wtorek, 31 marca 2015

Hinduskie migawki. Jhumpa Lahiri - Tłumacz chorób


„Pan Kapasi wierzył, że ze światem jest wszystko w porządku, że każdy wysiłek jest nagradzany, a wszystkie życiowe pomyłki na koniec zyskują sens.” *

Wprawdzie Misia nie ma żadnego związku z tą książką, ale dzielnie mi towarzyszyła podczas lektury ;)


Wyobraźcie sobie, że włączacie telewizor na jeden kanał, chwilę oglądacie na nim jakiś film, a następnie przerzucacie na kolejny kanał, po czym po chwili przełączacie na jeszcze inny. Nie znacie początku ani końca emitowanego programu lub filmu, ale zatrzymaliście się na chwilę, bo nadawany akurat fragment z jakichś powodów był interesujący.

Podobnie mogę określić „Tłumacza chorób”. W tym przypadku wkraczałam w fabułę dziewięciokrotnie, byłam w niej na chwilę, by przejść do kolejnego życiorysu. Dziewięć krótkich opowiadań, które zaserwowała Jhumpa Lahiri, Amerykanka hinduskiego pochodzenia, trudno określić jednoznacznie.

Na pewno to bardzo kobieca książka, ponieważ buzuje od emocji. Nawet pomimo tego, że te często kryły się pod maską obojętności. Autorka, z reżyserskim talentem kieruje akcją, której tak naprawdę nie ma. Opowieści są tak samo zwykłe, jak zwykłe potrafi być na co dzień życie. I tak samo naładowane radością, smutkiem, żalem, tęsknotą, nadziejami, obawami i pasją.

Są więc tutaj małżonkowie, którzy po stracie dziecka nie potrafią już ze sobą rozmawiać, jest mężczyzna, który w Indiach pogrążonych w wojnie indyjsko-pakistańskiej zostawił żonę i siedmioro córek i nie ma pewności, czy po powrocie do ojczyzny jeszcze je zobaczy, a także młode małżeństwo, które w zakupionym domu odkrywa dewocjonalną pasję dawnych właścicieli. Są tutaj aranżowane małżeństwa, zdrady, poszukiwania własnej seksualności, marzenia, odkrywanie własnych słabości, ale też i poszukiwanie odwagi. 

„Tłumacz chorób” może być ciekawą, zajmującą lekturą, ale uwaga! – nie dla wszystkich. Rytm jest jednostajny, nie ma tu też miejsca dla zwrotów akcji, albo wielkich zagadek. To bardzo stonowana książka, którą można odbierać tak, jakby świat oglądało się zza firanki – obraz jest widoczny, ale nie jaskrawy. Ważniejsze są kontury niż ostrość postrzegania.



Książka w 2000 r. zdobyła nagrodę Pulitzera w dziedzinie literatury

4/6
____________________________
* Jhumpa Lahiri – Tłumacz chorób (tyt.oryg. Interpreter of Maladies, przekł. Maria Jaszczurowska), wyd. Znak Kraków 2002

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

niedziela, 29 marca 2015

Auster, ty lisie! Paul Auster - "Trylogia nowojorska"


„Z mojej opowieści naprawdę ważne jest zakończenie, a gdybym nie miał go teraz w głowie, nie mógłbym zacząć tej książki. Tak jak i dwóch poprzednich: Szklanego miasta i Duchów. Te trzy historie są w gruncie rzeczy jedną, lecz w każdej z nich moja świadomość sensu opowiadanej fabuły jest na innym etapie rozwoju niż w dwóch pozostałych.”*



Dawno nie trafiła mi się taka… dziwna książka. Uratowało ją spotkanie Sabatowa. W przeciwnym przypadku poddałabym się w połowie pierwszej z trzech części. Brnęłam więc przez tekst, niczym przez śnieżną zawieję, utykając na domiar złego w metrowej wysokości zaspach. Owszem trafiały się całkiem niezłe, zajmujące i zabawne momenty, ale to jeszcze nie oznacza, że zaspy zniknęły. O co to to nie! 

Pierwsza część skończona – uff!, czas na drugą. Ta też nie porywa, ale jest już nieco lepiej. Nawet, przyznać muszę szczerze, zaciekawiła. Szczególnie w przypadku opisywanych życiorysów i wyimków z historii Nowego Yorku. Dzięki tej rozbiegówce, trzecia część poszła już prawie z górki. Chyba w końcu weszłam w rytm. Albo wzięłam sobie do czytelniczego serca napotkany wcześniej fragment:

„Blue myślał, że poczyta sobie zajmującą historyjkę, a przynajmniej coś w tym rodzaju, tymczasem zaś brnie przez jakiś bełkot, niekończącą się tyradę o niczym. (…) W trzecim rozdziale napotyka zdanie, które nareszcie coś mu mówi – „Książki należy czytać z takim samym namysłem i rezerwą, z jakimi je napisano” – i nagle rozumie, na czym dowcip polega: musi zwolnić, chłonąć słowa wolno, jak nigdy dotąd. Odrobinę to pomaga, pewne ustępy zaczynają nabierać klarowności. ”

Tak, ja również liczyłam na zajmującą historyjkę. A nawet ściślej mówiąc - przeplatankę, w której bohaterowie z części pierwszej są tłem dla części drugiej i - nadal idąc tym torem, w ostatniej części trylogii, ci z jedynki i dwójki spotykają się lub potrącają gdzieś na dworcu, stoją razem przy kasie w sklepie lub też są krewnymi i znajomymi królika z trójki. Byłam blisko, ale Paul Auster i tak mnie przechytrzył! Ale daruję temu lisowi, bo ostatecznie cała trylogia jest spójna, a co lepsze – autor udanie bawi się z czytelnikiem w ciuciubabkę.

Motywem przewodnim „Trylogii nowojorskiej” jest znikanie i obserwacja. Obserwatorami są bohaterowie i czytelnicy. Śledzenie, to żmudna, miejscami dość nużąca i rozciągnięta w czasie czynność, stąd i lektura była nielekka. Ale kiedy już zrozumie się pomysł Austera na tę książkę – zyskuje ona sens.

Na pewno, w czym byłyśmy zgodne na spotkaniu Sabatowa, książkę należy czytać jako całość. Gdyby poprzestać tylko na jednej bądź dwóch częściach – zrozumiałe są kalumnie rzucane w kierunku autora. Ale też i duża czytelnicza strata. Bo „Trylogia nowojorska” nie broni się fabułą, ale sposobem jej kreacji. To podobnie jak z puzzlami – poszczególne elementy nie powiedzą zupełnie nic, dopóki nie ułoży się przy ich pomocy całego obrazu. 

