelników do swojej wielkiej pisarskiej płodności. Zresztą w artykule Książek. Magazynie do czytania (Self-made Mróz, numer z czerwca 2017) zdradził co nieco swój sekret. W skrócie: dzień bez pisania jest dniem (prawie)straconym. Zatem pisze, pisze dużo i wielu gatunkach się mierzy. Sięga nawet po pseudonim i na moment zostaje Skandynawem. A potem robi jeszcze jeden zwrot, by machnąć religijno-thillero-horror ;)
Czarna Madonna niesie pewne przesłanie, a może nawet przestrogę dla osób stanu duchownego. Wybaczcie, pozwolę trochę na nieco ironii i sarkazmu, ale treść książki naprawdę lepiej potraktować z dużym przymrużeniem oka. Bowiem, no cóż… sama historia też jest nieco nieziemska. Dosłownie i w przenośni. Będzie odlotowo ;)
Pewien ksiądz kończy ze stanem duchownym ponieważ nieoczekiwanie wpada mu w oko pewna panna. Panna młoda, której zresztą udzielał ślubu. Ponieważ pobłogosławiwszy niewiastę i jej oblubieńca, panna została panią, w dodatku zajętą – z braku laku ksiądz ów porzucił koloratkę, by wpaść w ramiona siostry panny młodej. Jak na eksksiędza przystało przed własnym ślubem z siostrą panny, teraz już narzeczoną – wybiera się w przedślubną podróż – pielgrzymkę do ziemi świętej. Ale sprawa wycieczki rypie się w ostatniej chwili, kiedy były księżulo ma się wzbić do nieba – samolotem. Nie dociera zatem do Jerozolimy, a samolot, którym podróżuje narzeczona – znika z radarów. Później pojawia się i znika i… tak jeszcze kilka razy. I w tej zabawie w chowanego jest właśnie cały pies pogrzebany. Będzie dużo o (nie)wierze, ludziach z zaświatów, egzorcystach, szeptuchach, zwidach i innych widzeniach, ale również z innej mańki - o katastrofach samolotowych.
Historia jest tak piramidalnie absurdalna, że do książki powinno się dołączać wino. Niekoniecznie mszalne. Miało być strasznie i poważnie, a wyszło komicznie. Chociaż ja, jako matka karmiąca, a zatem absytentka - i bez wina miałam niezły odlot ;) Byśmy się źle nie zrozumieli - wcale nie chcę Was odwieść od lektury. Och, bynajmniej! Nie, nie – bierzcie z tego wszyscy i czytajcie. To książka na poprawę humoru, w sam raz na nadchodzące po słonecznych upałach – jesienne depresyjne przesilenie.
Nie mogę odmówić Remigiuszowi Mrozowi jednego: że jak już popłynie z wyobraźnią, to od książki oderwać się nie sposób. Do końca nie wiem, dlaczego tak jest, ale chichrając się pod nosem doczytałam te absurdy do końca. I chociaż uważam, że Czarna Madonna sporo otarła się o kicz – to w ogóle nie żałuję lektury. Przekonajcie się sami, polecam (z dużym przymrużeniem oka).
4/6 ;)
__________________________
__________________________
*Remigiusz Mróz, Czarna madonna, wyd. Czwarta Strona 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz