środa, 29 stycznia 2014

"Tost" Slatera kontra "Kuchnia Warszawska", czyli o żywności w książkach ciąg dalszy

Pozostając jeszcze w temacie przetworzonej żywności, w recenzji książki Nigela Slatera „Tost. Historia chłopięcego głodu” napisałam, że rozkwit żywności instant przypadł w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych na okres w połowie XX wieku.

A jak to wygląda w przypadku Polski?

Z dzieciństwa, czyli schyłku PRL-u pamiętam Vegetę i Maggi, zwaną przeze mnie magilą, którą mój ojciec za każdym razem wraz z czarnym, mielonym pieprzem sypał do każdej zupy, jeszcze przed zanurzeniem w niej łyżki. Pamiętam też zupy w proszku, w tym ówcześnie ulubioną ogonówkę. Pojawiało się też rozpuszczalne słodkie kakao i słodkie granulowane smakowe herbatki, które z Niemiec przywoził chrzestny oraz ojciec kolegi z klasy.

Jednak przetworzona żywność, na półkach sklepowych w większych ilościach, kojarzę dopiero od czasów, kiedy już chodziłam do podstawówki i kiedy w książce szkolnej - Orłu, czyli godłu dorysowywaliśmy kredkami koronę.


Dlatego też bardzo zdziwiłam się, kiedy rok temu przeglądałam świeżo zakupioną książkę „Kuchnia Warszawska” Wydawnictwa Przemysłu Lekkiego i Spożywczego z 1963 roku, w której mój wzrok przykuły pewne obrazki. Obejrzyjcie je ze mną (kliknijcie w zdjęcie, aby powiększyć):


Na początek rozczulająca scenka rodzajowa.


Zaraz potem często występująca rzecz w książkach z tamtego okresu – obraz prawidłowego wyposażenia kuchni i aluminiowe garnki, które niestety bywały i w kuchni mojej mamy. 


Jest i gospodyni domowa – koniecznie w fartuszku i typowa dla tamtych czasów moda na palenie. Zwróćcie uwagę w jakim anturażu - z konwaliami ;) Urocze ;))) 


Zupy, sosy, dewolaje…


….i magila ;) 


A potem reklama – dźwignią PRL-owskiego handlu, czyli koncentraty i dania z proszku:


Piernik z proszku, jaja w proszku, koncentraty owocowo-witaminowe, ekstrakt kawy Marago.


Oraz cały rozdział o obiadach z koncentratów. 


Chcecie przykładowe przepisy?  ;) 



Jak widać - przetworzona żywność w Polsce nie pojawiła się nagle wraz z raczkującym kapitalizmem…

Co ciekawe, jak twierdzili autorzy przedstawionej książki, koncentraty spożywcze to nie namiastki, lecz pełnowartościowe produkty, które pozwalają gospodyni domowej przygotować smaczne i pożywne produkty bez poświęcania temu zbyt dużo czasu. Ma to oczywiście związek z tym, że coraz więcej kobiet podejmowało pracę. W Ameryce miało to trochę inny wydźwięk – oto właśnie triumfuje technika i postęp wyzwalający nas z orki w domu. 

Tak, czy siak w obu przypadkach taka żywność instant, jako najnowsza zdobycz nauki, podobno zdążyła już być ówcześnie gruntownie przebadana w laboratoriach, co oznaczało, że jest bezpieczna i zdrowa dla ludzkiego organizmu. Jak jest naprawdę – pokazuje rzeczywistość. Amerykanom przetworzona żywność instant nie wychodzi na zdrowie, w Polsce też wcale nie jest z tym najlepiej.

Właśnie dlatego wolę ją traktować, jako kulinarną ciekawostkę.


poniedziałek, 27 stycznia 2014

Czy wiesz, co jesz? Julita Bator - "Zamień chemię na jedzenie"

Mam sobie takie oto hobby, które nazywa się „zakupy”. Nic specjalnego – powiecie, skoro jestem kobietą. Śpieszę jednak wyjaśnić, że nie chodzi tu o zwyczajny shopping odzieżowy, tudzież gadżeciarski związany nierzadko z polowaniem na promocje i wyprzedaże. Moje zakupy dotyczą spożywki i gruntownego lustrowania sklepowych półek. A ponieważ lubię czytać – na zakupach czytam dużo, bardzo dużo… etykiet na produktach spożywczych. Podobno nie każdy to robi, skoro według obiegowej opinii - wypadamy słabo w konkursie o medal „świadomego konsumenta”. Prawdę powiedziawszy potwierdza to moje drugie hobby, również związane z zakupami, które nazywa się „obserwacją taśmy”. Polega na jakże prostym zadaniu niepohamowanego zaglądania ludziom w koszyki. 
Jaki jest wynik poczynionych obserwacji? Prawie za każdym razem na taśmie pojawia się słodzony, barwiony chemiczny napój, dużo słodyczy, mięso na tony i mnóstwo przetworzonej żywności (ach te klopsiki w sosie pomidorowym, flaczki, swojska fasolka po bretońsku, czy sos bolognese do spaghetti). Bardzo mało jest za to kasz, naturalnego - bez słodkich dodatków - nabiału, warzyw i owoców.

No i co z tego? Przecież każdy je, tak jak mu pasuje i smakuje – ktoś powie. Racja! Ale może warto zastanowić się nad prostym faktem, że skoro kupując telewizor, auto, telefon nie bierzemy pierwszego z brzegu modelu, byle tańszego, to analogicznie powinno być również z jedzeniem, które spożywamy. Do podobnej konkluzji doszła Julita Bator w publikacji „Zamień chemię na jedzenie.”


Kiedy przeczytałam wyżej wymienioną książkę, stwierdziłam, że tak naprawdę nic w niej odkrywczego. Chwilę później zmieniłam jednak zdanie, kiedy przypomniałam sobie moje kompulsywno-maniakalne czytanie etykiet i wyciąganie żurawia do obcych koszyków. Może i ja wiem, że dany produkt bardziej nadaje się do śmietnika niż na obiad, ale nie każdy może zdawać sobie z tego sprawę. I właśnie dla obojętnych na wiedzę lub „nieuświadomionych” - ta książka będzie świetnym wprowadzeniem do mądrych, świadomych wyborów przed sklepową półką.

Julita Bator przez 20 rozdziałów po kolei rozprawia się: z chorobami własnych dzieci spowodowanych spożyciem śmieciowego jedzenia, tropi przestępców, czyli dodatki do żywności, dochodzi do wniosku, że cukier jest wszędzie (nie zawiera go może jedynie… sól ;)), zastanawia się nad zapachem warzyw i sposobach przemytu w daniach dla tych, którzy boją się ich jak przysłowiowy diabeł święconej wody, zastanawia się, parafrazując bohatera filmu Barei: ile mięsa jest w mięsie, omawia nieprzydatne dodatki (benzoesan sodu, glutaminian sodu, siarczyny i azotyny oraz ich pochodne, tartrazynę, dwutlenek siarki i kwas sorbowy), będące źródłem największych zdrowotnych problemów oraz postuluje o powrót do starych dobrych czasów, kiedy zimową porą szafy pękały w szwach za sprawą słońca w słoikach, czyli wekach.

Z tego miejsca zaznaczam, że autorka nie jest wojującym ekologiem, ale poszukiwaczem złotego środka, czyli sposobu na to, jak kupować i co jeść, aby nie zaśmiecać organizmu szkodliwymi dodatkami i jednocześnie nie zbankrutować. Po lekturze każdy już będzie wiedział, że między zdrową żywnością i wysoką ceną niesłusznie stawia się zawsze znak równości. Nie musi tak być, wystarczy trochę się wysilić i początkowo poczytać nieco więcej, niż podczas zwykłych, dotychczasowych zakupów. Bo czy zastanawialiście się czasem nad dziwną zależnością, że im produkt ma więcej składników, tym mniej kosztuje? Przecież to zaprzeczenie ekonomii. Czy producent jest dla nas aż taki hojny, czy może jednak robi nas w bambuko?

