piątek, 30 grudnia 2016

Nowojorska niewiadoma. Sara Donati – Złota godzina


Zawsze dziwnie się czuła, kiedy coś przypominało jej, jak blisko ta najgorsza część miasta znajdowała się od domu, w którym się wychowywała, i okolicy, którą doskonale znała i w której czuła się bezpiecznie bez względu na porę dnia. To miasto było jak dobrze przetasowana talia kart: w każdym rogu można było spotkać równie dobrze zgubę, jak i ratunek.*



Na koniec roku trafiła mi się książka, wobec której trudno mi się określić, czy ostateczne mi się podobała, czy może jednak nie. I właściwie dlaczego trapi mnie taki znak zapytania?

Nowy Jork, rok 1883. Próżno tu szukać budynków sięgających nieba i żółtych taksówek. Po pokrytych brukiem ulicach jeżdżą dorożki, kobiety noszą długie, obszerne suknie, właśnie dla ruchu otwiera się niedawno ukończony Most Brookliński, a postawienie Statuy Wolności jest dopiero w planach. 

To również czas, kiedy kobietom jest naprawdę trudno: antykoncepcja i aborcja jest zakazana, a wszelkie nimi zainteresowanie grozi sankcjami karnymi. Kobiety, które zajdą w ciążę – muszą urodzić. Nawet za cenę własnego zdrowia lub życia. A nawet jeżeli tylko zainteresują się pokątnie przemycanymi informacjami dotyczącymi antykoncepcji, mogą nadziać się na podstęp Anthony’ego Comstocka, inspektora pocztowego i jednocześnie sekretarza Towarzystwa na Rzecz Walki z Występkiem.

Po drugiej stronie są kuzynki Sophie i Anna Savard. Obie są lekarkami, a ta profesja wykonywana przez kobiety nie jest jeszcze zbyt powszechna, ani nawet szczególnie poważana przez większą część męskiego świata lekarzy, jak również pacjentów. Ale to one są świadkami tego, jak bardzo kobiety cierpią przez zakazy w sferze prokreacji. One przyjmują kolejne porody i przynoszą pomoc w przypadku źle, niechlujnie i pokątnie dokonywanych aborcji. A te nie są wcale rzadkością. Wiedzą też, że każda edukacja, którą kierują do zainteresowanych kobiet jak zabezpieczyć się przed ciążą, w przypadku donosu - może je zaprowadzić na salę sądową w roli oskarżonych o szerzenie występku i nieobyczajności. Tymczasem w mieście pojawiają się kolejne martwe ofiary bestialsko dokonanych aborcji. I co gorsza – wszystko wskazuje na to, że ich autorem może być jedna osoba…

Tyle, jeżeli chodzi o zarys fabuły. A ta w trakcie czytania ewoluuje. Zaczyna się jako powieść społeczna opisująca zderzenie bogatego nowojorskiego świata z biedotą poupychaną w zatęchłych, zagrzybionych i przeludnionych kamienicach. Miasto jest narodowościowym tyglem, w którym mieszają się języki świata, napływają kolejne rzesze imigrantów, których dziesiątkują choroby zakaźne, a sierocińce pękają w szwach. Kobiety-lekarze muszą co krok udowadniać, że są godne wykonywanej profesji, a seksualność jest tematem tabu.

Następnie powieść przechodzi w obyczajówkę z elementami romansu. Obie kuzynki biorą pod swoje skrzydła parę włoskich sierot, ale i znajdują miłości swojego życia, snują plany na przyszłość, pojawiają się zaręczyny i śluby. Ale już w międzyczasie rozwija się niezły kryminał, bo oto sierżant Mezzanotte, mąż jednej z bohaterek zajmuje się tajemniczą sprawą śmiertelnych aborcji, które noszą znamiona ewidentnych morderstw, a modus operandi każe myśleć, że ktoś dokonuje ich naumyślnie.

