środa, 30 września 2015

"Mieszko! Mieszko! - Mój koleżko!"? Paweł Kulpiński – Słowiańska krew



-Nie należy winić wszystkich Polan, gdyż większość z nich zapewne owej wojny nie chciała i nie brała w niej udziału. To Mieszko żądny jest nowych ziem, by pobierać więcej danin. Polanie winni są zaś tego, że dopuścili, by taki potwór nimi władał.*


Historia Polski dumnie sięga do czasów wczesnopiastowskich. Mieszko I jako protoplasta dynastii Piastów rozpoczyna poczet królów i książąt, który powinien znać każdy uczeń
Wiadomo zatem, że to właśnie jego uważa się za twórcę polskiej państwowości i jemu zawdzięcza włączenie państwa w zachodni krąg kultury chrześcijańskiej. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, jakie wynikły z tego komplikacje dla siłą scalanych w jeden „naród” plemion i nakaz rezygnacji z pogańskiej tradycji?



Kiryl J. Yeskov napisał kiedyś książkę „Ostatni władca pierścienia. Wojna o pierścień oczami Saurona”. Z tego, co dowiedziałam się od Pana R. (lektura wciąż przede mną) Sauron nie jest tam (w opozycji do tolkienowskiej wersji) wcielonym diabłem, bezwzględnym władcą, ale królem walczącym w obronie interesów swojej ziemi.

Podobny schemat z wykorzystaniem drugiej strony został zastosowany w „Słowiańskiej krwi”. 
W recenzowanej powieści nie znajdziecie pochwał dla Mieszka I. Tutaj jest on szczwanym lisem - rządnym władzy i nowych ziem, tylko po to, aby móc pobierać więcej danin. Zniewala zatem kolejne plemiona i przy pomocy bezwzględnych klechów siłą narzuca nową wiarę. Słowiańskie plemiona, którym wciąż udało się odeprzeć napór nowej władzy są systematycznie napadane i zastraszane przez podległych Mieszkowi wojów i rzezimieszków wątpliwego sortu. 

Podczas jednego z takich najazdów giną Tomira z plemiona Mazowszan i Gardomir z Dregowiczy. Wioska tego małżeństwa została najechana przez drużynę Bolebora i Derwana pod pretekstem niepłacenia należnych danin. Cudem zostają uratowani ich małoletni synowie Radomir i Sambor, którzy wraz z wołchem Bogowidem (szamanem - plemiennym opiekunem ludzi i boskiej wiedzy) udają się do Swarogrodu – wioski plemiona Dregowiczy. Tam żyją dziadkowie chłopców i to na nich od tej pory ciążyć będzie wychowanie małoletnich wnuków.

Historia rozciąga się na kolejne dwie dekady. Chłopcy wyrastają na mężnych wojów, uczestniczą w plemiennych wiecach, szkolą się w posługiwaniu bronią (mają do tego predyspozycje), zakochują (niefortunnie, miłość będzie bolesna), uczą zielarstwa (przyniesie szczęście) i wraz z współplemieńcami walczą o zachowanie niezależności. A książę Mieszko wciąż wplata się w ich życie.


W „Koronie śniegu i krwi” Elżbieta Cherezińska wielokrotnie nawiązywała do motywu funkcjonowania starego z nowym - przedstawiła jak w nowonarzuconej wierze chrześcijańskiej wciąż przenikały się pogańskie zwyczaje. Zaś w „Słowiańskiej krwi” jest na odwrót: wiarę z dziada pradziada wypiera nowe. Ale to nowe jest bardziej dzikie, niż to pogańskie. I mniej przyjazne.


Interesująca była wersja przyjęta przez Pawła Kulpińskiego. Oto plemiona z szamanami dysponującymi wielowiekową wiedzą przodków, z demokratycznymi wioskowymi wiecami, solidarnym podziałem dóbr, reinkarnacyjną wizją pogańskiego nieba – Nawii, wiarą w naturę i mądrym czerpaniem z jej dóbr oraz kodeksem nakazującym walczyć tylko wtedy, kiedy należy bronić własnego ludu. To z jednej strony. Czyż nie brzmi przyjaźnie? A z drugiej strony książę Mieszko jako bezwzględny uzurpator, który z miejsca zasługuje na krytykę. Tym sposobem ta historyczna piękna pieśń o początkach państwa polskiego brzmi już mniej dumnie. I właśnie za tę przewrotność przyklasnę autorowi. Historia nie musi być nudną szkolną lekcją – może być pobudzającą inspiracją do tworzenia nowych wersji tego, co znamy. I w tym cały urok. Wystarczy zmienić kąt patrzenia. Wszak pod kamieniem też jest życie.