Muszę się tutaj przyznać do jeszcze jednej rzeczy – tak naprawdę zakupy mnie czasem nudzą. Bywa to najczęściej wtedy, kiedy po raz kolejny omijam całe, zatowarowane na maksa regały, tylko dlatego, że zamiast produktów widzę niejadalne śmieci. Na mojej sklepowej mapie nie istnieją alejki z chipsami, margarynami, słodkimi jogurtami i mlecznymi deserami, chińskimi zupkami, sosami i zupami w proszku, kostkami rosołowymi, wegetami, półki z gotową żywnością, kolorowymi napojami, ba! nawet z karmami dla kotów, bo moje futra są Barferami. Po odkryciu tajemnicy pn. „syrop glukozowo - fruktozowy” porzuciłam nawet tak ukochaną przeze mnie słodką alejkę. Batoniki, cukierki, pierniczki i ciastka – żegnajcie. Witajcie  owoce, bakalie i gorzka czekolado, która nie masz na pierwszym miejscu w składzie – cukru .

Pan R. chyba już się przyzwyczaił do mojego zakupowego hobby i też nawet polubił czytanie etykiet (ale nie jest takim ortodoksem jak ja ;)). Ostatnio nawet nie marudził, kiedy robiłam porównawcze zdjęcia. Napomknął tylko, abym za bardzo nie szalała, „bo wiesz, tu są kamery i one nie lubią, kiedy ktoś robi zdjęcia. A my przecież nie chcemy być wyrzuceni ze sklepu.” Z tego m.in. względu nie hamowałam się tylko na dziale nabiałowym znajdując kilka „perełek”. Bo to, że syrop malinowy zawiera tylko jedną malinę, pierniki porzeczkowe nie mają w składzie w ogóle czarnej porzeczki, a jogurt truskawkowy – ani jednej truskawki, to pewnie wiecie? ;) Ale czy Wam, tak jak i mi uwiera mleko w proszku znajdujące się w jogurcie? ;)



Gorąco zachęcam do przeczytania książki Julity Bator „Zamień chemię na jedzenie”. Może i Wy odnajdziecie w sobie nową pasję? ;)
Swoją drogą - ciekawa jestem jak wyglądają Wasze spożywcze zakupy? ;) Jeżeli chcecie zobaczyć moje zakupy, zapraszam na II część wpisu na mój blog kulinarny Koty Kuchenne Oczka.


5/6

1. Z konsumenckich ciekawostek polecam obejrzeć serię krótkich filmów Katarzyny Bosackiej "Wiem, co jem" i „Wiem co jem, wiem, co kupuję”.
2. Warto przeczytać "Śmieci dla dzieci" część 1, 2 i 3.
___________________________________
Julita Bator – „Zamień chemię na jedzenie”, wyd. Znak; czytałam w formie e-booka
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę



sobota, 25 stycznia 2014

Kulinarni czytają. Magda - Cakes and the City

Dzisiejszego Gościa w weekendowym cyklu „Kulinarni czytają” poznałam podczas II Blog Forum Gdańsk w październiku 2011 r. Wrażenie jakie na mnie wywarła było bardzo sympatyczne – to pogodna i… wygadana osoba ;) Z nią na pewno nie zabraknie Wam tematów do rozmowy ;)

Blog Magdy „Cakes in the City”, jak sama nazwa wskazuje, to słodkie miejsce w blogosferze. Nie będę się tutaj rozwodzić nad tym, co tam znajdziecie, a czego nie – to sprawdźcie sami. Ja na zachętę podam trzy moje typy: Rolada remake z czekoladą, mascarpone, Amaretto i jagodami, Sernikotoffi z malinami oraz najnowszy Sernik śliwka w białej czekoladzie. Czy Wam też na samą myśl cieknie ślinka” ;)

Resztę delicji szukajcie na blogu Magdy, ale najpierw przeczytajcie jej poniższe odpowiedzi. Są napisane w świetnym stylu, więc nie możecie tego przegapić.

Magda, dziękuję za przyjęcie zaproszenia i błyskawiczną odpowiedź.


1. Książki, które czytam najchętniej:

Akt czytania uważam za jedną z największych przyjemności, dlatego co miesiąc domowa biblioteka powiększa się o parę nowych książek. Najchętniej sięgam po to, co mam pod ręką - nie są to jednak przypadkowe wybory. Różnorodność tytułów zaczyna się od najnowszej beletrystki, poprzez opracowania z zakresu architektury oraz sztuki, kończąc na powieściach graficznych. Odzwierciedla to symbiozę awangardowych gustów mojego chłopaka i moich, bardziej popowych ;-) Każda lektura to wciąż nowa przygoda.



2. Ulubiona książka kulinarna:

Książką kulinarną, która sprawiła, że znalazłam się w niebie - dosłownie i w przenośni - okazała się 'Lily Vanilli's Sweet Tooth: Recipes and Tips from a Modern Artisan Bakery’ Lily Jones, którą niedawno nabyłam w Londynie i z zachwytem przeczytałam w samolocie, wracając do Wrocławia. To nie jest kolejna publikacja estetyzowanych zdjęć i litanii przepisów, które wszyscy znają - jest to zaś niezwykle rzetelne i doskonałe merytorycznie źródło, dzięki któremu każdy może nie tylko nauczyć się piec ciasta, ale przede wszystkim kreować własne wypieki. Charakterystyka podstawowych składników i ich wzajemnych relacji w procesie pieczenia różnych typów ciast stała się także i dla mnie inspirującym odkryciem - nie wspominając o szacunku dla matematycznej natury cukierniczych sukcesów, koniecznie odmierzanych porządną wagą i miarą. Lily Jones dzieli się swoją pasją bez wydumanego ego, zachęca do samodzielności i kreatywności, stawiających się na miejscu wszystkich absolute beginners. 

Warto wspomnieć, że zanim Lily otworzyła swoją cukiernię w Londynie, sprzedawała wypieki na targu, nie będąc profesjonalnie wykształconą w tej dziedzinie. Można powiedzieć, że była jedną z nas ;-) I ja tam byłam, i ciasto jadłam, i kawę piłam, ale to już zupełnie inna historia... ;-)



3. Książkowe wyznanie:

Większość zdjęć na blogu powstała spontanicznie w aranżowanej codziennością scenerii stolika kawowo-książkowo-gazetowego. Obecność książek stała się główną inspiracją do fotografowania wypieków a w okresach intensywnego blogowania niekiedy słyszałam żarty o tym, czy kryterium nabywania książek jest fotogeniczność okładek ;-)



4. Książka, którą czytam obecnie:

Książka, której aktualnie poświęcam uwagę, nie jest przeznaczona do tradycyjnego czytania; jest to komiks, a raczej powieść graficzna, w której historia opowiadana jest za pośrednictwem obrazów, a nie słów. ‘Boska kolonia’ Nicolasa Presla ‘pełna odniesień do literatury i sztuki (Dante, Piero della Francesca, Joseph Conrad), jest poruszającą opowieścią o zagładzie inności, której odbieramy prawo do istnienia, ponieważ nie przypomina tego, w co wierzymy’ (Grzegorz Jankowicz, fragment wstępu). 



środa, 22 stycznia 2014

I cóż, że róż? Alice Munro - "Miłość dobrej kobiety"



Nie lubię różu. Jako kolor ubrania lub różnych, niekoniecznie odzieżowych, dodatków – mógłby dla mnie nie istnieć. Owszem – zachwycam się różowymi kwiatami, z reguły nie odmawiam jedzenia w różowym kolorze, ale w innych przypadkach organicznie go nie trawię. 

Alice Munro do tej pory była dla mnie zagadką, nad którą zachwycała się większość czytelników jej książek. Byłam ciekawa jak mistrzyni krótkiej formy rzeczywiście wypada w swojej specjalizacji.