Przyznaję, że wątek kryminalny jest w tej powieści najciekawszy. Chociaż i samo nakreślenie sytuacji kobiet pod koniec XIX wieku zabrzmiało groźne, bo okazuje się, że współczesność chyba chciałaby na tym polu wrócić do przeszłości. W zasadzie to było ciekawe, kiedy mieszały się różne wątki. Ale to również zabójstwo dla tej książki. Odniosłam bowiem wrażenie, że autorka chciała zawrzeć dużo więcej, niż zdołała napisać. I chyba nie do końca zdecydowała, który wątek będzie tym głównym. W efekcie czego zakończenie książki pozostawiło mnie z pytaniami, na które nie otrzymałam odpowiedzi, bo wątki wydają się urwane. Nie uzyskałam też odpowiedzi, do czego odwołuje się tytuł powieści. Nawet zastanawiałam się, czy to nie jest czasem tylko pierwszy tom większej historycznej sagi…  Ale nie, nic takiego nigdzie nie znalazłam. A może źle szukałam…?

Na obronę „Złotej godziny” muszę przyznać, że czytało się ją naprawdę dobrze. Może miejscami była napisana zbyt naiwnie, ale im dalej w fabułę, tym bardziej wsiąkałam w atmosferę XIX wiecznego Nowego Jorku. W wyobraźni słyszałam stukot kół dorożek po kocich łbach, widziałam kobiety w zabudowanych, czarnych i długich do kostek sukniach i wieczorne ulice oświetlone gazowymi lampami, czułam zapach stęchlizny w dzielnicach biedy, które odwiedzały lekarki i smak włoskiego jedzenia w domu rodziny Mezzanotte. Tyle tylko, że nie wiem, co właściwie było tym głównym wątkiem. I właśnie tej niewiadomej mi żal…


3/6
__________________________
*Sara Donati – Złota godzina [The Gilded Hour]; Wydawnictwo Kobiece 2016
Egzemplarz recenzencki przekazało Booksenso

piątek, 23 grudnia 2016

Jackoteka: Książeczki kontrastowe, Oczami maluszka


Kupowaliście ostatnio jakieś zabawki dla noworodków? Jeśli tak, to prawdopodobnie zauważyliście, że działy wyprawek dla dzieci są teraz pełne przedmiotów o wyraźnych czarno-białych deseniach – pluszowych zwierzątek, sznurków z zabawkami do zawieszania w kołyskach, wózkach i łóżeczkach, kocyków, poduszek i tak dalej. Producenci zrozumieli wreszcie, co może widzieć noworodek, a czego nie. Te ostro kontrastujące ze sobą ascetyczne wzory są nie tylko najlepsze ze względu na ograniczoną ostrość wzroku noworodków, ale również dlatego, że w pierwszych tygodniach życia widzenie barw jest bardzo kiepskie. (…) Przyczyn tego jest wiele, ale najważniejszą jest znana nam już niedojrzałość siatkówki, która ogranicza ostrość wzroku, ponieważ czopki wykrywające barwy są, podobnie jak te, które wykrywają szczegóły, grube i rzadko rozmieszczone. W miarę wydłużania się i zagęszczania w dołku środkowym wychwytują światło coraz lepiej. A zatem zdolność widzenia barw zwiększa się wraz z dojrzewaniem czopków.
(Lise Eliot, „Co tam się dzieje? Jak rozwija się mózg i umysł w pierwszych pięciu latach życia, wyd. Media Rodzina 2010)


Dopóki potomek nie był w drodze, czyli dopóki nie szykowałam się do roli mamy o dzieciach, a tym bardziej o noworodkach wiedziałam mało, żeby nie powiedzieć wcale. Ba! nigdy nie trzymałam noworodka na rękach – Jacek to mój debiut. A zatem dużo zdaję się na intuicję, nieco improwizuję, ale sporo też czytam mądrzejszych ode mnie. 

I tak na ten przykład dowiedziałam się, że noworodki w pierwszych dniach widzą świat… do góry nogami ;) A poza tym ten świat jest nieostry i dość słabo widoczny. Najlepiej widoczny na odległość od twarzy mamy, a już góra w odległości 20-30 cm. Jacuś status noworodka porzucił wraz z końcem listopada. Mimo to jako niemowlak wciąż widzi dość słabo. Trzeba więc mu pomóc w rozwijaniu jego wzroku i mózgu. 

Na początku w ramach kontrastów występowały: kocia poduszka z IKEA, osobisty lemur Jacka i pożyczona łaciata szmatka krówka – głównie podczas leżakowania na brzuszku. Ale i aktywizacji na plecach również. A uwagę od przewijania (czego młodzież nie lubi) odwracają obrazki, które stworzyłam z kształtów dostępnych Wordzie. 




A teraz w ramach świątecznego prezentu od jednej z cioć doszły bonusy w postaci książeczek kontrastowych oraz kart z serii „Oczami maluszka”.