5/6
______________
e-booka do recenzji przekazało wyd. Psychoskok

*cytat: Paweł Kulpiński – Słowiańska krew, wyd. Psychoskok 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską listeraturę


sobota, 26 września 2015

O macierzyństwie w sytuacji granicznej. Pavol Rankov – Matki


„Uniósł się na łokciu, by widzieć twarz dziewczyny. Przyglądał się jej w jasnym świetle księżyca, które przenikało przez małe okno.
- Kogda wojna zakonczitsia i dietiatko budiet [tłum. własne: kiedy zakończy się wojna, będzie i dzieciątko]
Dziewczyna parsknęła śmiechem, przycisnęła dłoń do ust, by stłumić chichot.
- Imia pierwogo malczika budiet Aleksiej [pierwszy chłopiec będzie miał na imię Aleksiej] – szeptał mężczyzna. – W naszej sieje wsiegda tak bywajet, pierwyj malczik Aleksiej. Aleksiej Aleksandrowicz [W naszej rodzinie zawsze bywa tak, że pierworodny ma na imię Aleksiej]
- A z kolei w naszej rodzinie córka ma zawsze imię po matce, Zuzana. Aleksiej i Zuzana.”*

Na zdjęciu: elementy okładek książek "Mundra" i "Macierzyństwo non-fiction"


Zima 1945 rok, Słowacja - w okolicach Zalesnej Poruby przetacza się radziecko-niemiecki front. Już niewiele do końca II wojny światowej, niebawem świat w końcu odetchnie od dziejowej zawieruchy. Być może nareszcie będzie spokój, nareszcie koniec ukrywania się i koniec międzynarodowej nienawiści. 

Miłość czasem trafia się nagle – tak jak Słowaczce Zuzanie Laukovej, która zakochała się w młodym radzieckim partyzancie. W jej wsi zjawiał się po prowiant dla swoich kompanów. Młodzi wpadli sobie nie tylko w oko, ale i w objęcia. W dość głupi sposób Aleksjiej jednak tuż przed końcem wojny ginie zastrzelony przez niemieckich żołnierzy. Wojenny front przechodzi dalej, pojawia się nowe – na dobre zaczyna panoszyć się władza radziecka i zaprowadza swoje porządki. 

Miotła trafia na Zuzanę – zostaje oskarżona o zdradę, o konspirację, w efekcie której zginął Aleksiej. Jej ukochany Aleksiej. Dlaczego zdradziła i czy na pewno to ona? Przecież go kocha i właśnie jest z nim w ciąży. Władza radziecka jednak zdaje się być głucha na zapewnienia, twierdzą, że była donosicielką, takoż orzekł zaoczny i pośpieszny sąd radziecki. 

Zuzanę pakują w bydlęcy wagon i wraz z innymi – wywożą w głąb Związku Radzieckiego. Musi odpracować swoje winy w jednym ze stalinowskich gułagów. Warunki są ciężkie, jej samej również – niebawem będzie rodzić. A tutaj zimno, głód, bród, ciężka praca i nieustanny strach. A do tego rządząca twardą ręką główna strażniczka obozu – Irina, która najwyraźniej za ofiarę upatrzyła sobie właśnie Zuzanę i nie w smak jej, że ta spodziewa się dziecka.

Dziwnym zrządzeniem losu, po narodzinach Aleksjeja jego adopcyjną matką zostaje właśnie Irina, a służącą i opiekunką chłopca – jego biologiczna matka. Chłopiec dorasta w gułagu chłonąc komunistyczną ideologię, jest pionierem, z dumą nosi na szyi czerwoną chustkę, błyszczy na ideologicznych apelach, a jego idolem jest Pawlik Morozow

Tak mija osiem lat od przyjazdu Zuzany do gułagu. Nieoczekiwanie, po śmierci Stalina, odzyskuje wolność i wraca do swojej słowackiej wsi. A tam zmagać się musi nie tylko z wizerunkiem zdrajczyni, ale również musi na nowo zbudować relację z własną matką (co nie będzie łatwe), a przede wszystkim rozpaczliwie toczy walkę o odzyskanie syna, który wraz z Iriną został w ZSRR.


