„Sraty taty, dupa w kwiaty” *
W przypadku książek Katarzyny Grocholi mówiłam do tej pory: „nigdy w życiu”. Nie jestem targetem dla różowej literatury kobiecej. „Nigdy w życiu” obejrzałam na małym ekranie i stwierdziłam, że tyle mi wystarczy i do książek Grocholi zaglądać nie zamierzałam.
Najnowszą powieść tej autorki poleciła mi koleżanka. Powiedziała, że przeczytała wszystko Grocholi i „Houston…” jest w ich świetle zupełnie inne - nie takie typowo babskie, bo pisane z punktu widzenia mężczyzny, i że może mi się spodobać. Pomyślałam: „a właściwie dlaczego nie?”. Niech nawet Grochola dostanie swoją szansę…
Książka ma 600 stron, ale dużą czcionkę, więc zakładałam, że przeczytam ją w ciągu 2-3 dni. Przeciągnęło się do tygodnia. W międzyczasie Pan R. po raz kolejny stwierdził, że jestem masochistką, skoro czytam do końca coś, co nie bardzo mi się podoba. No cóż – tak już mam, że jak już zacznę, to rzadko zdarza się, że rzucam w połowie. Łatwo nie było ;)
Książka opowiada niecały (z retrospekcjami) rok z życia Jeremiasza Norissa Chuckiego, lat 32, obiecującego operatora filmowego. Mężczyzna w przeszłości wdał się w pewną niezbyt kulturalną sytuację i tym samym spalił za sobą zawodowe mosty i jako pokłosie skazany jest na byt zwyczajnego konserwatora telewizyjnego. W międzyczasie, przez pewien „żart” natury seksualnej, zrywa również z miłością swojego życia. I w tym momencie zaczyna się dziać. Bo tak naprawdę wolność bez Marty wcale nie jest taka cudowna, choć Jeremiasz próbuje udawać inaczej. Perypetie bohatera sprawiają, że zaczyna on postrzegać swoje otoczenie z innej strony, niż zwykł do tej pory. Okazuje się, że jego dziewczyna miała rację, mówiąc, że mężczyzna zachowuje się przy swojej matce jak mały chłopiec w krótkich spodenkach. Mały chihuahua nie jest krwiożerczym potworkiem, sąsiadka z dołu (zwana wymiennie raszplą i szarą zmorą) z jędzy przeistacza się w całkiem normalną starszą panią z ludzką twarzą, a kariera operatora zbiegiem okoliczności ma jeszcze szansę bytu.
Samo zakończenie jest przewidywalne, a przez to mało interesujące.
Chociaż książka w połowie czytania jednak mnie wciągnęła, pomimo tego nieustannie irytowała. Grochola wymyśliła wydumane imiona (Jeremiasz, Maurycy, Herakles – to ostatnie dla malutkiego psa), które miały być pewnie oryginalne, a tak naprawdę były śmieszne i pretensjonalne. Nawet pasja Jeremiasza za którymś razem sprawiała, że miałam ochotę cisnąć książkę o ścianę.
Co mnie w tym tak denerwowało? Jeremiasz interesuje się ornitologią – zaszczepioną w dzieciństwie przez ojca. Jeździ na stanowiska ornitologiczne, fotografuje, ma w temacie sporą wiedzę. Ja wprawdzie na błotniska nie jeździłam, ale też miałam okres w życiu, kiedy sporo o ptakach się nauczyłam. Potrafię rozróżnić ubarwienie co poniektórych, znam trochę zwyczajów, w głowie zostało też trochę łacińskich nazw. Więc wzmianki o zwyczajach ptaków były dla mnie ciekawe. Ale wyobraźcie sobie, że czytacie powieść, bohater opowiada coś o swoich wewnętrznych wynurzeniach, nagle schodzi na temat ornitologiczny i w tym samym momencie macie wrażenie, że teraz w miejsce bohatera wskakuje pani spikerka, która wystudiowanym głosem czyta kartkę żywcem wyrwaną z leksykonu przyrodniczego. I tak kilka razy.
Aby tego wszystkiego było mało, ulewało mi się od ulubionych zwrotów bohatera: „pierniczę, pierniczę, pierniczę” (tak właśnie, po trzykroć), „chrzanię”, „panie ludzie”, „zapierdzielać”.
Kilkakrotnie miałam również uwagi, co do szyku zdań lub ich ogólnej kompozycji. Na ten przykład, niech posłużą dwa cytaty:
„Telefon zawiadomił mnie, że przyszedł sms.”
„Zadzwonię w tygodniu – zapewniam skwapliwie, macham na kelnera, zapłacę, to facet jednak płaci w knajpie, jak go nie stać, to niech idzie do parku pokarmić kaczki z panienką. Dobrze, że mam czym.” (ma czym płacić, czy może ma czym karmić te nieszczęsne kaczki?)
I na miłość – jeżeli Grochola już wymyśliła sobie, że napisze jako mężczyzna, niech trochę się odetnie od swojej płci, bo zdanie: „Szezlong z wypłowiałym zielonym obiciem przyciągał wzrok, miał nieskazitelną linię, zachęcającą, żeby opaść nań i wyciągnąć nogi.” bardziej pasuje mi do bohaterki z „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen, niż do współczesnego mężczyzny.
Żeby nie było, że tylko krytykuję, dla rekompensaty dwa inne cytaty, które akurat mnie rozbawiły:
„Z kuchnią jest taka sprawa, że jak cokolwiek ruszysz, to się okazuje, że pod spodem jest stajnia Augiasza.”
„Baśka była fajną dziewczyną, ale miała pewną wadę, a mianowicie chciała się związać, a ja miałem związane ręce, jeśli chodzi o związek, i byłem do tej sytuacji szczerze przywiązany.
Pobyć ze sobą, tak, ale od razu to nazywać? Deklarować? Co ja, Stany Zjednoczone jestem?
Poza tym Stany złożyły deklarację niepodległości, a Baśka wyraźnie myślała o podległości.”
A na koniec małe pytanie do Was w związku z poniższym cytatem:
„Pani Jadzia ma ze 120 lat, wygląda jak zmęczony znak zapytania, jak postać z Podwójnego życia Weroniki. Szła tam taka kobiecina z butelkami, przecząca przyciąganiu ziemskiemu. Kieślowskiego kocham.”
Ręki sobie uciąć nie dam, ale jestem skłonna twierdzić, że scenę z babcią Kieślowski umieścił tylko w Trzech Kolorach. Zupełnie nie kojarzę jej z „Weroniki..”. Mylę się?
Zaczęłam czytać i marudziłam. Skończyłam i też marudzę. Wygląda na to, że chyba rzeczywiście nie jestem właściwym odbiorcą książek w takim stylu. Ale dla każdego według potrzeb. Koleżanka poleca mi jeszcze jedną książkę Grocholi. Nie mówię nie. Wszak Paula Coelho również przeczytałam 2 książki, aby utwierdzić się w przekonaniu, że „nigdy w życiu” żadnej kolejnej.
Podsumowując: książka, mimo że traktuje również o ptakach, nie jest zbyt wysokich lotów. Moja nota:
3/6
* wszystkie cytaty - K. Grochola, Houston, mamy problem, Wydawnictwo Literackie