To fantastyczna sprawa obserwować takiego malucha, który nagle zauważa coś, co jest dla niego widoczne: oczy robią się wielkie jak spodki, a usta tworzą coś na kształt bezgłośnego „woooow!” :) A teraz, kiedy Jacenty po kolejnym skoku rozwojowym nabył nowych umiejętności – dodatkowo wodzi za tymi obrazkami, kiedy przed oczami przesuwam je po łuku. I tak sobie „czytamy” pierwsze książeczki. No bo wiecie: Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci ;)


W ramach świątecznej edukacji Jacenty uczy się, jak wygląda choinka. Dlatego tym razem przy życzeniach nie będzie drzewka zielonego, a czarne ;)


Zatem Drodzy Czytelnicy Czytelniczego, życzę Wam wszystkiego dobrego na święta, dużo świętego spokoju, miłej atmosfery, czasu na lenistwo z książką i prezentów pod (niekoniecznie czarną) choinką :) 


______________________________
Książeczki kontrastowe, wyd. Wilga - Grupa Wydawnicza Foksal

niedziela, 18 grudnia 2016

"I'm Not a Girl, Not Yet a Woman"* Adele Faber, Elaine Mazlish – Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać żeby z nami rozmawiały


Nie możecie ich ochronić przed wszystkimi niebezpieczeństwami dzisiejszego świata czy oszczędzić im emocjonalnej burzy okresu dojrzewania, czy odciąć od popkultury, która ich bombarduje szkodliwymi przekazami. Ale jeśli potraficie stworzyć w waszych domach taki klimat, aby dzieci czuły, że mogą swobodnie wyrazić swoje uczucia, to istnieje duża szansa, że będą też bardziej skłonne wysłuchać, co wy czujecie. Że będą w stanie rozważyć punkt widzenia dorosłych oraz zaakceptować wprowadzone przez was ograniczenia. Istnieje też większe prawdopodobieństwo, że wasze wartości będą dla nich ochroną.**

Recenzja Self-Reg pod tym linkiem
Mózg nastolatka jeszcze czeka na półce ;)


Jestem obecnie na bardzo ciekawym etapie życia. Mogę teraz dużo obserwować i uczyć się więcej o ludzkim mózgu. I nie! Nie zostałam nagle psychologiem, psychiatrą tudzież neurologiem. Jestem od 1,5 miesiąca matką niemowlaka i od kilku lat macochą dla nastoletniej już pasierbicy. Trzeba przyznać, że to bardzo duży rozrzut wiekowy i zupełnie inna dojrzałość emocjonalna. I obie te osobowości, uwzględniając wiek, trzeba poznać, aby je zrozumieć i przetłumaczyć sobie ich zachowania na język dorosły. 

Prawda jest taka, że ze swojego okresu niemowlęcego nie pamiętamy nic a nic. Konstrukcja i możliwości mózgu powodują, że na tym etapie nie przechowuje on danych dla długookresowej pamięci. Jesteśmy pozbawieni wspomnień aż do 3 roku życia. Ponieważ nie ma możliwości czerpać z własnych doświadczeń, właśnie dlatego tak trudno czasem zrozumieć niemowlę. Inaczej jest z wiekiem nastoletnim. O tak! Z tego okresu możemy przypomnieć sobie całe mnóstwo chwil, które przeżyliśmy. Prosta z tego konkluzja, że będąc rodzicem nastolatka – jego wychowywanie powinno być pestką, niczym trudnym, pasmem – ba! wręcz autostradą samych sukcesów. Skąd zatem bierze się popularność powiedzenia „małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”?

Mamy pewne ugruntowane wymagania, jak dziecko powinno się zachować. Jest to suma tego, czego wymagali rodzice od nas, tego, jakimi nastolatkami byliśmy oraz… ile spokoju chcielibyśmy mieć, mając w domu nastolatka. Ciekawa mieszanka, która często nijak się ma do zastanej sytuacji. Prosty przykład: ja i moja pasierbica to dwa zupełnie różne temperamenty i kompletnie inne sfery zainteresowań. Dodajmy do tego upływ czasu między naszymi nastoletnimi czasami, w których w ogromnej mierze odgrywa nie tylko sytuacja ekonomiczno-polityczna, ale również ogromny postęp technologiczny. Już samo to powoduje, że swoją wizję nastolatka muszę przekonwertować przez szereg różnych czynników.

