„Skąd tak naprawdę wzięły się wakacje? W którym momencie powstała potrzeba wyrwania się – getting awal from it all – zostawienia za sobą szarej codzienności i wyruszenia w stronę lepszego, do raju? W jaki sposób podróżowanie przestało być przywilejem wybranych, a stało się prawem obywatelskim, niezbędnym do zachowania zdrowia fizycznego i psychicznego, niekwestionowanym wynagrodzeniem za przepracowany czas? I kiedy właściwie nasze marzenia o czasie wolnym zostały zapakowane, rozreklamowane i sprzedane, a wakacje stały się przemysłem, dziś największym na świecie?”
Kiedyś podróżowanie wiązało się z konkretnym celem – pielgrzym wyruszał do świętego miejsca, młoda szlachta w celach edukacyjnych („oglądanie historycznych zabytków i dzieł sztuki nie było celem samym w sobie – chodziło o wyrobienie dobrego smaku i zadomowienie w świecie klasycznych idei”), a przedsiębiorcy w celach biznesowych.
Dopiero wiek XIX, związany z nim rozwój miast przemysłowych i napływ do nich robotników był przyczynkiem do narodzin idei urlopu jako nagrody za pracę. Ale to także początek zbiorowych podróży dla przyjemności. Z biegiem lat na podróż można było zarezerwować sobie coraz więcej czasu. Na przykład w Szwecji w 1938 roku wprowadzono dwutygodniowy urlop, który 1951 roku wydłużono do trzech tygodni, w 1963 roku do czterech, a już w 1978 roku do pięciu tygodni. Można szaleć ;)
Za ojca turystyki uważa się angielskiego kaznodzieję ruchu baptystycznego Thomasa Cooka. Zaangażowany w ruch na rzecz trzeźwości szukał pomysłów, jak odciągnąć uwagę od picia alkoholu. Musiał znaleźć alternatywę dla pubów. Początkowo udało się z pomocą amatorskich orkiestr i pikników w parkach… Wreszcie wpadł na pomysł wykorzystania nowego wynalazku, który rozgrzewał wyobraźnię ówczesnych – kolej. Podróż pociągiem była nie lada gratką. Na tyle atrakcyjną, że zainteresowanie przerosło pierwotne założenia Cooka. Poszedł dalej – samą podróż powiązał ze zwiedzaniem, noclegami, kuponami na hotele, rozkładami pociągów i dyliżansów, wprowadził system czeków podróżnych. Z małego pomysłu wyrósł wielki biznes przynoszący krocie. A marka „Thomas Cook” istnieje do dnia dzisiejszego.
„Turystyka jest jak kokaina. Jest dla nas bardzo szkodliwa. Dla nas jako społeczeństwa i dla naszego środowiska naturalnego. Ale my już jesteśmy uzależnieni. Jedna piąta naszego dochodu narodowego pochodzi z turystyki, bez niej poszlibyśmy z torbami. Nie możemy z niej zrezygnować, ale jeśli niczego nie zmienimy, czeka nas katastrofa.”
Jak to katastrofa? Wyjeżdżamy do raju, spędzamy tam tydzień – dwa tygodnie. Korzystamy z infrastruktury, kupujemy pamiątki i stołujemy się w miejscowych restauracjach? Gdzie w tym katastrofa?
Otóż w branży turystycznej funkcjonują pojęcia „leakage” i „linkage”.
Otóż w branży turystycznej funkcjonują pojęcia „leakage” i „linkage”.
"Termin linkage (ang. Sprzężenie) określa konsekwencje pojawienia się turystów dla życia mieszkańców – w postaci źródeł zarobków. Mogą to być lokalne restauracje, produkty rolne, kupowane przez hotele czy organizacja czasu wolnego – działa to jak domino. Leakage (z ang. Wyciek) oznacza pieniądze, które wyciekają i wracają do krajów, z których przyjechali turyści.
Trzema najważniejszymi graczami w przemyśle turystycznym są linie lotnicze (które decydują o tym, dokąd, kiedy i za ile latamy),agencje turystyczne (które „opakowują”, reklamują i sprzedają podróże) oraz hotele, w których mieszkamy."