To jeszcze nie oznacza, że zakochałam się w tej książce. Muszę jednak oddać honor Austerowi, że wiedział, co robi, pisząc tak dziwną książkę ;)

4/6
______________________
* cytaty: Paul Auster - Trylogia nowojorska (tyt. oryg. The New York Trilogy, przekł. Michał Kłobukowski); Kraków 2012


piątek, 27 marca 2015

Wystawa: "Ulice Złego"


Tydzień temu, w czwartek 19. marca, w 30. Rocznicę śmierci Leopolda Tyrmanda wspomniałam o wystawie „Ulice Złego” w stołecznym Muzeum Literatury, która została opracowana na postawie najbardziej znanej powieści Leopolda Tyrmanda - „Zły”.
Nie wiem, czy wiecie, że dzięki napisaniu tej książki (swoją drogą bardzo chwalonej przez Witolda Gombrowicza), Leopold Tyrmand otrzymał od ówczesnej władzy ludowej talon na samochód, a sama powieść stała się nie lada sensacją, a książka na tyle popularną, że księgarnie sprzedawały tylko „po jednej na ryło”.

„Zły” nadal uważany jest za powieść, którą należy czytać i znać (co niebawem sama uskutecznię).
A poza tym bywa inspiracją – ot chociażby dla takich wystaw, jak ta, której zdjęcia widzicie poniżej.

A oto i bilet wstępu :)

Wystawa nie jest stricte o „Złym”, raczej o atmosferze książki i o powojennej Warszawie lat 50-tych XX wieku. Niemniej znajdują się jednak tutaj akcenty bezpośrednio odwołujące się do książki, co zaraz będziecie mogli zauważyć. Również sama wystawa nie należy do rozbudowanych, ale dzięki ciekawie zaaranżowanej przestrzeni oraz nagłośnieniu, ma się wrażenie spacerowania po ulicach i zaułkach miasta.

Zdjęcia wykonałam (niestety telefonem) za przyzwoleniem pani kustosz. Miłego oglądania :)







Umowa zawarta między Tyrmandem i wydawnictwem oraz inna "papierologia" ;)


ZAŚWIADCZENIE: Niniejszym zaświadczamy, iż ob. Leopold Tyrmand pisze dla naszego wydawnictwa powieść sensacyjną o chuliganach i bikiniarzach. Zaświadczenie wystawia się celem przedstawienie w Komendzie Głównej MO. (podpisano: Redaktor Działu Polskiej Literatury Współczesnej)

MELDUNEK O NIEDOTRZYMANIU TERMINU nr 543 (18 VIII 1955 r.): Tytuł opóźniony z powodu choroby red. tech. i nawału pracy (…) oraz nieprzewidzianych rewizji.

Listy od czytelników do wydawnictwa z opiniami o książce.
Poniżej cytat z jednego listu (prawy dolny róg)
Można się pokusić o stwierdzenie, że ówcześnie piszący te listy – byli prekursorami blogerów książkowych ;)


"Skończyłam właśnie czytać powieść „Zły” Tyrmanda. Chociaż nie mam kwalifikacji do wydawania sądu o książce, przesyłam Wydawnictwu swoje uwagi.
Słyszałam, że w „Nowej Kulturze” była recenzja tej książki, lecz jak to zwykle bywa z pismami, numer z tą recenzją do mnie nie dotarł. Na marginesie powiem, że w ogóle trzeba się będzie „odkulturnić” i nie oblegać kiosków w pogoni za „Teatrem”, „Przekrojem”, czy „Nową Kulturą”.
Napisałam to dlatego, by zaznaczyć, że zdanie moje, szarego czytelnika będzie absolutnie osobiste i bezpośrednie, bo dokładnie przed 10 minutami skończyłam tę książkę.
Jeśli chodzi o plusy, to na pierwsze miejsce wysunęłabym – temat „Złego”. Temat to aktualny, absorbujący wszystkich, i w tym stopniu dotychczas w literaturze współczesnej nie poruszany.
Poza tym książka napisana jest tak, że doprawdy trudno się od niej oderwać. I ja, która czytam dużo, przesiadywałam nad nią do 2 w nocy, co mi się nigdy nie zdarzało przy żadnej książce. Nie mówiąc już o tym, że nawet nie śniłam o niej, a bynajmniej nie należę do młodziutkich, ani do egzaltowanych, ani też do rozhisteryzowanych.
Język książki moim zdaniem jest doskonały. Świetnie oddaje atmosferę mętów i nizin, nie posługując się przy tym ordynarnymi  zwrotami. Wspaniałe są, nazwałabym je, obrazki z Warszawy."


Słownik Złodziejsko - Polski ;)
Żargon mowy przestępczej "Blatna muzyka"
Warszawa, 1923 r.


Mapa Warszawy lat '50 XX wieku. Prawda, że trochę tu pusto? ;)





I jak Wam się podoba blogowa wycieczka po wystawie? ;)



środa, 25 marca 2015

"Come tomorrow". Jadwiga Wojtczak - Jarosz – Kobiety Afryki

„-Na jednej planecie żyjemy – dumał Feliks, kładąc się spać – a wydawać by się mogło, że to dwa różne światy, ten tu i tamten w Europie albo i w Ameryce, a kraje komunistycznego bloku, to jeszcze inny obraz.” *

Okładka i tytuł tej książki może sugerować, że oto mamy przed sobą reportaż o mieszkankach krajów afrykańskich. Przyznaję bez bicia, że przed lekturą sama tak myślałam. Tymczasem trafiła mi się fabularna powieść ze zgrabnie wplecionymi w treść elementami biograficznymi i reporterskimi.

Zastanawiam się, co byłoby lepsze – ten wyimaginowany w mojej głowie reportaż, czy może ostateczny kształt, jaki przybrała książka? Trudno mi się zdecydować pamiętając przyjemne chwile z reportażami Ryszarda Kapuścińskiego. Ale też i powieść to dobry sposób na opowiadanie o Afryce.

W tym konkretnym przypadku swoje karty odkrywa Nigeria. 
I to ona jest tutaj bohaterką, której towarzyszy facet z Polski. Jest rok 1978, Feliks, wykładowca na Uniwersytecie Medycznym, aspirujący pracownik naukowy i partyjniak, popada w niełaskę systemu. W efekcie tego trafia na kontrakt do Nigerii. 