Pavol Rankov ponownie zabrał się za niewygodny, powojenny okres w historii Czechosłowacji. Sama opowieść też nie należy do zbyt optymistycznych. O ile macierzyństwo kojarzy się dobrze, o tyle niepoukładane relacje matki z dzieckiem odbiera się zupełnie inaczej. A Rankov macierzyństwo przedstawia w wielu aspektach. Jest zatem kobieta, która matką zostać nie może, jak i taka, która matką się nie czuje, matka kochająca, ale też zaborcza, poświęcająca się dla dobra dziecka, ale też inna, która odsuwa od siebie wszelkie zobowiązania oraz przybrana matka przelewająca uczucia i troskę na osobę biologicznie obcą, ale bliską sercu.


Książkę oceniam wysoko, ale przyznaję też, że nie zachwyciła mnie w taki stopniu, co wcześniejsza, tj. „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”. Rankov ponownie chciał się pobawić narracją i pomimo tego, że pomysł był dobry, to jego realizacja trochę mu nie wyszła. Historia Zuzany jest tematem pracy dyplomowej młodej studentki Lucii Herlianskiej (pisanej w konwencji oral history). W związku z tym 20-latka przeprowadza serię wywiadów z 90-letnią już Zuzaną o jej trudnej przeszłości. Rankov nie omieszkał przy tym wpleść w narrację życiowe dylematy młodej kobiety, które w zderzeniu z doświadczeniami gułagu są trywialne. Owszem – obie historie dotyczą macierzyństwa, ale zlepienie ich w jednej książce nie było trafnym zabiegiem.
Przyjemnie zaskakującym za to punktem czasów współczesnych okazała się postać promotora Lucii, bardzo pryncypialnego i nieco nawet szowinistycznego starego pryka docenta Voknára.

„Voknár lubił przyglądać się falującym biodrom wychodzących studentek. Spojrzenie na sprężyste młode ciało stanowiło dla niego nagrodę za to, że musi się komunikować z niedojrzałym intelektem.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ten jego nawyk to temat na interesujące studium, być może nawet do kanadyjskiego czasopisma „Trans-Gener and Post-Gender Studies”. Kobiece ciało jako agens wizualnego hedonizm w kulturze fallocentrycznej i logocentrycznej. Musiał się tylko zastanowić, czy lepiej będzie podkreślić redakcji, że autor jest mężczyzną, czy też, wręcz przeciwnie, zataić to.”


Jedna uwaga odnośnie polskiego tłumaczenia. W powieści, w przypadku wypowiedzi Rosjan, zostały w pewnej części zachowane rosyjskie zdania, ale z zastosowaniem transkrypcji (patrz cytat otwierający recenzję). Jako że uczyłam się rosyjskiego ponad 10 lat – nie miałam problemów z ich tłumaczeniem. Jednak dla osób, które w ogóle nie zetknęły się z tym językiem – przydałyby się przypisy na dole strony. 


A już na sam koniec pozwolę sobie na stwierdzenie, iż przerażającym jest fakt, że fikcyjny życiorys Zuzany dzieliły miliony rzeczywistych kobiet żyjących w tamtych strasznych stalinowskich czasach. W związku z tym komfort czytania fikcji wcale nie jest taki przyjemny, jakim może wydawać się na początku. To dość przygnębiająca powieść, ale jednocześnie ważna i potrzebna. I właśnie dlatego gorąco namawiam do lektury.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Książkowe Klimaty

5/6
________________________
Pavol Rankov – Matki (Matku, przekł. Tomasz Grabiński), wyd. Książkowe Klimaty 2015