W prezencie świątecznym poprosiłam o „Miłość dobrej kobiety”. Już na początku zirytowałam się na autorkę. W tytułowym opowiadaniu wodziła mnie za nos, mamiła życiorysami trzech chłopców tylko po to, aby pokazać mi później, że nie są w tej opowieści wcale tacy istotni, odgrywają zaledwie rolę kawałka puzzli w całej układance. Całe opowiadanie, chociaż sprytnie wymyślone, chyba nie było do końca dobrze przemyślane. Mimo że trzy różne punkty odniesienia całości świetnie zgrały się ze sobą, na koniec pozostawiły mnie jednak sam na sam z irytacją. Zbliżając się do finału opowiadania w głowie ułożyłam sobie dwa możliwe scenariusze rozwiązań - oba dość emocjonujące. A co z tym zrobiła Alice Munro? Nie zrobiła nic. Skupiła się na krajobrazie i chwili wieczornej ciszy i spokoju, która guzik mnie w tym momencie obchodziła.

Zdecydowanie lepiej wypadło ostatnie opowiadanie „Sen mojej matki”, który był ciekawą wizją młodej wdowy, która nie radząc sobie z macierzyństwem mimowolnie zdaje się na przejęcie roli przez szwagierkę z całym tego wachlarzem konsekwencji. 

Również w opowiadaniu „Cortes Island” autorka ciekawie nakreśliła portret młodej mężatki wchodzącej w dorosłe życie, podejmującej pierwszą pracę i pomału uczącej się, że asertywność to wielka zaleta w zderzeniu z nieżyczliwą sąsiadką. 

Pozostałe opowiadania spokojnie mogłabym sobie odpuścić. Kobieta uwikłana w romans, dorosła córka stroniąca od matki, pielęgniarka, której pomoc umierającym była sposobem na życie – wszystkie te kobiety może i są ciekawymi postaciami, ale forma opowiedzenia ich życiorysów była nieatrakcyjna. Kilkakrotnie łapałam się na tym, że błądząc myślami gdzie indziej, machinalnie czytałam tekst nie zwracając uwagi na treść w efekcie czego niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie.


„Miłość dobrej kobiety” jest trochę jak ten koc ze zdjęcia – przekorny prezent, który otrzymałam w prezencie na imieniny: jest miękki, przydatny, posiada świetne rozwiązanie, jakim są wszyte do niego rękawy i kieszonki, ale ma też jedną podstawową i dyskwalifikującą wadę (wybacz, Madzia) – jest różowy.


Według mnie książka to niewykorzystany potencjał o dość nierównej treści. I do diaska! – dlaczego taki tytuł?! Opowieści o kobietach są, o różnych formach miłości również, dobro ma wiele znaczeń, ale tytuł kompletnie od czapy. „Portret kobiety” brzmiałby zdecydowanie lepiej.



Do tych wielu łyżek gorzkiego dziegciu wmieszam jednak jedną łyżkę miodu za świetną umiejętność niezauważalnego w toku narracji wplatania czasu przeszłego w teraźniejszy.


Na koniec – parafrazując tytuł tego wpisu: I cóż, że Nobel?
A  może trafiłam niefortunnie? Może jest coś, czym Munro mogłaby mnie jeszcze zachwycić?


3/6
________________________________
Alice Munro – „Miłość dobrej kobiety”, Wyd. W.A.B.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

Literatura od kuchni 2: garść cytatów i kilka linków z kuchni wziętych

Można być głodnym wiedzy, głodnym wrażeń lub z fizjologicznego punktu widzenia - głodnym zwyczajnie. Bohaterowie literaccy, jakkolwiek najczęściej nie są to ludzie z krwi i kości – na kartach książek również bywają głodni, kroją, gotują, piją i konsumują. I właśnie te fragmenty z uporem maniaka w książkach tropię i wypisuję. Wcześniej przedstawiłam tego naprawdę mini wycinek. Mini – bo na cytaty mam założony osobny kajet, który ma pełnić – oprócz „zbieractwa” i gimnastyki chorej ręki - również inną funkcję. W dobie komputerów i zawsze podręcznej klawiatury, okazuje się, że pisanie długopisem, piórem, czy ołówkiem pomału odchodzi do lamusa. Niedobrym efektem tego jest nie tylko to, że zapomnieliśmy, jak pisze się długie listy, ale przede wszystkim to, że pismo odręczne traci swoją, wyćwiczoną przez szkolne lata, czytelność i elegancję.



Wracając do kulinarnych cytatów jako takich, dzisiaj kolejna porcja z czterech ostatnio czytanych i przeczytanych książek:

„Dobre menu na jeden wieczór obejmowało dziewięć dań: grillowane ryby, stek z tofu, wołowinę w sosie sojowym, filet z kurczaka po chińsku przyrządzony na słodko-kwaśno z warzywami, zupę miso z muszlami, omlet, szpinak podsmażany na maśle, dwa malutkie, świeże, surowe filety z tuńczyka pasiastego oraz danie z wieprzowiny i dyni z wyspy Hokkaido z marchwią oraz fasolą. Wszystko przyrządzone było w małych wygodnych do spożycia kawałkach oraz podane na filigranowych miseczkach i talerzykach. Kolory dodatków zostały tak dobrane, by pobudzały apetyt.”


„Z dziennikarstwem zetknął się, siedząc nad pajdą chleba i ociekającym tłuszczem saucisson. Chleb był dobry, upieczony bez drożdży – wyrósł siłą własnego ciasta, w ogrodowym piecu Partridge’a. Wokół domu Partridge’a unosiły się zapachy przypalonej mąki kukurydzianej, ściętej trawy i pieczonego chleba.
Saucission, chleb, wino, opowieści Partridge’a… Z ich powodu przegapił okazję złapania pracy, która mogła mu dopomóc w przyssaniu się do nabrzmiałej piersi biurokracji.”
(Annie Proulx – „Kroniki portowe”)


„- Następny, proszę! – wrzasnęła prolka z warząchwią, odziana w biały fartuch.
Winston i Syme wsunęli tace pod kratę. Na każdą szybko wrzucono regulaminowy obiad – blaszaną miskę różowo szarego gulaszu, pajdę chleba, kostkę sera, kubek Kawy Zwycięstwa (bez mleka) i jedną pastylkę sacharyny.
- Tam, pod teleekranem, jest wolny stolik – powiedział Syme. – Ale po drodze weźmy dżin.
Dżin wydano im w kubkach bez uchwytów. Przeszli przez zatłoczoną salę i zestawili miski na stolik z metalowym blatem, na którego brzegu ktoś pozostawił kałużę rozlanego gulaszu: ohydną płynną maź podobną do rzygowin. Winston uniósł kubek z dżinem, przez chwilę zbierał się na odwagę, po czym jednym haustem wypił oleistą ciecz. Oczy zaszły mu łzami, zamrugał więc kilka razy i nagle odkrył, że jest głodny. Zaczął przełykać pełne łychy błotnistego gulaszu, w którym gnieniegdzie pływały gąbczaste różowe sześciany, prawdopodobnie preparat mięsny. Ani Winston, ani Syme nie odzywali się, dopóki nie opróżnili misek.”
(George Orwell – „Rok 1984”)


„W rodzinie utrzymywał się pogląd, że babcia Jimmy’ego znakomicie gotuje, i chociaż kiedyś może była to prawda, to w ostatnich latach nastąpiło pogorszenie. W kuchni stosowano oszczędności idące dalej, niż było to teraz konieczne. Matka Jimmy’ego i jego wuj zarabiali przyzwoicie, ciotka dostawała emeryturę, a i w warsztacie był całkiem spory ruch, niemniej używało się jednego jajka zamiast przewidzianych trzech, a do pasztetu dodawało się dodatkową szklankę płatków owsianych. Próbowało się to równoważyć, nadmiernie przyprawiając potrawy sosem worcestershire czy dodając do słodkiego kremu za dużo gałki muszkatołowej. Ale nikt nie narzekał. Wszyscy chwalili. Narzekania czy skargi były w tym domu taką samą rzadkością jak piorun kulisty.”
(Alice Munro – „Miłość dobrej kobiety”)


***

A propos książek i  kulinariów – garść linków, pośród których znajdziecie:

sobota, 18 stycznia 2014

Kulinarni czytają. Śliwka - Smakowity chleb

W zeszłym tygodniu cykl „Kulinarni czytają” gościł Tosię z bloga Burczy mi w brzuchu. Wtedy też wspominałam, że blog ów Tosia współtworzy z przyjaciółką Śliwką. I to właśnie Marta jest dzisiejszym Gościem w weekendowym cyklu.