Ten afrykański kraj, który zaledwie osiemnaście lat wcześniej ogłosił niepodległość (po długiej angielskiej kolonizacji), a gdzie w międzyczasie plemiona go zamieszkujące stoczyły wojnę domową - próbuje stawiać pierwsze, nieporadne kroki w kierunku rozwijającej się republiki. Oczywiście w trochę innym znaczeniu, niż rozumiemy to mając na myśli państwa europejskie.

Afryka bowiem to specyficzny kontynent, ze specyficzną kulturą, mentalnością, wierzeniami i obyczajami. Te meandry kuriozów, europejsko-afrykańskich nieporozumień i etnicznej mozaiki autorka przedstawia posługując się historią fikcyjnego Feliksa. Jest więc scena z taśmowym i niezbyt higienicznym rwaniem zęba obcęgami, kobietami – budowniczymi, noszącymi na swoich głowach wielkie i ciężkie miednice z materiałem do budowy domu, o trudnościach wypłaty własnych pieniędzy z banku i zwyczajowej korupcji u urzędników, o życiu bez pośpiechu a nawet i odwlekaniu z notorycznym „come tomorrow”, ze studencką prostytucją, notorycznym brakiem wody w kranie, albinosami traktowanymi jak amulety szczęścia, krowami będącymi symbolem bogactwa oraz niepodważalnym autorytetem bóstw i zmarłych. 

Bazą powieście były osobiste doświadczenia autorki, która przez kilka lat pracowała w Afryce prowadząc lekarską praktykę. Dzięki temu w książce umieściła nie tylko skondensowaną wiedzę o Nigerii i ciekawostki medyczne, ale tekst zobrazowała wykonanymi przez siebie zdjęciami ludzi i miejsc. 

To interesująca książka nie tylko ze względu na styl narracji z nierzadkimi humorystycznymi wstawkami obrazującymi jak Europejczykowi czasem trudno zrozumieć Afrykańczyka (i na odwrót), ale i na skondensowaną formę informacji o Nigerii. Z przyjemnością przeczytam drugą część książki.

Egzemplarz do recenzji przekazało Wydawnictwo Psychoskok

5/6
________________
* Jadwiga Wojtczak – Jarosz – Kobiety Afryki. Obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały; wyd. Psychoskok Konin 2014

Jadwiga Wojtczak – Jarosz jest również autorką recenzowanej już na Czytelniczym książki – „Świat porzuconych dzieci” opowiadającej o sierocińcach i praktyce lekarskiej nad bezdomnymi dziećmi zamieszkującymi państwa byłego bloku radzieckiego.

sobota, 21 marca 2015

Jak ominąć lodowe kry na oceanie życia? Janet G. Woititz – Lęk przed bliskością. Jak pokonać dystans w związku




„Walka o bliskość dotyczy każdego z nas i trwa przez całe życie. Jest ona szczególnie trudna dla tych, którzy dorastali w rodzinach z problemem alkoholizmu. Intymność, bliskość, wrażliwość, to cechy przeciwne do tych, które dzieci alkoholików bardzo wcześnie sobie przyswoiły, by przetrwać. Aby być zdolnym do odczuwania bliskości, muszą nauczyć się wszystkiego od nowa, a jest to ogromnie trudne zadanie. A więc do dzieła.” *







Książkę tę przeczytałam i recenzuję na życzenie mojej koleżanki Agnieszki. Przekazując mi ją powiedziała coś w stylu „przeczytaj, bo ciekawa jestem, co o niej myślisz i co napiszesz”. 
„Lęk przed bliskością” to książka dedykowana głównie dla osób dotkniętych syndromem DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików), czyli osób, które dorastały w rodzinach zaburzonych, a także dla tych, którzy z takimi osobami są w związku. Temat bowiem rozpatrywany jest dwutorowo: jak alkoholizm rodzica wpływa na dorosłe życie jego dziecka, a także jak wyglądają relacje z partnerem DDA.

Autorka opierała się nie tylko na badaniach i obserwacjach poczynionych w trakcie zawodowej praktyki, ale przede wszystkim bazując na własnych doświadczeniach.
Uważa ona, iż osoby DDA, przez doświadczenia z dzieciństwa, zostały wmanipulowane w trudną sytuację, w której znalazły się w dorosłym życiu. Ponieważ nie miały one okazji zaobserwować w swoim naturalnym środowisku, tj. rodzinie, prawidłowych relacji, we własnym związku nie potrafią dokładnie zinterpretować zachowań pozytywnych i destruktywnych. Powoduje to poczucie winy i powielanie schematów, które są niepożądane w zdrowym związku.

Tutaj następuje nakreślenie charakterystycznych zachowań pojawiających się u DDA wobec swojego związku z drugą osobą: lęk przed porzuceniem, obawa przed konfliktami, poczucie winy, trudność w zaufaniu, toksyczne pojęcie lojalności objawiające się tkwieniem w związku na siłę.

Jednocześnie autorka konfrontuje powyższe zachowania ze wzorcami zdrowego związku, w którym oprócz płaszczyzny wspólnej powinny zawsze występować osobne rejony dla realizacji własnych potrzeb. Podkreśla jednocześnie, iż zdrowy związek nie opiera się na zmienianiu partnera, ale na akceptacji odmienności, na konfrontacjach odmiennych stanowisk, które jednocześnie nie są walką, ale platformą porozumienia.

W związku z osobą z DDA, nawet pomimo braku alkoholu emocjonalnie może występować sytuacja uzależnionego i współuzależnionego. Dziecko alkoholika może się bać podejmowania decyzji, może ignorować problem licząc, iż właśnie w ten sposób ów problem przestanie istnieć, a przyjmowanie pomocy traktować jako oznakę słabości. Stąd też, część książki skierowana jest dla osób będących w związku z osobą z DDA, a nie dotkniętych tym problemem w domu rodzinnym. Autorka przedstawia typowe problemy w takim związku, ale również daje narzędzia do pomocy dla współpartnera i budowy dobrego związku. A gdy jednak związek nie ma szans przetrwania, pociesza, że to nie musi być porażka, ale, że warto pozwolić sobie na okres żałoby po jego rozpadzie.


Jakie konkluzje można wysnuć z tejże książki? Och! –  całą masę, począwszy od tego, że warto mieć świadomość, iż dorastanie w rodzinie dotkniętej alkoholizmem (bądź z innymi nieprawidłowościami) może zaburzać prawidłowy rozwój emocjonalny i trzeba nad tym pracować w dorosłym życiu, że w związku należy zawsze mieć na uwadze ważność swoich wzajemnych uczuć i potrzeb, że seks bywa barometrem uczuć i relacji oraz, że doskonałość nie istnieje. A także (a nawet może przede wszystkim) to, iż związek buduje się dzień po dniu, że nie staje się nagle, a raz wypracowane dobre relacje nie zawsze szczęśliwie trwają do grobowej deski. 