Okazuje się, że właśnie ta triada jest odpowiedzialna za wyciek lub marny zysk obszarów turystycznych, do których zwykliśmy wyjeżdżać. Może on być na poziomie 40% (Indie), 70% (Tajlandia) lub nawet 80 % (Karaiby). A to oznacza, że tubylcom w kurortach żyje się marnie. Bardzo marnie. Szczególnie dotkliwa jest dla nich opcja All Inclusive, dzięki której turysta nie wyściubia nosa za teren hotelu (bo ma tam wszystko, co potrzebuje: jedzenie, drinki, zabawę, basen, a nawet prywatną plażę i sklep z pamiątkami). Najwyraźniej autorka przedstawiła to na przykładzie Dominikany, na której mieszkańcy, oprócz tego, że nie mają możliwości zarobkowania na turystyce, to nawet zabiera się im dostęp do plaż (te anektują hotele).
„Alex wie, co mówi prawo, plaże powinny być otwarte i dostępne dla wszystkich.
- Ale to nie działa. Hotele nie przestrzegają prawa. Mają pieniądze i władzę. Jeżeli będą chciały pozbyć się wszystkich Dominikańczyków, to tak zrobią.”
Kurorty dla środowiska są zabójcze. Produkują tony śmieci, wpuszczają do morza hektolitry ścieków, monopolizują rynek i chociaż mnożą nowe etaty, to oferują w ramach płacy głodowe stawki. A to nie wszystko – najpierw muszą powstać, ktoś musi je wybudować. Tutaj przydatna jest tania siła robocza, pracująca oczywiście na czarno, często nieopłacana i zastraszana. Tak właśnie powstają wykonane ciężką pracą Birmańczyków hotele w Tajlandii.
„Nie mamy nic do gadania. Zarabiamy średnio dwieście batów (tutaj: waluta) dziennie, młodsi dostają zwykle połowę. Ale następnego dnia nagle dostajemy tylko sto pięćdziesiąt, bo tak postanowił brygadzista. Jeśli pracują z nami Tajowie, zawsze dostają więcej. Nieważne, czy mają doświadczenie. Jeśli ja dostaję dwieście, to oni po pięćset, tak to już jest. Jesteśmy Birmańczykami (...) po klęsce tsunami sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Wielu brygadzistów wprowadziło zwyczaj niewypłacania pensji.”
Kurorty są jak pasożyty. Przyjęło się już nawet określenie „efekt Torremolinos” (to od hiszpańskiego miasta) charakteryzujące krajobraz miejscowości wypoczynkowej „wykorzystanej” przez turystykę: wyeksploatowany teren, zaśmiecone plaże, brak infrastruktury stworzonej dla tubylców.
Co jakiś czas modne są inne kierunki wycieczek: Majorka, Teneryfa, Dominikana, wyspy greckie, Tunezja itd. Dopóki nie zostaną wyeksploatowane – trwają. Po pewnym czasie turyści wybierają nowy, modny kierunek dla swoich wakacyjnych wyjazdów, a do miejscowości dotkniętych „efektem Torremolinos przyjeżdżają już tylko ci, dla których jedynym kryterium jest niska cena.
Co jakiś czas modne są inne kierunki wycieczek: Majorka, Teneryfa, Dominikana, wyspy greckie, Tunezja itd. Dopóki nie zostaną wyeksploatowane – trwają. Po pewnym czasie turyści wybierają nowy, modny kierunek dla swoich wakacyjnych wyjazdów, a do miejscowości dotkniętych „efektem Torremolinos przyjeżdżają już tylko ci, dla których jedynym kryterium jest niska cena.
Ale, ale! Przecież nie wszyscy są stacjonarni i potrzebują wygód. A co z backpakersami, czyli turystami wędrującymi po mniej znanych turystycznie rejonach z plecakiem na plecach?
Może i ich wakacyjne wypady nie są tak „niebezpieczne” dla tubylców, jak urlopowiczów z kurortów – niemniej i na tych coś się znajdzie. Pod ich kątem powstaje np. w Wietnamie „turystyka wojenna”. Brzmi z lekka makabrycznie? Może i tak, ale są tacy, którzy się tym jarają. Albo tworzenie sztucznych wiosek (coś na kształt ludzkiego zoo – to też w Wietnamie), zamieszkiwanych przez kilka różnych plemion, które normalnie nie pojawiłyby się w tak bliskim sąsiedztwie. Znajdzie się jeszcze kilka turystycznych grzeszków.