środa, 23 września 2015

„Tobą jedynie zajęty”. Listy Napoleona i Józefiny


„Codziennie wyglądam z niecierpliwością gońca, przez którego doniesiesz mi o sobie; ty wiesz, jak mi są drogie takie wiadomości. Ja nie istnieję oddalony bez ciebie; szczęście życia jest tylko obok mej lubej Józefiny. Myśl o mnie! Pisuj do mnie często, bardzo często; to jedyny środek na rozłączenie: jest ono okrutne, lecz mam nadzieję, że będzie tylko chwilowe.”*



Napoleon Bonaparte - uważany za tyrana, awanturnika, kobieciarza, zadufanego w sobie bufona. Historia go wielbi, ale i gani. Cokolwiek jednak mówić – trzeba pochwalić za wkład w reformy prawa i ustroju państwa, ale i za konsekwencję i ambicję, aby od syna niezbyt zamożnego adwokata po latach zostać cesarzem Francuzów.

A ona? Rose de Beauharnais, później znana jako ukochana Józefina? Również ambitna, dość emocjonalna, podobnie jak Napoleon – często pozwalała sobie na małżeńskie zdrady. 
Jak bardzo ich trudne charaktery, ambicje i zdrady położyły się cieniem na wzajemnej korespondencji?

„Listy Napoleona i Józefiny” to epistograficzny zbiór wiadomości pisanych przez Napoleona do Józefiny oraz Józefiny do swojej córki Hortensji. We Francji po raz pierwszy ukazały się drukiem w 1833 roku, a w polskim przekładzie po raz pierwszy już rok później, w 1834 roku.


Co można powiedzieć o tych dwojgu na podstawie lektury samych listów? To ciekawe, że portret Napoleona jaki się z nich rysuje jest zgoła innym, od tego, za jakiego jest uważana ta historyczna postać. W listach do Józefiny jest pełen gorących uczuć do swojej żony. Szczególnie pierwszy etap ich związku obfituje w płomienne liściki wysyłane przez Napoleona. Pisze w nich żarliwe treści o tęsknocie, zapewnia o uczuciach, krótko wzmiankuje o bieżących wydarzeniach, wciąż dopomina się nowych wieści od Józefiny i delikatnie gani za krótkie przerwy w korespondencji.

„Tysiąc ucałowań tak gorących, jak ty jesteś zimna. Miłość bez granic i wierność niezachwiana.”

„Od dwóch dni nie mam od ciebie listów. Trzydzieści już razy uwaga ta przychodzi mi dziś na myśl; niemożliwe, ażebyś nie czuła, jak to jest smutno; wszakże nie możesz wątpić o tkliwej i niezrównanej tkliwości, którą wzbudzasz w mym sercu.”

„Kazałem przywołać do siebie gońca; dowiedziałem się od niego, że był u ciebie przed wyjazdem, i żeś powiedziała, iż nie masz mu nic do przekazania. Fe! Złośliwa, brzydka, okrutna tyranko, śliczna poczwarko! Śmiejesz się z gróźb moich, z moich niedorzeczności; ach! Wsadziłbym cię do więzienia, ty o tym nie wątpisz, gdybym cię mógł zamknąć w mym sercu.
Donieś mi, że jesteś wesoła, zdrowa i tkliwa.”

Z biegiem lat ten żar uczuć nieco zmniejsza na sile. W zasadzie nic dziwnego, wszak w każdym związku pierwszy etap jest najgorętszy, później bywa różnie. Około 1807 roku następuje jednak ochłodzenie – Napoleon dużo miejsca poświęca wtedy na pytania o zdrowie i prośby o mniejszą ilość płaczu i trosk. Oraz informuje o pomyślności planowanych wydarzeń, o sukcesach z pól bitewnych oraz o pogodzie. 

„Moja przyjaciółko, list twój z dnia 25. odebrałem. Z radością dowiaduję się, że jesteś zdrowa i niekiedy przejeżdżasz się do Malmaison.
Na zdrowie użalać się nie mogę, a sprawy moje dobrze idą. Powietrze cokolwiek się oziębiło. Widać, że zima tegoroczna wszędzie była niestałą.
Żegnam cię, moja przyjaciółko; bądź zdrowa, wesoła i nie powątpiewaj nigdy o mojej przyjaźni.
Z całym poświęceniem dla ciebie.”