Czytając tę książkę, czułam się, jakbym stała za szybą, gdzie rozgrywa się akcja. Widzę obraz, ale dźwięki są przytłumione. Być może to dlatego, że wiele problemów w niej uwypuklonych szczęśliwie mnie nie dotknęło, bądź potrafiłam je w porę przepracować. Niemniej jej lektura nie była czasem straconym. Warto bowiem czasem upewniać się, że świadomie omija się lodowe kry na oceanie życia ;)


Osobom, które jednak odnalazły się w tym tekście polecam jeszcze lekturę książek:

______________________________________
* Janet G. Woititz – Lęk przed bliskością. Jak pokonać dystans w związku; Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne Gdańsk 2000

czwartek, 19 marca 2015

Tyrmand w Warszawie


Dzisiaj, 19 marca, mija 30 rocznica śmierci Leopolda Tyrmanda. A do końca marca br. w stołecznym Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza na Rynku Starego Miasta trwa jeszcze wystawa pn. „Ulice Złego” poświęcona jego najbardziej znanej książce – „Zły”.


Tutaj opis wystawy na stronie Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.


Na wystawę Muzeum zaprasza w:
Poniedziałki, wtorki i piątki – 10.00 – 16.00
Środy, czwartki – 11.00 – 18.00
Sobota – nieczynne
Niedziele – 11.00 -17.00
W ostatnią niedzielę miesiąca wystawy są nieczynne.

Cena biletów:
normalny – 6 zł
ulgowy – 5 zł
specjalny* (program „Kultura dostępna”) – 1 zł
Karta Dużej Rodziny – 5 zł

* dla uczniów i studentów do 26 roku życia



 Poniżej zwiastun promujący "Ulice Złego":



środa, 11 marca 2015

W rodzinnym tyglu. Jan Polkowski - Ślady krwi






„Po wylądowaniu stewardesa musiała go obudzić, spał tak mocno, że niezauważony, zostałby w pustym samolocie. Z lotniskowego autobusu wysiadł z niezrozumiałym pośpiechem i wyraźnie jeszcze oszołomiony, wpadł do budynku lotniska przesyconego nienaturalnym, ostrym światłem. Wyglądało to tak, jakby Harsynowicz przed czymś uciekał albo chciał wbiec do Polski przed innymi pasażerami. Dlaczego tak się śpieszył? Próbował dogonić siebie, młodszego o ćwierć wieku, opuszczającego Polskę? Okęcie, owszem, zmieniło się, ale on nadal był tym samym człowiekiem. Albo mógł nim być.”*





Listopadowe spotkanie w III wazie poświęcone debacie o kondycji polskiej literatury po 1989 roku zwabiło mnie wówczas poruszoną tematyką i tym, że jednym z gości biorących udział w rozmowie miał być Antoni Libera. Jak już pisałam w krótkim podsumowaniu tego wydarzenia – samo spotkanie, z uwagi na polityczne preferencje interlokutorów, nieco mnie rozczarowało. Ale i w pewnym sensie zaciekawiło. Grono prawicowych sympatyków bardzo chwaliło twórczość Jana Polkowskiego i utyskiwało jednocześnie, że jest tak mało doceniony w literackim świecie, jak również mało znany szerszemu gronu czytelników. To mnie zainteresowało. Ciekawa byłam, co on takiego pisze, że prawica tak go chwali. Później, po szybkim zapytaniu Wikipedii, nietrudno było się domyśleć, że prawica będzie doceniać prezesa Fundacji Smoleńsk 2010. 

Odejdźmy jednak od personaliów. W tym przypadku ważniejsza jest książka. I tak – po przeczytaniu nadal mam z nią pewien problem. Zacznę od krótkiego wprowadzenia: powyższy cytat jest nitką, która prowadzi do rodzinnego, zamotanego kłębka. Henryk Harsynowicz, rocznik powojenny, podziemny działacz „Solidarności” wraca do Polski, z której niechętnie wyjechał do Kanady ćwierć wieku temu z biletem w jedną stronę. Ku radości PRL-owskich służb i równoczesnym entuzjazmie emigrującej z nim małżonki Haliny. Życie na obczyźnie (choć już z kanadyjskim obywatelstwem) to pasmo rodzinnych niepowodzeń, których efektem była samotność i ogólny marazm. Po wielu latach nieobecności, przylatuje do Polski w związku z otwarciem testamentu po śmierci ojca, z którym również łączyły go trudne relacje. Harsynowicz, ponownie chce zamieszkać w kraju, a zabiegając o powrót do obywatelstwa polskiego, zagłębia się zarazem w historię swojej rodziny.

Ta właśnie rodzina: rodzice, wuj, dziadkowie – to clou tej książki. Przyznaję, że nie polubiłam głównego bohatera. Jego marazm, niedookreślenie, poniekąd tchórzostwo i brak odwagi w podejmowaniu decyzji przedstawiał obraz człowieka słabego, a tym samym irytował. Trudno było mu współczuć, kiedy fabuła sugerowała, że sam sobie zasłużył na los emigranckiego, przegranego samotnika.

Ciekawy natomiast był rodzinny, narodowościowy tygiel, z którego pochodził Harsynowicz. Drzewo genealogiczne pełne niedopowiedzeń, tajemnic, bolesnych historii, których rytm i kształt dyktowały wojna i czasy powojenne. I z których wynikło, że nawet „prawdziwi Polacy” nie są jednolitą masą. Nigdy nie wiadomo, kiedy los splecie polskość z pogardzanymi Żydami, Niemcami i Rosjanami. To było zaskoczenie! Nie spodziewałam się, że Polkowski tak ciekawie wymyśli biogram Harsynowiczów. I prawdę powiedziawszy – wysoką notę powieść zyskała właśnie dzięki wnikaniu historii w pierwszą połowę XX wieku. 