Śliwka jest zdania, że dla niej „ideą gotowania jest wywołanie uśmiechu na twarzy drugiej osoby”. Trudno się z tym twierdzeniem nie zgodzić - jedzenie przecież to nie tylko czynność fizjologiczna, ale często dostawca szczęścia ;)

Pierwszy blog dziewczyn już znacie. Dzisiaj poznajcie drugi. Smakowity chleb, bo o nim mowa traktuje o piekarniczych wytrawnych lub słodkich eksperymentach na drożdżach, zakwasie, z użyciem różnych mąk, wykorzystujących przepisy z kuchni różnych stron świata. Jest kopalnią ciekawych przepisów na niebanalne bochenki i bułki oraz przewodnikiem dla początkujących piekarzy. 

Ponieważ lubię kasze znalazłam tam dla siebie przepis na zakwasowy chleb z kaszą jęczmienną i sokiem pomarańczowym oraz na bezglutenowe bułeczki jaglane. Dla niecierpliwych proponuję pomidorowo-bazyliową ciabattę do bruschetty. Obiecująco zapowiada się również imbirowa bagietka na zaczynie drożdżowym.

Po resztę przepisów zapraszam na Smakowity Chleb, a teraz zapraszam do lektury, co lubi czytać Śliwka.

Tosiu i Marto dziękuję za udział w cyklu :)


1. Książki, które czytam najchętniej. 

Moją ulubioną książką, którą przeczytałam już dobre parę lat temu jest „Książę przypływów” Pata Conroya. To historia Toma Wingo, bohatera z trudnym dzieciństwem, zlokalizowana w Karolinie Południowej. Urzekło mnie w niej nie tylko genialne przedstawienie relacji rodzinnych, ale również niespotykane opisy krajobrazu. Później wielokrotnie wracałam do jego innych książek, w których na pierwszy plan wysuwa się miłość do Karoliny Południowej i nie mogłam się nadziwić z jaką pasją można opisywać swoje miejsce na ziemi. Co ciekawe, jedną z jego książek zlokalizowanych w Rzymie uznałam za nieporozumienie, a gdy bohaterzy przepłynęli ocean i trafili znowu w to magiczne miejsce, książka nagle zmieniła się nie do poznania. Uwielbiam też inne książki z nurtu amerykańskiej literatury dwudziestowiecznej, na przykład „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka. 


Kilka lat temu ukochałam sobie książki Haruki Murakami. Mają w sobie niezwykłą magię i są bardzo metaforyczne. Przeczytałam już prawie wszystkie, więc ostatnie dawkuję sobie ostrożnie, choć Murakami wciąż pisze i trzyma podobny poziom. Do ulubionych zaliczam „Norwegian wood” i „Na południe od granicy, na zachód od słońca”. 


Z polskiej prozy najchętniej czytam Wiesława Myśliwskiego (moją ulubioną dotychczas jest „Nagi sad”), lubię też literaturę iberoamerykańską, a od czasu do czasu połykam jakiś kryminał.


2. Ulubiona książka kulinarna.

Jako blogerka kulinarna lubię czasem przejrzeć książki kucharskie, zachwycić się pomysłami, zdjęciami i podkraść coś w ramach inspiracji (zwykle jednak dodaję coś od siebie). Przez wiele lat trudno mi było odpowiedzieć jaka jest moja ulubiona książka kulinarna z prostej przyczyny- raczej nie mam ich wiele w mojej kolekcji. Ostatnio jednak znalazłam prawdziwą perełkę- „Tartine bread” Chada Robertsona.


Jest on właścicielem „Tartine Bakery”, piekarni z San Francisco, która słynie z nietuzinkowego pieczywa. Pieczemy z Tosią chleb dość często, w ramach naszego drugiego bloga smakowitychleb.pl i miałam już z nim nieco doświadczenia. Książka „Tartine bread” jednak pozwoliła mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na pieczenia chleba. Wiele z nią eksperymentuję, więc jest już nieźle sfatygowana. Każda strona sklejona jest mieszanką mąki i wody. 


3. Książkowe wyznanie.

To będzie właściwie kilka wyznań. Po pierwsze, uwielbiam pożółkłe książki z antykwariatu. Mimo że wiem, że czeka na mnie stos nowych książek do przeczytania, lubię kupić kilka, gdy zahaczę o antykwariat. Na moje szczęście, te które mnie interesują są już tak stare, że zwykle daje za nie kilka złotych.

Mój schemat czytania zawsze zaczyna się od sprawdzenia oryginalnego tytułu książki, bez względu na to, czy oryginał napisany został w zrozumiałym czy niezrozumiałym dla mnie języku. Bez tego po prostu nie mogę zacząć. 

Inne wyznanie jest lekko upokarzające. Kiedyś, czytając książkę (notabene znowu Pata Conroya) „Wielki Santini”, zauważyłam, że jest ona dość krótka. Nie powstrzymało mnie to jednak, połknęłam ją z wielkim zainteresowaniem i uznałam za świetną. Najpierw lekko zaskoczyło mnie, gdy mój znajomy zakupił ją 2 tomach (taka cienka a w dwóch tomach?!), następnie okazało się, że zupełnie nie zaintrygowało mnie, że na jej obwolucie widnieje wielka cyfra 2, a na jej pierwszej stronie 19. Przeczytałam tylko połowę. Drugą połowę. Nadal ją polecam, choć chyba wracanie do pierwszej części straciło już sens. 



4. Książka, którą czytam obecnie.

Obecnie czytam książkę Khaleda Hosseini „I góry odpowiedziały echem”. Jestem w połowie, więc ciężko mi jeszcze jednoznacznie stwierdzić, czy mi się podoba. To wzruszająca historia umiejscowiona w Afganistanie, pokazująca jak bardzo ta kultura różni się od znanej nam „europejskiej”. Jestem też świeżo po lekturze „Źródła” Ayn Rand, która mimo wielu wad, porwała mnie do reszty. 


środa, 15 stycznia 2014

Paszporty Polityki 2013, czyli Ziemowit Szczerek i jego Mordor

Jako że lubię śledzić nagrody literackie, mojej uwadze nie umknęło wczorajsze rozdanie Paszportów Polityki. 
„Moje” pierwsze Paszporty sięgają 2002 roku, kiedy jako świeżo upieczona studentka dowiedziałam się, że nagrodę zgarnęła rówieśniczka - Dorota Masłowska. Oczywiście niedługo potem wypożyczyłam w bibliotece „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, aby przekonać się o czym rzecz. Po lekturze poczułam rozczarowanie. O ile początek zapowiadał się świetnie, o tyle im dalej w treść, tym mniejsza była z tego przyjemność. Ale to było dziesięć z górką lat temu. Później jednak, ponieważ spodobały mi się udzielane przez Dorotę Masłowską wywiady, postanowiłam nie skreślać jej jako autora. Aż nadszedł w końcu taki dzień, kiedy mnie do siebie przekonała – było to w Teatrze Rozmaitości na spektaklu „Między nami dobrze jest”. Nie, Masłowska nie grała na scenie, ale była autorką tego świetnego, zarówno w treści i w grze - utworu.

