Nie lubię różu. Jako kolor ubrania lub różnych, niekoniecznie odzieżowych, dodatków – mógłby dla mnie nie istnieć. Owszem – zachwycam się różowymi kwiatami, z reguły nie odmawiam jedzenia w różowym kolorze, ale w innych przypadkach organicznie go nie trawię.
Alice Munro do tej pory była dla mnie zagadką, nad którą zachwycała się większość czytelników jej książek. Byłam ciekawa jak mistrzyni krótkiej formy rzeczywiście wypada w swojej specjalizacji.
W prezencie świątecznym poprosiłam o „Miłość dobrej kobiety”. Już na początku zirytowałam się na autorkę. W tytułowym opowiadaniu wodziła mnie za nos, mamiła życiorysami trzech chłopców tylko po to, aby pokazać mi później, że nie są w tej opowieści wcale tacy istotni, odgrywają zaledwie rolę kawałka puzzli w całej układance. Całe opowiadanie, chociaż sprytnie wymyślone, chyba nie było do końca dobrze przemyślane. Mimo że trzy różne punkty odniesienia całości świetnie zgrały się ze sobą, na koniec pozostawiły mnie jednak sam na sam z irytacją. Zbliżając się do finału opowiadania w głowie ułożyłam sobie dwa możliwe scenariusze rozwiązań - oba dość emocjonujące. A co z tym zrobiła Alice Munro? Nie zrobiła nic. Skupiła się na krajobrazie i chwili wieczornej ciszy i spokoju, która guzik mnie w tym momencie obchodziła.
Zdecydowanie lepiej wypadło ostatnie opowiadanie „Sen mojej matki”, który był ciekawą wizją młodej wdowy, która nie radząc sobie z macierzyństwem mimowolnie zdaje się na przejęcie roli przez szwagierkę z całym tego wachlarzem konsekwencji.
Również w opowiadaniu „Cortes Island” autorka ciekawie nakreśliła portret młodej mężatki wchodzącej w dorosłe życie, podejmującej pierwszą pracę i pomału uczącej się, że asertywność to wielka zaleta w zderzeniu z nieżyczliwą sąsiadką.
Pozostałe opowiadania spokojnie mogłabym sobie odpuścić. Kobieta uwikłana w romans, dorosła córka stroniąca od matki, pielęgniarka, której pomoc umierającym była sposobem na życie – wszystkie te kobiety może i są ciekawymi postaciami, ale forma opowiedzenia ich życiorysów była nieatrakcyjna. Kilkakrotnie łapałam się na tym, że błądząc myślami gdzie indziej, machinalnie czytałam tekst nie zwracając uwagi na treść w efekcie czego niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie.
„Miłość dobrej kobiety” jest trochę jak ten koc ze zdjęcia – przekorny prezent, który otrzymałam w prezencie na imieniny: jest miękki, przydatny, posiada świetne rozwiązanie, jakim są wszyte do niego rękawy i kieszonki, ale ma też jedną podstawową i dyskwalifikującą wadę (wybacz, Madzia) – jest różowy.
Według mnie książka to niewykorzystany potencjał o dość nierównej treści. I do diaska! – dlaczego taki tytuł?! Opowieści o kobietach są, o różnych formach miłości również, dobro ma wiele znaczeń, ale tytuł kompletnie od czapy. „Portret kobiety” brzmiałby zdecydowanie lepiej.
Do tych wielu łyżek gorzkiego dziegciu wmieszam jednak jedną łyżkę miodu za świetną umiejętność niezauważalnego w toku narracji wplatania czasu przeszłego w teraźniejszy.
Na koniec – parafrazując tytuł tego wpisu: I cóż, że Nobel?
A może trafiłam niefortunnie? Może jest coś, czym Munro mogłaby mnie jeszcze zachwycić?
3/6
________________________________
Alice Munro – „Miłość dobrej kobiety”, Wyd. W.A.B.
Mam bardzo podobne odczucia, jeśli chodzi o naszą "najświeższą" Noblistkę. Czytałam co prawda tylko "Przyjaciółkę z młodości" (http://kotnakrecacz.blogspot.com/2013/11/nobel-po-raz-pierwszy-czyli-przyjacioka.html) i dopiero w planach mam jedyną jej powieść - "Dziewczęta i kobiety", ale nie zachwyciła mnie. Dwa opowiadania zapierające dech w piersiach, jedno bardzo ciekawe, a siedem... Bez komentarza. Ale dam jej jeszcze szansę :))
OdpowiedzUsuńJa też się jeszcze nie poddaję ;)
UsuńJa wolę zbiory Munro wydawane przez WL. Czytałam te z WABu (Miłośc dobrej kobiety i dziewczęta i kobiety - chyba nie przekręciłam tytułu) i kompletnie mi sie nie podobały. Za to "Przyjaciółkę z młodości" polubiłam bardzo i to dzieki niej polubiłam całe pisanie Munro.
OdpowiedzUsuńZapisałam tytuł, będę szukać.
UsuńJak zachwyca kiedy nie zachwyca? ;)
OdpowiedzUsuńA kot i kocyk prześlicznie wyglądają na zdjęciach. Zachwyciłam się.
A Siora w kocyku też całkiem fajnie :)
Dobrze, że chociaż coś zachwyca ;)
UsuńNo Siora też zachwyca i kocie oczy !:)
UsuńSiostra słodka jak zawsze ;)
UsuńKot jest boski!!!!
OdpowiedzUsuńMunro jeszcze nie czytałam i jakoś mnie na razie nie ciągnie.
A mnie ciągnęło bardzo, bo tyle się o niej czyta w superlatywach, że postanowiłam się przekonać sama.
UsuńDopiero zauważyłam, że Aleks ma taaaaaki długaśny ogon! :)
OdpowiedzUsuńCzasem się śmiejemy z niego, że ma ogon jak Król Julian ;)
Usuń:)) Oczyska też niczego sobie :)
Usuń:))
UsuńCzytałam kilka tomów, ale wszystkie były wydane przez WL, więc nie potrafię się odnieść do tego zbioru. Ponoć Munro można albo uwielbiać, albo nie znosić... Mnie zachwyca subtelna narracja opowiadań.
OdpowiedzUsuńJeszcze się nie poddaję ;)
UsuńHm, dla mnie ta książka to też było pierwsze zetknięcie się z Munro, ale wrażenia miałam odrobinę inne. http://pieknopis.blogspot.com/2014/04/marilyn-munro.html
OdpowiedzUsuńIlu czytelników, tyle opinii ;)
UsuńPozdrawiam