Przyznaję, nie jest to łatwe. Nie oznacza jednak, że nagle jestem jak kosmita na Ziemi. Mogę czerpać ze swoich wspomnień, aby próbować wczuć się w rolę nastolatki i próbować ją zrozumieć. Zawsze warto cofnąć się do swoich nastoletnich czasów i przypomnieć sobie, co było najlepsze w tym okresie, ale też, czego się nie lubiło, jakie miało obawy. Pomyśleć o pierwszych miłościach, randkach, przypomnieć ówczesne pasje, westchnąć na myśl o wolności od dorosłych obowiązków, ale przypomnieć też o poczuciu odrzucenia lub zagubienia, trudności w zrozumieniu swoich emocji i hormonalnej burzy objawiającej się nie tylko trądzikiem na twarzy. To tak na przykład.

Chodzi o to, aby naprawdę wiedzieć i zrozumieć, z czego mogą wynikać różne reakcje młodego człowieka. Bo nie chodzi o to, aby nastoletni bunt jakoś przetrwać lub go zagłuszyć. On jest po coś. Negacje, kłótnie, robienie na opak to paradoksalnie dobre rzeczy (sic!) pozwalające przeciąć emocjonalną pępowinę z rodzicami. A to przygotowuje do samodzielnego dorosłego życia. Ale z drugiej strony nie chodzi o to, aby rodzic na nieakceptowane zachowania spuścił zasłonę milczenia i udawał, że nic się nie dzieje. Inaczej: kolejne „nie” trzeba potraktować jak wyzwanie i punkt odniesienia do zrozumienia, co tak naprawdę za tym słowem się kryje. Zaręczam, że zmiana myślenia i podejście z szacunkiem do nawet absurdalnej naszym zdaniem sytuacji jest kolejnym krokiem do zrozumienia intencji nastolatka. 

Nie ma czarodziejskich sposobów na „pokojowe” życie z nastolatkiem. Ale z pozycji mentora zdziała się więcej, niż będąc żandarmem. Po co udowadniać za każdym razem, że to rodzic ma rację, a dziecko jest w błędzie? Nawet jeżeli istotnie tak jest. A może lepiej usiąść przy wspólnym stole i przedyskutować, dlaczego dziecko uważa tak, a nie inaczej, dlaczego powiedziało tak, a nie inaczej, dlaczego postąpiło tak, a nie inaczej? Kiedy jest się wysłuchanym istnieje szansa, że kolejnym razem również będzie chciało się coś powiedzieć. 

I o tym właśnie jest ta niespełna 200 stronicowa, ale za to bogato ilustrowana  przykładami książka. Zmienia punkt myślenia, pokazuje, jak radzić sobie w codziennych sprawach bardzo często będących zarzewiem domowej wojenki na linii dziecko-rodzic i uczy słuchania drugiej strony. Dotyczy w większości błahych sytuacji, codziennych zwykłych minikonfliktów, ale to właśnie, jak przekonują autorki, od tego, w jaki sposób potrafimy poradzić sobie z tymi „normalnymi codziennymi drobiazgami”, zależy też nasze postępowanie w przypadku „dużych spraw”. Mnie się podobała i dużo nauczyła, Pan R. również był zadowolony jasnością przekazu. To kawałek edukacji, której często nam brakuje. Trzeba się uczyć na własną rękę, skoro nie ma szkół, w których wykłada się tego, jak być dobrym rodzicem ;)

Na koniec, na zachętę, dwa skróty, które są świetną rozgrzewką przed tą książką: 

A jako uzupełnienie (szczególnie w części poświęconej specyfice mózgu nastolatka) polecam, recenzowaną już na blogu, książkę z wyd. Mamania Stuarta Shankera "Self-Reg"

____________________
*Tytuł posta, idealnie opisujący wiek nastoletni - zaczerpnęłam z tekstu piosenki... Britney Spears ;)
**Adele Faber, Elaine Mazlish – Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać żeby z nami rozmawiały [How to talk so Teens will listen & Listen so Teens will talk; przekł. Beata Horosiewicz]; wyd. Media Rodzina 2006


niedziela, 4 grudnia 2016

"Jedzenie to informacje"*. Vincent Pedre – Szczęśliwe jelita. Program oczyszczania, który pomoże ci wyeliminować ból, pozbyć się toksyn i pasożytów oraz schudnąć