Kolejnym autorem, którym zainteresowałam się po Paszportach Polityki jest Jacek Dehnel, a jego książek - po lekturze „Lali” jestem gorącą orędowniczką. Wprawdzie umiarkowanie podobał mi się „Rynek w Smyrnie”, ale pozostałe z przyjemnością trzymam na mojej polskiej półce. Szczególnie polecam wysłuchać audiobook „Saturn” z podziałem na 3 role (czytają: Leszek Filipowicz, Roch Siemianowski i Janusz Zadura).


Po drodze do 2013 pojawił się jeszcze m.in. Kuczok, Witkowski, Karpiński i Twardoch, których książki wciąż jeszcze przede mną. 

Do powyższego grona dołączył wczoraj Ziemowit Szczerek z książką „Przyjdzie Mordor i nas zje, zyli tajna historia Słowian”.


Zarówno nagrodzony tytuł, jak i „Rzeczpospolita Zwycięska” (alternatywna historia Polski* po 1939 r.) zapowiadają się interesująco. 
Na pewno nie przejdę obok nich obojętnie, zwłaszcza po wywiadzie na „Lubimy Czytać”, w którym Szczerek powiedział : „Granica między rzeczywistością, a fikcją jest dziś straszliwie płynna nawet w tzw. klasycznym dziennikarstwie. Ostatnio, gdy w Krakowie był stan przedpowodziowy i zaczęło się mówić, że Wisła pod Wawelem niebezpiecznie wezbrała, poszedłem rano to zobaczyć. Wchodzę na most i widzę, że poziom wody w Wiśle faktycznie się podniósł, ale nic specjalnego się nie dzieje, do przelania się przez wały daleko, do zalania mostu też. Pojechałem do pracy, włączam TVN 24, a tam taka atmosfera, jakby Kraków miał zaraz zostać ewakuowany. Rzeczywistość jest podkręcana i to jest codzienność. Użyłem więc tego podkręcenia jako formy: ja też w swojej książce podkręcam i to nawet jeszcze bardziej. Tyle, że mówię o tym wprost.”

Tym samym na moją długaśną listę książek właśnie dopisałam tę najnowszą paszportową :)

A tutaj do posłuchania wywiad z autorem w Polskim Radiu.

_____________________________
* z tego typu książek polecam "Alterland" Marcina Wolskiego



poniedziałek, 13 stycznia 2014

Pałeczki kontra nóż i widelec. Miki Sakamoto - W cieniu kwitnących wiśni


„- Wstydzę się, że nie opanowałam w wystarczającym stopniu jedzenia nożem i widelcem – Yoshi usprawiedliwiała się przed córką. – Szczególnie z widelcem mam duże problemy.
Nao odpowiedziała spokojnie.
- Uczyliśmy się tego w szkole. Nauczycielka prac domowych wyjaśniła nam, że to jest trudne na początku. Za pierwszym razem tak wysoko podnosiłam ramiona, że kawałek mięsa zsunął się z talerza, a nawet z niego wyskoczył. Wszyscy się ze mnie śmiali, ale sama też nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, bo to było naprawdę zabawne. Usmażone mięso staje się śliskie, łatwo się przesuwa i jeżeli chce się je pokroić nożem, wydaje się, że znów ożyło. Nauczycielka pokazała mi wtedy, jak przycisnąć je widelcem trzymanym w lewej ręce. Wtedy prawą ręką można je dokładnie pokroić nożem. Te małe długie noże, których się do tego celu używa, wyglądają zupełnie inaczej niż nasze i uczennice bały się ich dotykać. Jeszcze więcej obaw miały przy widelcach, ponieważ wydawało się, że można sobie nimi pokaleczyć usta.
Nao przerwała opowiadanie, ponieważ przyniesiono właśnie pokrojone na drobne kawałki mięso. Kelnerka ukłoniła się i dyskretnie przesunęła do talerzy pałeczki. (…)
Jadły z dużym apetytem w milczeniu. Nao posługiwała się widelcem, a matka podziwiała jej zwinność.
- Jak ona to robi? – wyszeptała pod nosem. W osobie Nao dwie różne kultury kulinarne połączyły się w jedno, niczym mleko dodane do kawy, pomyślała Yoshi, uśmiechając się.” *




Nie bez przyczyny właśnie ten cytat otwiera recenzję dzisiejszej książki - „W cieniu kwitnących wiśni” autorstwa Miki Sakamoto to literacka biografia japońskiej rodziny napisana przez wnuczkę głównej bohaterki. Opisuje jej dzieje począwszy od prababki i pradziadka, przez narodziny ich dzieci, czas ich dorastania i zakładania swoich rodzin. Główną jednak osobą, dla której powstała ta książka to babcia Nao, którą autorka chciała w szczególny sposób uhonorować i przekazać to, jak wielkim darzy ją szacunkiem.

Historia rodu przedstawiona w książce rozpoczyna się w jednocześnie trudnym, ale również rozwojowym okresie dla Japonii w II połowie XIX wieku. To wtedy Amerykanie wymusili na niej otwarcie się na handel z Zachodem. Japonia – dotychczas samowystarczalne i odizolowane wyspiarskie państwo stanęło nagle w sytuacji, kiedy do utrwalonego kodu zachowania się w strukturze społecznej zaczęły przenikać nowe zwyczaje świata zachodniego. Nie obyło się to bez problemów. Nie od parady na początku podałam właśnie cytat z widelcem, nożem i pałeczkami. To swoista metafora tego, jak wyglądała Japonia i Japończycy w tamtym okresie. Z jednej strony strach i nieporadność, z drugiej ciekawość odmiennych zachowań ludzi zachodu.

Właśnie w takich czasach dorastała Nao – babcia autorki. Jej życie  to obserwacja zmian zachodzących w kulturze japońskiej, spowodowanych nie tylko handlem z krajami europejskimi, ale również rolą, jaką na arenie światowej odgrywała Japonia wraz z konsekwencjami jej militarnej polityki – konflikt z Chinami i Japonią, utworzenie marionetkowego państwa Mandżuko, aż wreszcie trudne czasy II wojny światowej. Kres czasu samurajów, zmiana kodeksu zachowań, które obowiązywały jeszcze w wieku XIX, trudne relacje w małżeństwie, wojna i czasy powojenne – to główne składowe tego, z czym musiała się mierzyć Nao przez całe życie. 

Czasy Nao to właśnie rozbudowująca się Edo, czyli stolica państwa która przyjęła nazwę Tokio, to gejsze – wciąż istotne towarzystwo podczas biznesowych spotkań, bieda na południu kraju wymuszająca wśród rodzin brutalne mabiki, zwane również „przycinaniem nowo narodzonych”, duża rola w kulturze teatru kabuki i , podkreślanie statusu mężatki odpowiednim kolorem przepaski i nieodłączną skomplikowanie upiętą fryzurą marumage, oznaczającą, że serce tej kobiety zjednoczyło się z sercem męża, a także reperkusje spowodowane zrzuceniem na Hiroszimę i Nagasaki bomb atomowych.

Książka nie tylko opowiada historię jednej rodziny, ale przedstawia wielką transformację Japonii, diametralnie zmieniającą to państwo na przestrzeni zaledwie 100 lat. Gorąco polecam.

A jako uzupełnienie książki polecam lekturę „Wyznań gejszy” Arthura Goldena (z fabułą w zbliżonym okresie), do obejrzenia filmy „Wiosna, lato, jesień zima… i wiosna” w reżyserii Ki-duk Kima i „Atomowe rany” w reżyserii Marca Petitjean’a, oraz zdjęcia Japonii sprzed 100 lat, a w trakcie lektury posłuchania gry na tradycyjnych japońskich instrumentach biwa,  koto i shamisenie.