Sam język powieści, jego figura stylistyczna też zasługuje na pochwałę. To dobra książka, w której jednakowoż raziło mnie wielokrotne puszczanie oka do prawicy. Na przykład w taki sposób:

 „- Serio? Jesteś pierwszy raz w Polsce od stanu wojennego? I jak wrażenia z naszej buraczanej wojny? No, wojny Europy z wójtem, plebanem i moherem? – zapytał Wróbel.
- Nieszczególne mam wrażenia. Sprawy rodzinne, spadkowe, prawnicy, notariusz. Nie za bardzo śledzę, co się dzieje, a przerwa, sam rozumiesz, zerwała ciągłość. Czuję się w Polsce jak japoński turysta. Z tą różnicą, że jak wchodzę do kościoła, to zdejmuję czapkę.
- Nie żartuj. Nie ściemniaj, że nie jarzysz, jak mówią młodsi pracownicy naukowi. Przecież nie da się uciec od tego jazgotu, odmawiania różańca na chodnikach i skwerach, robienia z krzyża kija do bejsbola, a z Chrystusa anteny nadawczej ksenofobicznej stacji radiowej. To jest niepełnosprawny naród zawodowych katolików i niedorobionych patriotów. Chodzą po domach i sprawdzają, kto z kim śpi, do matury chcą dopuszczać tylko dziewice, a Żydów, choć wszystkich wygnali, widzą wszędzie. (…) Być Polakiem rzadka przyjemność. Co ci wadzi zostać Kanadyjczykiem? Masz ichnie obywatelstwo, tak? Polaczki ci będą nadskakiwać. W dupę włazić. Ich duma łazi w kostiumie lokaja.”

Polkowski zdaje się mówić tym cytatem do swoich czytelników: „piszę na opak, ale sami wiecie, co myślę o tym tak naprawdę”. 
Mierzi mnie to wielokrotnie odmienianie przez przypadki, że Polska jest lokajem Europy, że to wszystko przez Niemców i Rosjan, że wciąż jesteśmy na kolanach przed innymi. Nie przemawia do mnie retoryka ani prawicy, ani lewicy - tym bardziej w literaturze. Przemawia do mnie dobra fabuła bez politycznych konotacji. 
Gdyby więc przymknąć oko i wyciągnąć z tej książki tylko (bardzo) zagmatwaną historię rodu Harsynowiczów – mogę się wtedy zgodzić ze słowami Marka Nowakowskiego, którego krótka recenzja na tylnej okładce książki głosi, iż „Ślady krwi” „czyta się z rosnącym zaciekawieniem”.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo M
Powieść w 2014 roku zdobyła literacką nagrodę Identitas w kategorii humanistyki i literatury pięknej

4/6
______________
* cytaty: Jan Polkowski – Ślady krwi; wydawnictwo M, Kraków 2013
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

poniedziałek, 9 marca 2015

2 urodziny Czytelniczego, stos przybytków, nagroda literacka i coś tam jeszcze ;)


Wróciłam ostatnio myślą do 9 marca roku 2013 i 2014. Wówczas pojawił się pomysł i jego wdrożenie, a dalej poszło już samo. To jak wgryzanie się w nową powieść – na początku jeszcze nie wiesz, czego możesz się spodziewać, ale kiedy się rozsmakujesz - płyniesz z prądem fabuły.
Właśnie dzisiaj Czytelniczy obchodzi swoje drugie urodziny. I nawet przez chwilę nie przeszło mi przez myśl pytanie: „pisać dalej, czy odpuścić?”, bo odpowiedź jest dla mnie oczywista – pisać! Tym bardziej, że skrzydeł dodają mi komentarze mówiące o tym, że Czytelnicze teksty czyta się dobrze. Bardzo mi miło. Poza tym blogowanie jest rozwijające – nie tylko intelektualnie, ale i towarzysko.
Dziękuję Wam za obecność i komentarze. Nie tylko te pochlebne, bo i krytyczne bywają pozytywnie pobudzające. Komentujcie nadal, dzielcie się spostrzeżeniami, rzucajcie pomysły – przyjemnie jest pisać dla kogoś, a nie tylko ku pamięci przeczytanych książek ;)


A skoro mowę urodzinową ;) mamy już za sobą, przejdźmy dalej. Nadganiam bowiem z wiadomością, że przecież już prawie tydzień temu została ogłoszona dziesiątka finalistów do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. To mój ulubiony gatunek, w czym nieustannie utwierdza mnie wydawnictwo Czarne.
Czytam właśnie jeden z nominowanych tytułów („Ostatni krąg” o pewnym brazylijskim więzieniu) i ciekawa jestem, czy pojawi się on również w kwietniowej piątce.
Póki co – tak oto przedstawiają się książki, które przeszły sito tegorocznych zgłoszeń.



1. Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka, Swietłana ALEKSIJEWICZ
2. Najlepsze buty na świecie, Michał OLSZEWSKI
3. Angole, Ewa WINNICKA
4. Oczy zasypane piaskiem. Notatki z Palestyny, Paweł SMOLEŃSKI
5. Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, Drauzio VARELLA
6. Krótki przystanek w drodze z Auschwitz, Göran ROSENBERG
7. Cudowna, Piotr NESTEROWICZ
8. Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji, Witold SZABŁOWSKI
9. Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena GRZEBAŁKOWSKA
10. Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei, Iza MICHALEWICZ

Oczywiście każdą z nich chciałabym przeczytać. Wygląda na to, że musiałabym chyba zagrać w totka i wziąć długi urlop ;)



Z interesujących rzeczy napomykam o fajnym spotkaniu w Zachęcie dla tych, którzy interesują się modą i PRL-em.




A na podsumowanie zeszłego miesiąca – stos przybytków. Tym razem na bogato ;)


Wymiana z Kordegardy:
1. Erskine Cadwell - Ziemia tragiczna (powieść przedstawia sytuację biednego społeczeństwa USA tuż po I wojnie światowej - dużo sobie obiecuję po tej książce)
2. Witold Makowiecki - Przygody Meliklesa Greka (tę przygodówkę wyszukała dla siebie Liliana)

Zakupy:
3. Joanna Bator – Wyspa łza (Bator i wszystko jasne ;) Tym bardziej, że byłam na spotkaniu autorskim)

Bonusy przyniesione przez pana R.:
4. Zygmunt Miłoszewski – Gniew (Prokurator Szacki prowadzi dochodzenie tym razem w mglistym i mokrym Olsztynie)
5. Marc Elsberg - Black out (thriller o tym, co się może stać, gdyby nagłe zabrakło prądu)

7. Katarzyna Bonda – Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania (Justa i Pan R. usilnie namawiają mnie na napisanie książki haha ;))
8. Remigiusz Mróz – Kasacja (świetny thriller prawniczy, gorąco polecam)
9. Ben Elton - Dwaj bracia (dwaj żydowscy bracia żyjący w Berlinie lat 30 i 40 XX wieku)