„W naturę turystyki wpisana jest potrzeba zachowania równowagi między poczuciem bezpieczeństwa a przygodą. Chcemy przeżyć coś wyjątkowego, udać się w podróż, która jest jedyna w swoim rodzaju, szukamy wrażeń, które różnią się od domowej codzienności, migawek kodaka, które możemy obejrzeć z innymi po powrocie do domu. Najlepiej, jeśli towarzyszą nam ludzie podobni do nas, szyldy i menu są w naszym języku, jedzenie jest rozpoznawalne, a przewodnicy rozumieją nasze potrzeby. Przemysł turystyczny całkiem nieźle radzi sobie z zapewnianiem poczucia bezpieczeństwa, a nawet w oderwaniu od tożsamości narodowej.”
Autorka wysnuwa teorię, że lubimy to, co znamy. Nietrudno się z tym zgodzić. Podam przykład: na zorganizowanych, wycieczkach z przelotem liniami samolotowymi i mieszkaniem w hotelu byłam w swoim życiu dwa razy. Dwa razy w jednym miejscu – na Malcie.
Malta, to mała wysepka będąca niegdyś kolonią brytyjską. Można by powiedzieć, że jest nią nadal, bo przyjmuje corocznie rekordową ilość Brytyjczyków. Językiem urzędowym jest angielski (mimo, że maltański jest w powszechnym użyciu), a w każdej restauracji jest brytyjskie śniadanie oraz fish & chips.
Poleciałam na Maltę z zamiarem poznania lokalnej kuchni (Aljotta, Bragjoli, Lampuki, Timpana) – nie uwierzycie, ile musiałam się nachodzić, aby trafić w końcu na lokalne dania w restauracji, tudzież małych knajpkach.
Poleciałam na Maltę z zamiarem poznania lokalnej kuchni (Aljotta, Bragjoli, Lampuki, Timpana) – nie uwierzycie, ile musiałam się nachodzić, aby trafić w końcu na lokalne dania w restauracji, tudzież małych knajpkach.
Wszyscy wiemy, że przemysł, w tym turystyczny, nie pozostaje bez zmian w środowisku naturalnym i środowisku społecznym. Autorka nie odkryła tą książką Ameryki (sic!). Ale jedna sprawa podejrzewać jak wygląda ciemna strona, a inna – przeczytać o tym. Wyobraźnia naprawdę wtedy działa i otwierają się oczy.
Ale czy to oznacza, że nie powinniśmy podróżować, zrezygnować z wakacji w ciepłych krajach i wyzbyć się łyku egzotyki? Nie! Ale korzystać z niej świadomie. Mnie samej marzy się kilka miejsc na świecie, które prędzej lub później chciałabym zobaczyć na własne oczy.
Warto też zastanowić się, czy w pogoni za tym, co daleko, nieznane i egzotyczne, odrzucając chęć zwiedzania miejsc, które są niedaleko nas - nie tracimy czegoś?
Zaręczam Wam, że Polska również jest w pewien sposób egzotyczna. A że Bałtyk zwykle jest zimny? Cóż z tego? Plażowanie to nie jedyna forma spędzania wolnego, beztroskiego, wakacyjnego czasu.
A jak wyglądają Wasze podróże?
A jak wyglądają Wasze podróże?
6/6
_______________
cytaty: Jennie Dielemans – „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym” (tytuł oryg. Valkommen Till Paradiset – Reportage Om Turistindustrin); wyd. Czarne
Idę dzisiaj do biblio, książka jest dostępna, więc od razu ją wypożyczę. Na temat podróży się niestety nie wypowiem, bo kieszeń niepełna :P
OdpowiedzUsuńPowiem Ci w tajemnicy ;), że na krótkie wypady po okolicy wcale dużo kasy nie trzeba ;)
UsuńCiekawa jestem Twojej recenzji po przeczytaniu.
Muszę jej poszukać. Wydaje się warta przeczytania ;)
OdpowiedzUsuńOwszem. Weryfikuje nieco nasze spojrzenie na podróżowanie.
UsuńChętnie przeczytam pogłębioną analizę rynku turystycznego. Wydawnictwo Czarne to gwarancja wyśmienitej lektury, więc nie mam wątpliwości, że nie zawiodę się na tej książce.
OdpowiedzUsuńPóki co na reportażach Czarnego jeszcze się nie zawiodłam.
UsuńKsiążka jest dobrze napisana. Ale mam wrażenie, że prawdziwa rzeczywistość jest jeszcze gorsza.
OdpowiedzUsuńMasz zapewne rację. Jednak już ten zarys problemu może pokazać skalę nieprawidłowości, które są ceną za "wakacje marzeń".
Usuń