6/6
______________________
cytat: Miki Sakamoto - "W cieniu kwitnących wiśni", wyd. PWN
Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy powieści obyczajowe i Grunt to okładka - edycja "kwiaty"


sobota, 11 stycznia 2014

Kulinarni czytają. Tosia - Burczy mi w brzuchu

Dzisiejszy Gość w cyklu „Kulinarni czytają”, czyli Tosia z bloga „Burczy mi w brzuchu” gotowanie uważa „za formę sztuki, w której kucharz pełni funkcję artysty, a nie rzemieślnika, odtwórcy. Gotując łączy on składniki i smaki, niczym malarz mieszający różne barwy z palety farb". Ładnie, prawda? 

Blog Tosia prowadzi wspólnie z koleżanką - Śliwką, o której więcej dowiecie się już w przyszłym tygodniu. Co ciekawego proponują dziewczyny na swojej smakowitej stronie? Między innymi: wypieki, sporo dań z kuchni Dalekiego Wschodu, ale najpierw polecam zagłębić się w Śniadania do łóżka. Ciekawostką jest również Burczymifon, czyli kolejne miesiące z miłymi chwilami utrwalone na zdjęciach –  okiem Tosi i Śliwki.

A jakie ciekawe przepisy znalazłam? Jest tego sporo, zwłaszcza, że zdjęcia potęgują miłe wrażenie smakowitości ;) Chętnie spróbowałabym Frytki z kaszy jaglanej, Zupę serową z klopsikami z indyka, Quinoę na mleku ze śliwkami w czerwonym winie, Domową lasagne z burakami i kozim serem... – naprawdę burczy mi w brzuchu ;)

A już za tydzień opowiem Wam o drugim blogu dziewczyn, a potem przeczytacie, co lubi czytać Śliwka. Tymczasem zapraszam do opowieści Tosi.

Tosiu, Śliwko i Karolu – dziękuję Wam za ten odcinek cyklu :)


1. Książki, które czytam najchętniej:

Lubię, gdy książka jest tak intrygująca, że trudno się od niej oderwać. Chętnie wybieram powieści, które przenoszą czytelnika do innego, magicznego świata, dlatego ciągnie mnie trochę do literatury fantastycznej. Kiedyś namiętnie czytałam kryminały, teraz częściej sięgam po książki psychologiczno-obyczajowe, w ostatnich miesiącach kilka razy pod rząd wybrałam Doris Lessing.
Zauważyłam, że upodobałam sobie książki, w których akcja toczy się w ograniczonej przestrzeni np. w małym miasteczku (J. K. Rowling, Trafny wybór), w pociągu (A. Christie, Morderstwo w Orient Expressie), w zamkniętym mieście (A. Camus, Dżuma), czy na wyspie (W. Golding, Władca much). 
Z sentymentem podchodzę do bajek z dzieciństwa, do dziś trzymam „Muminki” (T. Jansson) oraz „Mikołajka”(Sempé, Goscinny). 



2. Ulubiona książka kulinarna:

Nie mam ulubionej książki kulinarnej, te najważniejsze oceniam po tym, że chętnie do nich wracam.


Jedną z ulubionych jest od jakiegoś czasu „chlebowa biblia” J. Hamelmana, to dla mnie ważna pozycja, bo związana jest z moją pasją i chęcią rozwoju w dziedzinie wypieku domowego chleba.


Na czele listy znajdują się również „Włoskie wyprawy Jamiego Olivera” oraz „Kulinarne wyprawy Jamiego Olivera”, które kuszą pięknymi fotografiami. Często wracam do „Jajek” Michela Roux. Zaglądam też do starych książek kulinarnych i wycinków z gazet, zbieranych przez babcię, ale podchodzę do nich raczej na zasadzie ciekawostki.
Z powieści okołokulinarnych szczególnie miło wspominam „Słodkie życie w Paryżu” Davida Lebovitza oraz „Moje życie we Francji” Julii Child. 



3. Książkowe wyznanie:

Od jakiegoś czasu stawiam na minimalizm i nie kupuję książek, zajmują zbyt wiele miejsca. Częsciej je wypożyczam w pobliskiej bibliotece, którą odwiedzam przynajmniej raz w miesiącu. Jeśli pragnę mieć w domu jakąś książkę, ofiaruję ją lubemu w ramach prezentu (piszę to pół żartem, pół serio). Tak na przykład zrobiłam z trylogią Millenium Stiega Larssona. 
Na odwrót wygląda sytuacja z książkami kulinarnymi, ciągle do nich zaglądam, więc regularnie poszerzam swoją biblioteczkę. Powoli brakuje mi miejsca, a jest jeszcze tyle pozycji, które chciałabym mieć!


4. Książka, którą czytam obecnie:

Kiedyś nie przepadałam za czytaniem kilku książek na raz, ale od jakiegoś czasu dzieje się tak coraz częściej i zaczynam się do tego przyzwyczajać. Szczególnie po świętach, gdy pod choinką znalazłam kilka papierowych prezentów i z każdym z nich chciałabym się prędko zapoznać.


Zachwyciły mnie „Ulubione warzywa pana Wilkinsona”, przeglądając kartki pięknie wydanej książki mam wrażenie, że każde warzywo jest moim ulubionym.
Od dawna chciałam postawić na swojej półce „Małą paryską kuchnię” Rachel Khoo. Łączy moje zamiłowanie do kulinariów i wszystkiego co francuskie!
W kolejce czekają na mnie „Przepisy z mojego ogrodu” Anny Applebaum-Sikorskiej i Danielle Crittenden. Na razie książkę tylko przejrzałam, kuchnia polska wydaje się być tu opisana ciekawie, ale trochę rozczarowała mnie zawartość np. pod względem graficznym.
Czwartą pozycją kulinarną, która znajduje się na moim styczniowym stosie do przeczytania jest „Historia smaku” (B. Bryan), która mam nadzieję, będzie pouczająca i inspirująca.
W grudniu zaczęłam czytać „Ostatnie życzenie” Andrzeja Sapkowskiego, mam w planach ją szybko skończyć, aby przejść w końcu do trylogii Wiedźmina. 


środa, 8 stycznia 2014

Bez pośpiechu. Andrzej Stasiuk - "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach"







„Po prostu mówimy. Opowiadamy historie. Wśród zgiełku, jakiego nigdy wcześniej na świecie nie było. Bo teraz wszyscy, niemal wszyscy możemy przemówić i żyć nadzieją, że inni nas wysłuchają. Codziennie możemy wysyłać w przestrzeń nasze słowa, nasze uformowane myśli. Pijemy poranną kawę i naciskamy klawisze. Kiedyś się modliliśmy. Teraz wysyłamy fantomy istnienia w otchłań sieci: oto jestem, oto istnieję, nie chcę umierać zapomniany, niedostrzeżony, niemy, niewidzialny. Taka jest modlitwa dnia dzisiejszego.”
(„Z daleka”, s. 162)





W jednym z wywiadów Andrzej Stasiuk powiedział, że on potrafi myśleć i opowiadać tylko obrazami, może więc dlatego jego odpowiedzi nierzadko są wieloznaczne.
Rzeczywiście – lubię Stasiuka z wywiadów. Lubię, kiedy ktoś opowiada jednocześnie zatapiając w tym w swój wewnętrzny świat. Rozmowa z taką osobą nie tylko bywa wyzwaniem, ale również pobudza kreatywność.

Wywiady – wywiadami, ale co z jego książkami? Przyznaję, że dzisiejsza książka to moje pierwsze podejście do twórczości Stasiuka. „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” to zbiór esejów i felietonów, które wcześniej albo były publikowane w czasopismach, albo otwierały wystawy. Teraz złożone w jedno tworzą spektrum prowincjonalnych obrazów.