Na koniec ulubione okładki ze stosu. Tak się składa, że obie są zdobyczą z wymianki w Kordegardzie:




niedziela, 8 marca 2015

Dlaczego Joanna Chyłka to kobieta - rakieta? Remigiusz Mróz - Kasacja


„Nie mam pojęcia, co robić – przyznała. – Zakopałam się w kapeku i wyszłam z niego jak górnik, który przez dwa tygodnie był uwięziony w zapadniętym szybie. Jestem umorusana normami związanymi ze składem orzekającym, uwzględnianiem i odrzucaniem dowodów… ledwo dycham. I nie znalazłam nic.
(…)
Winny czy nie, trzeba było wykonać swoją robotę najlepiej, jak się potrafiło. Nie tylko dlatego, że wymagało tego prawo. Nawet jeśli broniło się ludzi pokroju Breivika czy Josefa Fritzla, sprawa szybko stawała się ambicjonalnym być albo nie być. Ostatecznie wszystko sprowadzało się do tego, czy uda się pokonać stronę przeciwną. Nie miało znaczenia, czy chodziło o przestępstwo ze sto czterdzieści osiem, rozbój, zgwałcenie czy spowodowanie katastrofy komunikacyjnej – koniec końców liczyła się tylko rywalizacja. Czysta, cholernie emocjonująca rywalizacja. Człowiek? Jego życie? Nikogo to nie obchodziło, nie o to toczyła się gra.” *


Aaaaaach! Taki świetny pomysł mi wpadł do głowy na podsumowanie „Kasacji” jeszcze w trakcie czytania, ale wszystko poszło w diabły, kiedy zamknęłam książkę (bo akurat wysiadałam z autobusu) i spojrzałam na okładkę. No nie! Ubiegła mnie Katarzyna Bonda, która napisała, że ta książka to jazda bez trzymanki. Zwyczajnie wyciągnęła mi asa z rękawa jeszcze przed tym, nim sama go tam sobie włożyłam!

Ale istotnie, akcja w tej książce właśnie taka jest – zwrotna, szybka, niebezpieczna. Zupełnie jak piracka jazda pani prawnik Joanny Chyłki z kancelarii Żelazny & McVay po stołecznych ulicach.

Uwielbiam prawnicze powieści. Niegdysiejszym guru był dla mnie John Grisham, więc kiedy Ryszard Ćwirlej „Kasację” porównał do książek mojego ulubionego autora – musiałam sprawdzić, czy rzeczywiście ma to jakieś przełożenie.

Zaczęło się dobrze, rozwijało się ciekawie, miejscami bardzo bawiło, by w końcu łupnąć i pozostawić mnie z rozdziawioną gębą. Jeżeli nie potrafię odkleić się od książki, a kiedy to zrobię (bo wzywają obowiązki), ale wciąż o niej myślę tworząc możliwe scenariusze i tylko czekam wolnego czasu, aby na powrót wrócić do lektury – to jasny znak, że książka na mnie działa. Ba! to książka, która wciąga. Właśnie taką moc miała nade mną „Kasacja”.

Mamy tutaj zadziorną, pyskatą i pewną siebie panią prawnik Joannę Chyłkę, która właśnie została trzyletnim patronem dla aplikanta Kordiana Oryńskiego. Nieopierzonego świeżaka w prawniczym świecie, który wiele jeszcze nie wie o tym, jak bardzo kręte są ścieżki prawa i kariery w zawodzie, który sobie wybrał.

Trafia im się obrona syna znanego bogatego i biznesmena, Piotra Langera – oskarżonego o zabójstwo dwóch osób. Sprawa jest o tyle śmierdząca, że z tymiż denatami przesiedział on dziesięć dni w swoim apartamentowcu. Sąsiadów i policję zaalarmował dopiero wydobywający się przez drzwi fetor, czym Langer zdawał się w ogóle nie przejmować, spokojnie zapraszając stróżów prawa za próg swojego mieszkania.

Sprawa jest oczywista: jest zbrodnia, są ofiary i jest sprawca, który gładko od podejrzanego staje się oskarżonym, a następnie skazanym. Przez całe śledztwo i rozprawę odmawia zeznań dla sądu i wyjaśnień dla swoich obrońców, przez co wydaje się być: niepoczytalny, zastraszony albo pogodzony z wyrokiem dożywotniego pozbawienia wolności (potwierdzonym zresztą orzeczeniem sądu apelacyjnego). 

Coś tu jednak nie gra… A poza tym kasacja dla Chyłki jest sprawą ambicjonalną. Tym bardziej, kiedy prokuratorem jest kolega Rejchert, a jednym z ulubionych prawniczych oksymoronów jest obiektywna prawda.

Od momentu, kiedy kasacja przybiera formę składanego do sądu wniosku – fabuła rozkręca się na dobre i nie odpuszcza z czytelniczego napięcia wraz z ogłoszeniem wyroku przez sędziego Sądu Najwyższego. Samo zakończenie książki zbija z pantałyku i wszystko wywraca do góry nogami. Huh! Dobra, bardzo dobra robota! 


Mogłabym uścisnąć dłoń autorowi nie tylko za tę wartką akcję, ale i za Joannę Chyłkę. To kobieta – rakieta. Wyszczekana z niej papuga, na dodatek bawiąca wypowiedziami i formułowanymi sądami. Na ten przykład dwa wyimki z tekstu książki:

„- Nie jestem niepoczytalny.
Zaległa cisza. Przeciągnęła się na tyle długo, że stało się jasne, iż oskarżony nie ma nic więcej do dodania. Prawnicy wymienili się spojrzeniami, a potem znów skupili wzrok na Piotrze.
- To wszystko? – zapytała Joanna.
Nie odpowiedział.
- I tak jest postęp – dodała. – Jeszcze trochę, a zaczniesz terkotać jak diesel na dworze.”


„- Jesteś wyjątkowo nieciekawym typem – podsumowała Chyłka z rezygnacją. – Nie umiesz nawet dobrze odegrać roli obłąkanego zabójcy.”


Bardzo ją polubiłam i mam nadzieję, że to nie jest to ostatnia książka Remigiusza Mroza z tą bohaterką. Cieszę się również, na samą myśl, że to thriller prawniczy. Pan R. uważa, że jestem dziwna skoro lubię czytać teksty ustaw i dokumenty pisane prawniczym bełkotem. Tak, wiem to jest jakiś rodzaj obłąkania ;) Dlatego, z uwagi na swoje zamiłowanie, ogromny plus daję również za tematykę i przyjęty w fabule język. Przyznaję, że odszukiwałam poszczególne paragrafy kapeka i wyrok Sądu Najwyższego z 28 czerwca 1977 r. ;) A poza tym podkreśliłam sobie, jak profesor prawa Radwański formułuje po swojemu hasło "Redakcja tekstu" jako „paralingwistyczne środki wyrazu związane ze zorganizowaniem wypowiedzi pisemnej w przestrzeni dwuwymiarowej znakami graficznymi”  Piękne ;)  Tak wiem – jestem dziwna ;)


Ale nie bójcie się - książka nie jest niestrawnie naszpikowana prawniczym bełkotem. Jest on raczej zgrabną ozdobą do kwiecistego i ciekawego formułowania tekstu przez Remigiusza Mroza. Na ten przykład coś lżejszego: 

„Gdy spojrzał jej w oczy, odniosła wrażenie, jakby spozierało na nią zło w czystej postaci. Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań.”