„Za chwilę wyjeżdżam kierować manewrami przeciw Anglikom, którzy, jak się zdaje, otrzymali posiłki i chcą udawać zuchów. Czas jest piękny, moje zdrowie w najlepszym stanie: bądź spokojna.”

Małżeństwo Napoleona i Józefiny zakończyło się  rozwodem w grudniu 1809 roku. Napoleon, jako cesarz narodu francuskiego potrzebował prawowitego następcy tronu. Jednak przez kilka lat małżeństwa, nie udało mu się spłodzić potomstwa z Józefiną. Ona miała już dwójkę dzieci, które urodziła pierwszemu mężowi, Aleksandrowi de Beauharnais. Jednak podejrzenia bezpłodności Napoleona rozwiały się po brzemiennym w skutkach romansie z Marią Walewską w 1807 roku. 

Co ciekawe – z żadnego z listów nie udaje się wyczytać wzajemnych animozji Napoleona i Józefiny względem siebie (za sprawą obustronnych romansów), obaw i zarzutów o brak ciąży i o potomka cesarza z nieprawego łoża. Napoleon niezmiennie nazywa Józefinę swoją przyjaciółką i zapewnia o miłości, nawet przez pewien okres kończy listy zdaniem „Tobą jedynie zajęty”.

Dopiero grudzień 1809 roku, czyli najbliższy czas tuż po ich rozwodzie nadaje nieco inny ton ich korespondencji. Napoleon dużo pociesza, pragnie spokoju Józefiny i zapewnia o przyjaznym ustosunkowaniu względem niej. Prosi, aby nie robiła długów i zbierała oszczędności dla wnuków. 

„Moja przyjaciółko, słabszą cię dnia dzisiejszego znalazłem, aniżeli być powinnaś. Dowiodłaś mocy duszy, zdobądź się jeszcze na wytrwanie w niej; nie należy się poddawać zgubnej melancholii, wypada ci być zadowoloną, a nade wszystko pielęgnować zdrowie, które dla mnie jest tak drogim. Jeżeli jesteś przywiązana do mnie i jeżeli mnie kochasz, powinnaś otrząsnąć się ze słabości i znaleźć szczęście w obecnym twym położeniu. Nie możesz wątpić o mojej stałej i tkliwej przyjaźni, źle być znała wszystkie uczucia, jakie w mym sercu dla ciebie zachowuję, gdybyś przypuszczała, że mogę być szczęśliwym, jeśli ty szczęśliwą nie jesteś, i zadowolonym, jeżeli ty się nie uspokoisz.
Bądź zdrowa, moja przyjaciółko; śpij dobrze; pamiętaj, że ja tego chcę.”

„Rozgniewany byłem na ciebie za twoje długi; nie chcę, abyś je miała; przeciwnie, spodziewam się, że odłożysz milion każdego roku, aby dać wnuczkom, jak pójdą za mąż. (…) Żegnam cię moja przyjaciółko; donieś mi, że jesteś zdrowa. Mówią, że nabierasz tuszy jak dobra ekonomowa normandzka.”

Napoleon szuka nowej żony, a kiedy już nową cesarzową zostaje Maria Ludwika Habsburg i rodzi następcę tronu, również i o tym w listach wzmiankuje Napoleon swojej już byłej żonie - Józefinie.

„Moja przyjaciółko, odebrałem twój list z dnia 9 września. Dowiaduję się z przyjemnością, że jesteś zdrowa. Cesarzowa jest niezawodnie w ciąży od czterech miesięcy; jest ona zdrowa i bardzo do mnie przywiązana. (…) Żegnam cię, moja przyjaciółko; nie powątpiewaj o mej życzliwości i uczuciach, którymi oddycham dla ciebie.”

„Moja przyjaciółko, odebrałem twój list. Dziękuję ci. Mój syn jest wcale nie drobny i bardzo zdrowy. Spodziewam się, że dość ładny. Ma moją pierś, moje usta i moje oczy. Mam nadzieję, że spełni swoje przeznaczenie.”

Wszelkie pozostałe listy, które oboje wymieniali (aż do śmierci Józefiny) obfitują w zapytania i wiadomości o zdrowiu, oszczędnościach, zapewnieniach o przyjaźni i o trosce.