Czy znalazłam w niej stylistykę, której spodziewałam się po wywiadach? Tak i nie. Zbiór esejów był, moim zdaniem, nierówny. Były takie, które mnie zachwyciły barwnym opisem lub zainteresowały treścią (m.in. opowieść o Rumunii Herty Müller z czasów dyktatury Ceaușescu), ale również i te, których treść po przeczytaniu zbyt szybko uleciała mi z głowy.

Czego oczekiwałam po książce? Wyobraziłam sobie (może na wyrost), że czytając ją, ujrzę w wyobraźni opuszczone trakty, poczuję kurz gruntowej wiejskiej drogi, który unosi się po przejeździe zabłąkanego auta, ujrzę tętniące życiem wsie z czasów naszych dziadków, które odchodzą już do historii, poznam ciekawych tubylców, o których świat nie ma pojęcia.
Na początku rozczarowana brakiem, zżymałam się, że (cytując Leca) „zbyt wiele oczekiwałam po końcu świata”.

Kiedy jednak trafiłam na temat dla mnie bliski i ciekawy - opowieść o Łemkach („Ślady”, s.57), o brzydocie polskich miast i polskiego krajobrazu upstrzonego reklamami i szaloną pastelozą („Badziew z betonu”, s.132), o wspólnej odmienności Nikifora i Warhola („Najsłynniejsi Łemkowie świata”, s.138), o obserwacji codzienności („Ptaki”, s.158), o Polsce za 9,99 („9,99”, s.107), czy o przebywaniu na pustyni Gobi („***”, s.9) dałam się przekonać narracji Stasiuka. Doszukałam się tego, co chciałam i na co liczyłam od początku:

„Najlepiej, gdy jedzie się do Dukli, bo widok trwa wtedy dłużej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. (…) A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr. Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościołów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze, pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwono-złotym blasku.” (s.6-7)

„Ten kraj jest hipnotyczny. Nie ma lepszego kraju do podróżowania. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu. Bo prawie wszystko jest tutaj takie samo jak było dawniej. Niemal nic się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu. Nasłuchując nocą.” (s.9)

„Wiem, że na rynku zapadłej mieściny można spędzić cały dzień, przesuwając się razem ze słońcem, i to jest czasami większe i ważniejsze niż wszystkie muzea Rzymu i Florencji.  (…) Tak siedzieć na rynku nieznanego miasteczka albo wsi w obcym kraju to jest jak czytać piękną książkę. Trochę się rozumie, ale resztę trzeba sobie wyobrażać.” (s.37)

Wyłania się z nich Stasiuk – hedonista i obserwator, oddychający tym, co przynosi zatrzymana chwila i zawłaszczający obrazy, które umykają nam w pośpiechu codziennego dnia.

I wiem już, że zbyt łapczywie połknęłam tę książkę. Powinno się ją czytać z doskoku. Raz jeden esej, za kilka dni inny, a potem jeszcze inny. Nieśpiesznie, niechronologicznie, ale z uwagą. I właśnie dlatego, pomimo chwilowych rozczarowań, pozostałym książkom Stasiuka dam jeszcze szansę.

„Spotykamy się, by wysłuchiwać swoich niedoskonałych, ułomnych opowieści. Nie mamy innych. Wsłuchujemy się, szukając w cudzej mowie okruchów własnego życia, będąc jednocześnie pewni, że go nie znajdziemy, że to utopia, że to naiwność. Że jesteśmy jak ślepcy snujący opowieść o kolorach. Lecz nie można inaczej. I nie możemy też zamilknąć.”
(„Z daleka”, s. 165)


4/6
______________________________________
Wszystkie cytaty: Andrzej Stasiuk – Nie ma ekspresów przy żółtych drogach; wyd. Czarne
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Powieść kulinarna. "Recepta na miłość", "Tost. Historia chłopięcego głodu" i "Białe trufle"

Kiedy pisałam Wam ostatnio o kuchni w literaturze, oprócz kulinarnych cytatów wspomniałam o kulinarnych powieściach. Dzisiaj będzie o trzech przeczytanych w przeciągu ostatnich trzech miesięcy.


***

Barbara O’Neal – „Recepta na miłość”, Wydawnictwo Literackie


„Zapadał zmrok. Wróciłam do środka i zaczęłam zagniatać chleb. Czułam, jak kotłujące się we mnie emocje wolno opadają, a moja krew przestaje wrzeć. Nasadą dłoni ugniatałam brązowawą, lekko cętkowana kulę ciasta i widziałam, że nie tylko ono stawało się coraz mniej sztywne i twarde, ale również mój kark. Uczucie zdenerwowania opuściło mnie i na powrót stałam się Ramoną. (…)
Podniesiona na duchu, odnotowałam pozytywne zmiany, a potem wstawiłam bochenki do pieca i usiadłam  w kuchni rozkoszując się zapachem chleba. Wysoko na niebie świecił księżyc. Gdy wyjęłam z pieca gorące, wyrośnięte chleby o doskonałej brązowej skórce, ukroiłam wielka pajdę dla siebie i dziecka, posmarowałam masłem i zjadłam na świeżym powietrzu, pod gwiazdami. Nic mi nigdy wcześniej tak nie smakowało!” (s. 165-166)

Papier i litery – tyle potrzeba, aby powstała książka. Mąka i woda – tworzy chleb. I to on właśnie jest głównym bohaterem tej dość lekkiej, miejscami naiwnej, ale bardzo sympatycznej i ciepłej powieści.
Ale nie jedynym, bo przecież ktoś ten chleb musi upiec. I tak poznajemy Ramonę – właścicielkę niewielkiej piekarni. Trudna sytuacja finansowa to nie jedyne zmartwienie kobiety. Jej córka Sofia właśnie spodziewa się dziecka, a zięć Ramony jest właśnie na misji wojskowej w Afganistanie, skąd wraca z rozległymi poparzeniami. Na domiar złego, jego byłą żonę  znowu zamknęli za narkotyki, w efekcie czego ich wspólna  nastoletnia córka Katie – nagle pozostaje bez opieki dorosłego. Dziewczynka ostatecznie trafia do domu Ramony, co jest początkiem serii nie tylko problemów, ale również radości. Pobyt pasierbicy Sofii w domu nad piekarnią skłania Ramonę do refleksji i cofnięcia się do czasów swojego nastoletniego życia, kiedy to nieplanowanie w wieku 15 lat zaszła w ciążę z niewiele starszym od siebie kolegą. Przypomina również o pewnym przyjacielu, który nie tylko psychicznie bardzo pomógł jej przejść przez tak trudny dla nastolatki okres zbyt wczesnej ciąży, a także o tym, jak narodziła się jej miłość do pieczenia chleba.
  
Opowieść skupia się głównie na emocjach trzech kobiet: Ramony, Sofii i Katie. Każda z nich ma swoje problemy i marzenia.  I nie są one wyłącznie natury miłosnej, co mylnie może sugerować polski tytuł książki. Zdecydowanie trafniejszym jest tytuł oryginału, który brzmi: „How to Bake a Perfect Life”.
Jak zachwycać się prostotą, jak zaszczepić w sobie pasję, jak nauczyć się zaufać, do czego warto dążyć – o tym właśnie jest ta książka. Oraz o tym, że warto być w życiu odważnym – na przekór przeciwnościom losu i sprzeciwu bliskich. I mimo że napisałam we wstępie, że książka napisana jest w nieco naiwnym stylu z obowiązkowym dla tego typu opowieści szczęśliwym zakończeniem – jej lektura częstuje naprawdę sporą pajdą pozytywnych emocji.

Wracając do powieści kulinarnej i wspomnianego na początku chleba. W „Recepcie na miłość” jest go naprawdę dużo. I raczej tego szlachetnego na różnych kombinacjach zakwasów. Kilka z nich można upiec w swoim domu posiłkując się podanymi na końcu rozdziałach „Przepisami Ramony”.