„Co tak stoisz jak jełop?
- Czekam na rozkazy.
- Siadaj – poleciła Chyłka, a młody ciężko opadł na krzesło przed jej biurkiem.
Niezbyt wygodne, stwierdził w duchu Kordian, co świadczyło o tym, że to miejsce przeznaczone było jedynie do pracy, nie do spotkań z klientami. Żadna kancelaria, a szczególnie Żelazny&McVay, nie sadzałaby kur znoszących złote jaja na tak twardej grzędzie.”



Jestem pod wrażeniem i wciąż w czytelniczym napięciu, mimo że książkę skończyłam czytać już dobre dwie godziny temu. Gratulacje Panie Mróz! Czekam na nową sprawę, którą zajmie się pani prawnik Joanna Chyłka. A niechby i nadal w duecie z Zordonem.



„- Czego byś chciał, Zordon?
- Nie wiem – burknął.
- Sprawiedliwości? Na świecie jest właśnie taka sprawiedliwość, jaką dostaliśmy. Każdy ma swoją rolę do odegrania. Prokurator wyolbrzymia, my pomniejszamy, a sędzia szuka czegoś pośrodku. A przedtem ktoś układa normę prawną, wokół której wszyscy tańczymy jak pieprzeni Indianie, odpychając się wzajemnie i podkładając sobie nogi. To jest sprawiedliwość w demokratycznym wydaniu.
Pokiwał głową, bo może coś w tym było.”


(w pełni zasłużone) 6/6

Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona
_____________________________
* cytaty: Remigiusz Mróz – Kasacja, wyd. Czwarta Strona (Grupa Wyd. Poznańskiego Sp. z o. o.); Poznań 2015

Recenzja bierze udział w akcji blogowej:



środa, 4 marca 2015

Fillegan z Wake żadnej pracy się nie boi ;) Romuald Pawlak – Rycerz bezkonny


„Nasz bohater był spłukany. Pozostawał chwilowo rycerzem bezkonnym (Bucefał, jego wierny karus, zdechł właśnie, nie wytrzymawszy trudów rycerskiego żywota i kłód rzucanych pod kopyta), jak i bezdomnym. Zamczysko w Wake razem z okolicznymi włościami dostało się w łapska kupca Ayermine’a, który przejął majątek rodzinny za długi. Poczynione zresztą nie przez Fillegana, lecz jego ojca. Ten ubzdurał sobie zyski z hodowli wielbłądów i wziął na to od kupca kredyt. Lecz, jak powszechnie wiadomo, wielbłąd to bydlę uparte, złośliwe i do ujeżdżania słabo się nadaje, do walki zaś – o czym marzył rodzic naszego rycerza – przyuczyć się nikomu nie udało. Zyski nigdy się nie pojawiły, a na łożu śmierci ojciec przekazał w spadku Filleganowi jedynie bezkresne niebo nad głową oraz ostatnią mądrość życiową, ledwie pół słowa wypowiedzianego w chwili śmierci.
„Kur...”, tak się zaczynała owa esencja życiowego doświadczenia. Do tej pory nie udało się Filleganowi rozszyfrować jej ostatecznego sensu. „Kursy walut znaj”? „Kurdupel z ciebie”?, „Kurdiuki hoduj”? Pozostawało to równie wielka tajemnicą, jak cel, w którym Opatrzność rzucała go tu i tam, pozornie zupełnie bez celu ,zawsze jednak w porę, w najgorszej godzinie, dając jakiś ochłap do jedzenia i kąt do spania. Miał więc przeczucie ,że życie jego ma sens, choć dotąd nieodgadniony.” *

Do pisania humoresek i utworów satyrycznych trzeba mieć talent, albo naprawdę dobre poczucie humoru. W innym przypadku końcowy produkt, podobnie jak jedzenie ze sklepu, może zawierać tylko aromaty identyczne z naturalnymi.
Humor nie może być wymuszony ani pozerski. A takiego, nie ukrywam, obawiałam się przed rozpoczęciem czytania „Rycerza bezkonnego”. Lepiej jednak się mile zaskoczyć, niż niemile rozczarować. Mnie, całe szczęście, w udziale przypadło to pierwsze.

Jak już wiadomo po wstępnym cytacie – bohater jest ogołocony z rodzinnego majątku. Podąża więc pieszo (koń przecież padł, a na drugiego złotych monet w sakiewce brak) do Florencji, gdzie liczy na wzbogacenie przez pasowanie na rycerza pewnego nieboszczyka. Może i prawo nie działa wstecz, ale nie bądźmy tacy do końca sformalizowani – czasem przecież można na coś przymknąć oko ;) No przecież zmarły, za życia od zawsze marzył by zostać rycerzem. A skoro za pasowanie do sakiewki wpadnie okrągła kwota... ;)

Rycerz bezkonny w swojej działalności legitymuje się  papierami rodowymi idealnie sfałszowanymi przez pewnego mnicha. Brat Acson z Melku, aby nadać większej „autentyczności” pergaminowi użył m.in. robaków i odstanej kociej uryny ;) Dzięki tym zabiegom sam dokument otrzymał dodatkowo sznyt starości.

Jednak pasowanie zmarłych to nie jedyna profesja Fillegana. Bywa też świeckim inkwizytorem, magiem, rycerzem-ninja, wizjonerem, alchemikiem, medykiem lub też naukowcem parającym się demonologiczną magią. Wszystko oczywiście zawdzięcza swojemu łutowi szczęścia. Bowiem Fillegan swoją głupotę i nierozwagę w działaniu rekompensuje nadmiarem ratujących tyłek zbiegów okoliczności.

W wędrówce od miasta do miasta towarzyszy mu zabawny giermek Duendain (aspirujący do roli rycerza i głowy rodziny otoczonego wianuszkiem latorośli) oraz zakochana para młodych ludzi (którzy mogli zacząć wspólne życie dzięki inkwizytorskiemu sprytowi Fillegana). Wszyscy oni razem wzięci to mieszanka wybuchowa charakterów i wynikających z tego szeregu zabawnych sytuacji.