Jeśli chcesz poznać pierwotne przyczyny tego, co dzieje się w twoich jelitach, musisz przyjrzeć się temu, co nabierasz na widelec. Jedzenie to informacje. Począwszy od reakcji biochemicznych, zachodzących na poziomie komórkowym, po to, co widzisz i odczuwasz w ciele jako całości. Pożywienie włącza lub wyłącza dobre albo złe geny w twoim organizmie. (…) Spożywane przez nas pokarmy kontrolują stan naszego zdrowia, a jelita są wrotami do pozostałych części naszego ciała.**



Od jakiegoś czasu w kulinarnym świecie nastała nowa, skądinąd bardzo zdrowa i przyjazna nam moda na kiszonki. Na długo przed tym trendem Tofalaria założyła swojego bloga. To właśnie dzięki niej przeczytałam bardzo ciekawy artykuł o tym, jak to bakterie w naszych jelitach chronią nas przed depresją, jak bardzo trzeba dbać o zrównoważony mikrobom oraz ile czasu jelita wracają do równowagi po antybiotykowej terapii. Natomiast sama trafiłam na jeszcze jeden dobry tekst na portalu Dzieci są ważne.

O tym, że kiszonki są zdrowe wiem od małego – zawsze mówiła mi o tym mama i zimą bardzo często kupowała kiszoną kapustę lub otwierała kolejny słoik kwaśnych ogórków. A kiedy byłam chora kupowała mi jogurt naturalny. Produkty poddane fermentacji to przecież same superprzyjazne dla jelit probiotyki (stąd na zdjęciu fragment książki o fermentacji). Moje jelita były szczęśliwe, bo nigdy (i co trwa nadal) poważnie nie chorowałam, nie zmagałam się z nadwagą, a moje psychiczne samopoczucie wykazywało się sporą równowagą.

To, że jedzenie ma wpływ na naszą sylwetkę, samopoczucie i zdrowie wiadomo nie od dziś. Ale o tym, że stan równowagi dobrych bakterii w jelitach ma znaczenie dla naszego zdrowia psychicznego – już nie jest takie oczywiste. Ale jak najbardziej prawdziwe, bo jelita są jak nasz drugi mózg, który ma niebagatelny wpływ na mózg właściwy. Mało tego! Badania naukowe wykazały, że nasz mózg komunikuje się z naszymi jelitami. Tę wymianę informacji można porównać do dwupasmowej drogi. Jeżeli nie będzie na niej żadnych kolizji, wtedy… będziemy szczęśliwi.

Uczucie szczęścia zapewnia nam serotonina – hormon, którego 95% ilości wytwarzane jest w układzie jelitowym, a zatem więcej, niż w mózgu. Ale nie tylko ona odgrywa tak znaczącą rolę w jelitach. Ważny jest również nasz mikrobiom.
O tym, jak o niego dbać, jak przywrócić zbawienną równowagę, jak opracować dietę przyjazną jelitom i jaka jest zależność między aktywnością fizyczną i zdrowymi jelitami traktuje książka Vincenta Pedre „Szczęśliwe jelita”. Zawiera również autorski program C.A.R.E. (ten akronim to skrót od angielskiego Cleanse, Activate, Restore and Enhance – Oczyszczanie, Aktywacja, Naprawa i Poprawa) przedstawiający pewien wzorzec postępowania w celu poprawy równowagi jelitowej. Zawiera m.in. 28-dniową eliminacyjną bezglutenową i przeciwzapalną dietę wraz z przykładowymi przepisami, omówienie badań diagnostycznych oraz chorób mających wpływ na rozstrój równowagi jelitowej oraz 7 pozycji jogi.

Chociaż książka w dużej części poświęcona jest autorskiemu programowi C.A.R.E, to meritum wciąż odnosi się do zdrowia jelit i jest świetnym rozwinięciem podlinkowanych wyżej artykułów. „Szczęśliwe jelita” to spora dawka wiedzy o naszym wewnętrznym szczęściu, które mamy na wyciągnięcie… widelca ;)


________________________________
*, ** Vincent Pedre – Szczęśliwe jelita. Program oczyszczania, który pomoże ci wyeliminować ból, pozbyć się toksyn i pasożytów oraz schudnąć [Happy Gut: The Cleansing Program to Help You Lose Weight, Gain Energy, and Elimienate Pain, przekł. Anna Gąsowska); wyd. Vivante 2016

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...