Powieść dobra na poprawę humoru, a także dla pobudzenia impulsu do własnoręcznego wypieku chleba. Chyba już czas nastawić zakwas ;)

Brawo dla wydawcy za - bardzo adekwatną do treści - okładkę.

Za książkę dziękuję Asi z Book Me a Cookie.



Skoro mamy już chleb, możemy zrobić… tosty (u mnie swojsko zwane grzankami)


 Nigel Slater – „Tost. Historia chłopięcego głodu”



„Matka zeskrobuje kawałek przypalonego tostu z szyby kuchennego okna i gniewnie marszczy czoło. To nie jest przypadek, jakaś drobna wpadka zaliczana od czasu do czasu przez każdą zabieganą gospodynię domową. Nie. To, że moja matka przypali tost, jest niemal tak pewne jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie, a zachodzi na zachodzie. Właściwie to wątpię, czy w całym swoim życiu zdołała przygotować chociaż jeden kawałek opiekanego chleba, który nie wypełniłby kuchni smugami drapiącego w gardle dymu. Mam dziewięć lat i jeszcze nigdy nie widziałem masła wolnego od czarnych zwęglonych okruszków.”

„Tost” to kulinarna biografia znanego brytyjskiego kucharza Nigela Slatera. Mam wobec książki mieszane uczucia. Zgrzytałam zębami nad zachwytem dla gotowego jedzenia przez pokolenia lat 50 i 60-tych XX wieku. Rodzina Slatera nawet owoce i warzywa jadała wyłącznie z puszki - w dużej mierze z tego powodu, że jego matka była beznadziejną kucharką. I chociaż po jej śmierci kolejna żona ojca gotowała lepiej – to jedzenie przygotowywane przez obojga: macochę i młodszego Slatera, stało się ono orężem w walce o względy ojca Nigela. 

Odniosłam wrażenie, że Slater pisząc o kiepskim jedzeniu chciał przez to dobitniej pokazać, że takie samo było jego dzieciństwo i okres nastoletni – jak przetworzona, mało odżywcza i mało smaczna żywność instant z chemicznymi dodatkami zamiast domowego smaku.
I chociaż nie podobały mi się niepotrzebne wtrącenia – zbyt intymne, aby wywlekać je na światło dzienne w kulinarnej opowieści np. te o masturbującym się w szklarni ojcu, o nietrzymaniu moczu przez starą ciotkę, czy jej smarki lądujące w śmietanie  – jestem w stanie przymknąć na to oko, bo  powieść miała być niejako rozrachunkiem z okresem dorastania.

Książka skojarzyła mi się z następującym miksem: „Kompleksem Portnoya” P. Rotha (ze względu na opis dorastania i chłopięce dylematy),  „Kill Grill” Anthony’ego Bourdain’a (za opis pracy w gastronomii) oraz z filmem „Billy Elliot” w reżyserii Stephen’a Daldry'ego ("dziewczęce" marzenia i ich realizacja przez głównego bohatera).
A skoro jesteśmy przy filmie – po lekturze książki obejrzałam jej ekranizację i wiecie co? Film w stosunku do pierwowzoru jest ersatzem podobnie jak olejek waniliowy do laski wanilii. Niby pachnie wanilią, ale nią nie jest. Dlatego przed filmem koniecznie przeczytajcie najpierw książkę – nie umkną Wam wtedy pewne smaczki i opisy, których w filmie nie sposób umieścić (na przykład epizod z piciem mleka w szkole).

Jeżeli interesuje Was obraz życia w latach '60-tych polecam dla uzupełnienia powieść "Samotny mężczyzna" Chritophera Isherwooda.

Moja ocena: 5/6
Książka bierze udział w wyzwaniu Czytamy powieści obyczajowe.




Wspomniałam wyżej o puszkowanej żywności. Chociaż na początku z tego dobrodziejstwa korzystała głównie armia, to komercyjny sukces odniosła w połowie XX wieku. Amerykanie i Brytyjczycy wręcz zakochali się w takiej żywności. Kupowali puszki nie tylko z owocami i warzywami, ale również m.in. z zupami (któż nie zna zup Campbell'a?). Ale czy wiecie, że wynalazcą puszek do żywności był Auguste Escoffier? I tutaj właśnie gładko przejdziemy do kolejnej kulinarnej powieści…


N. M. Kelby – „Białe trufle”, wyd. Znak



„Gdy się spotkali, Escoffier miał trzydzieści lat i zdążył już zrewolucjonizować zwyczaje wytwornego jedzenia posiłków w Paryżu. Nie satysfakcjonowała go wymyślna klasyka w wykonaniu Marie Antoine’a Careme’a. Proste wykonanie – tę zasadę Escoffier powtarzał jak mantrę. Podawał tylko najlepsze składniki i tylko w sezonie. Skomplikowane sosy uległy eleganckim uproszczeniom. Gest zastąpił przesadne zdobienia. Jedzenie zostało sprowadzone do czystej esencji i tak przerodziło się w tajemnicę, którą można było spróbować, a nie tylko podziwiać. 
Przed nastaniem Escoffiera wszystkie posiłki podawano a la francaise, co oznaczało, że dziesiątki potraw trafiały na stół w tym samym czasie. (…) Nim goście usiedli do stołu, potrawy w większości były już zimne i jełczały. Jedzenie było czymś, co należało podziwiać, a nie jeść. Jednak posiłki Escoffier w chwili podania były bardzo gorące, tak żeby jedzący mógł docenić aromat. I serwowano je a la russe, czyi danie po daniu, a dań tych było w sumie czternaście.
U podstaw wszystkiego leżała elegancja, a co za tym idzie - erotyzm. – Pozwólmy jedzeniu mówić tam, gdzie słowa są bezradne – powtarzał. Był jak cicha burza, która przetoczyła się przez stoły Paryża.”

Są takie powieści, z których trudno jest wynotować kulinarne cytaty z prozaicznego powodu – jest ich zwyczajnie zbyt wiele, w efekcie czego byłoby trzeba przepisać pół książki. To również odnosi się właśnie do „Białych trufli”.
To beletrystyczna biografia najbardziej znanego kucharza, który miał bodaj największy wkład w światowy triumf klasycznej kuchni francuskiej. Co znajdziecie w tej powieści? Historię miłości kucharza do aktorki Sarah Bernhardt oraz trudną relację z żoną Delphine. Kulinarne szaleństwa, które przygotowywał na kolacje dla śmietanki towarzyskiej w Ritzu i dania, których nazwy i receptury weszły do kulinarnego kanonu. 

Opowieść śledzi życiorys kucharza od początków jego kariery, przez sukcesy, zawirowania w życiu rodzinnym i miłosnym, wymienia jego pomysłowe rozwiązania, które na dobre przyjęły się w restauracyjnym i gastronomicznym świecie (ot na przykład wykorzystanie puszek do dłuższego przechowywania żywności), aż po trudną starość spędzoną nieco w zapomnieniu i ubóstwie (porównując jego wcześniejszą finansową pozycję).

Powieść nie jest linearna, raz znajdujemy się w jego willi w Monako u schyłku jego życia, innym razem jako młodego męża i kochanka, sławnego, bogatego i popularnego kucharza pracującego w Ritzu. Narracja jednak jest tak dobrze poprowadzona, że nie stwarza problemów w lekturze. Całkiem przyjemna, niewymagająca większej uwagi opowieść z wystawnymi daniami, którą lepiej nie czytać z pustym żołądkiem ;)

Moja ocena: 4/6

***


Uwaga, uwaga! ;)
Przy okazji tego wpisu zapraszam Was również na blog Literatura palce lizać - kulinaria w książkach, którego współtworzę z innymi blogerami, a poświęcony jest on wyłącznie literaturze kulinarnej (bestsellery i inne ;))
Tutaj przeczytacie mój wstępniak ;)

A obok obrazek, którego bannerek znajdziecie na pasku bocznym Czytelniczego :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...