To tak bardzo pokrótce, bo „Rycerz bezkonny” obfituje w zabawne dialogi, śmieszne formuły zaklęć, śpiewające mandragory, gadający mech, a przede wszystkim intrygi, których rozwiązania podejmuje się wielozadaniowy Fillegan.



Gdybym miała skojarzyć tę książkę z innymi powieściami, powiedziałabym, że to udany miks humoresek fantasy, czyli zbioru opowiadań „Obłędni rycerze”, powieści Terry’ego Pratchetta, serii o Inkwizytorze Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary, Jaskra z „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego, a także filmu „Monty Python i Święty Gral”


Mogłabym się przyczepić tylko do okładki książki – kojarzy mi się  z grą komputerową. No nie są to, według mnie, wyżyny graficznego opracowania. Nie, nie kupiłabym jej dzięki okładce. Wręcz przeciwnie - nie kupiłabym jej właśnie przez tę okładkę. Byłoby szkoda, bo w trakcie czytania miałam niezłą frajdę. Zatem - w tym przypadku brzydka okładka to pikuś, bo broni się treść. Tego się trzymajmy ;)



„-Muszę ci coś powiedzieć na ucho. – Przywołał rozmówcę skinięciem., a gdy ten się pochylił, szybko rzekł mu do ucha: - Ruma pumpa tatumpa bum! Trak siak i mak! – A gdy oburzony mężczyzna odskoczył, Fillegan wyjaśnił: - Małe zabezpieczenie. Jeżeli nie dotrzymasz obietnicy, za dwie niedziele zamienisz się w wielbłąda. Wiesz, co to wielbłąd? – Przerażony nieszczęśnik skinął głową, a rycerz z drwiącym uśmieszkiem kontynuował: - Istnieje kontrzaklęcie, ale tylko ja je znam. Trzy lata nad nim pracowałem, bardzo długie trzy lata... Nie masz co szukać drugiego maga-dromaderyty, w naszym fachu obowiązuje ścisła specjalizacja.”

5/6

Książkę do recenzji przekazała Oficyna Wydawnicza  RW2010
___________________
* Romuald Pawlak – Rycerz bezkonny; Oficyna Wydawnicza RW2010, e-Wydanie I 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


niedziela, 1 marca 2015

"Bo jesteś tego warta". Jacqui Marson – Bycie miłym to przekleństwo. Jak nauczyć się asertywności i z łatwością mówić nie


„Czy podejmiesz wyzwanie i – dosłownie – usiądziesz na swoich rękach, żeby nie zgłaszać się, kiedy szukają ochotnika (…)? Ile przekonań kluczowych trzeba by złamać, widząc jakąś potrzebę do zaspokojenia i nie robiąc absolutnie nic…? Przecież ludzie zawsze będą mieli jakieś potrzeby, ich żądania nigdy się nie skończą. A tymczasem, co z twoimi potrzebami, jak one się mają w kontekście niekończących się potrzeb innych osób?”*


Jeżeli wychowano Cię tak, że nigdy nie należy marudzić i nie użalać się nad sobą – uważaj, być może spoczywa na Tobie „Przekleństwo bycia Miłym”.
Miły to osoba, która ponad dobro swoje stawia zawsze dobro innych, a mimo to uważa, że nie jest wystarczająco dobra. Zerknij do swojego kalendarza – ile w nim jest zadań, których masz do załatwienia na rzecz innych, a ile jest tam Twoich potrzeb?

Jacqui Marson uważa, że są dwa główne typy ludzi Miłych: poszukujący aprobaty i unikający gniewu. Robisz za dużo, niż się od Ciebie oczekuje lub robisz coś, aby uniknąć konfliktu (nawet jeżeli miałby polegać tylko na wymianie zdań?) – chyba jesteś w gronie Miłych. 

Autorka książki też była Miłą: zawsze w pośpiechu, zawsze dla innych, mało dla siebie. Dopiero bolesne złamanie ręki i związane z tym konsekwencje pozwoliły jej wsłuchać się siebie i uświadomić, że wiele istotnych rzeczy tłumiła w sobie, aby zadowolić innych wokół siebie. 

Całe szczęście, że podobnie jak złamanie ręki, przekleństwo bycia miłym – również jest uleczalne. Autorka, będąca dyplomowanym i certyfikowanym psychologiem, przedstawiła w książce drogę do uzdrowienia. Posłużyła się przykładem nie tylko swoim, ale i kilku swoich Miłych pacjentów. 

Bycie Miłym, jak wynika z książki, w dużej mierze jest pokłosiem odebranego wychowania i stosunków rodzinnych, czyli też tego, ile siedzi w ludzkiej psychice toksycznych zachowań wykształconych w okresie dzieciństwa (polecam celem uzupełniania lekturę książki „Wewnętrzne dziecko w związku”).
I chociaż mili są hiperwrażliwi na najmniejszy nawet sygnał zbliżającego się wybuchu złości w swoim otoczeniu  – nie są dla świata straceni. Bowiem celem autorki jest ukierunkowanie Miłych na takie tory, aby byli mili z własnego wyboru. 

Stąd też w książce dużo jest przedstawionych narzędzi umożliwiających walkę ze swoim przekleństwem: eksperymenty behawioralne, technika zakotwiczenia, technika BEAR (Oddech, Chwalenie, Akceptacja, Szacunek), karty SOS. Brzmi dziwnie i poważnie, ale książka bardzo dobrze je objaśnia. 

Według Jacqui Marson, Mili powinni nauczyć się stawiania granic, opanować niekiedy trudną sztukę odmawiania i pozwalać sobie na przyjemności. Wszak nawet empatia powinna mieć swoje granice. A poza tym, podobnie jak w reklamie L’Oreal czasem trzeba zadbać tylko o siebie, bo przecież „jesteś tego warta.”


Książkę polecam tym, którym brakuje asertywności, którzy odnaleźli swój obraz w tej recenzji oraz wszystkim zainteresowanym tematem, jak mówić nie, kiedy inni oczekują od Ciebie słowa tak. 
Książka napisana została bardzo przystępnym, pozbawionym trudnych naukowych odniesień językiem. Polecam.


Tutaj do odsłuchania audycja radia tok.fm, w której Jacqui Marson opowiada o tym,że nie musimy być mili (a nawet nie powinniśmy)


Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. MUZA SA
_____________________________
* Jacqui Marson – Bycie miłym to przekleństwo. Jak nauczyć się asertywności i z łatwością mówić nie (tyt. oryg. The Curse of Lovely. How to break free from the demands of others and learn to say NO; przekł. Katarzyna Lipnicka – Kołtuniak); Warszawa 2015


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...