„Z mojej opowieści naprawdę ważne jest zakończenie, a gdybym nie miał go teraz w głowie, nie mógłbym zacząć tej książki. Tak jak i dwóch poprzednich: Szklanego miasta i Duchów. Te trzy historie są w gruncie rzeczy jedną, lecz w każdej z nich moja świadomość sensu opowiadanej fabuły jest na innym etapie rozwoju niż w dwóch pozostałych.”*
Dawno nie trafiła mi się taka… dziwna książka. Uratowało ją spotkanie Sabatowa. W przeciwnym przypadku poddałabym się w połowie pierwszej z trzech części. Brnęłam więc przez tekst, niczym przez śnieżną zawieję, utykając na domiar złego w metrowej wysokości zaspach. Owszem trafiały się całkiem niezłe, zajmujące i zabawne momenty, ale to jeszcze nie oznacza, że zaspy zniknęły. O co to to nie!
Pierwsza część skończona – uff!, czas na drugą. Ta też nie porywa, ale jest już nieco lepiej. Nawet, przyznać muszę szczerze, zaciekawiła. Szczególnie w przypadku opisywanych życiorysów i wyimków z historii Nowego Yorku. Dzięki tej rozbiegówce, trzecia część poszła już prawie z górki. Chyba w końcu weszłam w rytm. Albo wzięłam sobie do czytelniczego serca napotkany wcześniej fragment:
„Blue myślał, że poczyta sobie zajmującą historyjkę, a przynajmniej coś w tym rodzaju, tymczasem zaś brnie przez jakiś bełkot, niekończącą się tyradę o niczym. (…) W trzecim rozdziale napotyka zdanie, które nareszcie coś mu mówi – „Książki należy czytać z takim samym namysłem i rezerwą, z jakimi je napisano” – i nagle rozumie, na czym dowcip polega: musi zwolnić, chłonąć słowa wolno, jak nigdy dotąd. Odrobinę to pomaga, pewne ustępy zaczynają nabierać klarowności. ”
Tak, ja również liczyłam na zajmującą historyjkę. A nawet ściślej mówiąc - przeplatankę, w której bohaterowie z części pierwszej są tłem dla części drugiej i - nadal idąc tym torem, w ostatniej części trylogii, ci z jedynki i dwójki spotykają się lub potrącają gdzieś na dworcu, stoją razem przy kasie w sklepie lub też są krewnymi i znajomymi królika z trójki. Byłam blisko, ale Paul Auster i tak mnie przechytrzył! Ale daruję temu lisowi, bo ostatecznie cała trylogia jest spójna, a co lepsze – autor udanie bawi się z czytelnikiem w ciuciubabkę.
Motywem przewodnim „Trylogii nowojorskiej” jest znikanie i obserwacja. Obserwatorami są bohaterowie i czytelnicy. Śledzenie, to żmudna, miejscami dość nużąca i rozciągnięta w czasie czynność, stąd i lektura była nielekka. Ale kiedy już zrozumie się pomysł Austera na tę książkę – zyskuje ona sens.
Na pewno, w czym byłyśmy zgodne na spotkaniu Sabatowa, książkę należy czytać jako całość. Gdyby poprzestać tylko na jednej bądź dwóch częściach – zrozumiałe są kalumnie rzucane w kierunku autora. Ale też i duża czytelnicza strata. Bo „Trylogia nowojorska” nie broni się fabułą, ale sposobem jej kreacji. To podobnie jak z puzzlami – poszczególne elementy nie powiedzą zupełnie nic, dopóki nie ułoży się przy ich pomocy całego obrazu.
To jeszcze nie oznacza, że zakochałam się w tej książce. Muszę jednak oddać honor Austerowi, że wiedział, co robi, pisząc tak dziwną książkę ;)
4/6
______________________
* cytaty: Paul Auster - Trylogia nowojorska (tyt. oryg. The New York Trilogy, przekł. Michał Kłobukowski); Kraków 2012
Cenię sobie twórczość Paula Austera, ale nie czytałam "Trylogii nowojorskiej". Za to podobał mi się "Dziennik zimowy" oraz "Sunset Park"- polecam. :)
OdpowiedzUsuńA ja dopiero zaczęłam przygodę ;) Tak więc skrzętnie zapisuję podane tytułu :) Dzięki! :)
UsuńNa żadnej książce nie zawiodłam się tak jak na „Sunset Park” - po jej lekturze straciłam zainteresowanie twórczością Austera.
UsuńA dlaczego się zawiodłaś?
Usuń