To dość dziwne, zważywszy, że wszelkie biograficzne noty sugerują jakoby w małżeństwie Napoleona i Józefiny nie działo się dobrze. Tym bardziej, że na krótko przed koronacją o mały włos się nie rozwiedli; rozpaczliwie i bezskutecznie starali się począć potomka, a w międzyczasie wzajemnie się zdradzali. Jako że właścicielką opublikowanych listów była Hortensja, córka Józefiny z pierwszego małżeństwa, być może (i tutaj zgadzam się z domysłami zawartymi w przedmowie publikacji) chciała przedstawić tylko pozytywną stronę małżeństwa matki i ojczyma. No i cóż - gdyby oprzeć się tylko na tych epistołach wyszłoby na to, że historia kłamie z anioła robiąc diabła. 

Kiedy jednak sięgnęłam po książkę Leslie Carroll zatytułowaną „Królewskie romanse” i doczytałam tam historię o romansie Napoleona z Marią Walewską, ochłodzenie w korespondencji pomiędzy małżonkami Napoleonem i Józefiną, które miało miejsce w 1807 roku wydawało się jasne.  

Szkoda zatem, że recenzowany zbiór listów miał mało historiograficznych przypisów, które nieco by wyjaśniały pewne zwroty zawarte w listach obojga. Jednakże i bez tego jest to ciekawa publikacja przybliżająca ducha przełomu XVIII i XIX wieku. Polecam jednak przed czytaniem listów zapoznać się chociażby ze skrótowymi biografiami Napoleona i Józefiny. 

Na uwagę zasługują również listy, które Józefina kierowała do swojej córki Hortensji. Z ich treści przebija wielka miłość do córki i syna, radość z wnuków i gratulacje z okazji ich narodzin, ale też (tutaj już po rozwodzie z Napoleonem) informacje o odczuwaniu samotności, strachu o zdrowie, zgryzoty po rozstaniu i informacjach o gorszym standardzie życia.
Jest ich mniej, ale są obszerniejsze, mniej wydają się pisane ad hoc i na tyle dojrzałe (jeżeli porównać je z listami Napoleona), że nawet polubiłam Józefinę ;)

Te epistoły to taka właśnie ciekawostka historyczna, trochę niczym wehikuł - przenosząca w czasie, trochę bawi, a na pewno odpręża. I co ważne - historycznie edukuje. A zatem co? - oczywiście polecam :)


____________
Egzemplarz do recenzji przekazało Wydawnictwo Poznańskie

*cytaty: Listy Napoleona i Józefiny, przekład Adam Rogalski, Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o. o. 2015

poniedziałek, 21 września 2015

„Omne vivum ex ovo”* Karolina Domagalska – Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro


„Jajo jest najważniejszą komórką organizmów tkankowych, mówiąc nieco poetycznie: jest „królową matką” wszystkich komórek.
- Gdy mężczyźni twierdzą, że oni w połowie dają życie, to zawsze biorę długopis do ręki i mówię: „Gdyby wyobrazić sobie, że pokój, w którym siedzimy jest komórką jajową, to ten mały przedmiot może symbolizować to, co an dokłada do niej ze swojej strony” – mówi profesor Krzysztof Łukaszuk, kierownik klinik INVICTA. – Komórka jajowa ma wszystko. Ma cytoplazmę, z której powstanie prawie cały człowiek. Ma mitochondria zapewniające energię, ma wrzeciona kariokinetyczne, odpowiednią ilość białek i kwasów nukleinowych, które pozwalają na kilka początkowych podziałów zarodka. W tym kontekście plemnik wnosi niewiele – używa sobie profesor. (…)
Rozwój medycyny reprodukcyjnej odsłonił przed nami wiele tajemnic skrywanych przez ciemne i ciepłe korytarze ciała.”**

Na zdjęciu: element okładki książki "Matki" Pavla Rankova (wyd. Książkowe Klimaty) oraz reprodukcja szkicu Leonarda da Vinci "Płód w macicy" (ok. 1511 r.)


Całkiem niedawno w sieci zawrzało. Pojawiło się sporo memów i wiele dyskusji nad tematem podjętym przez Fundację Mama i Tata. Pożywką dla narodowego oburzenia był spot „Nie odkładaj macierzyństwa na później”. Pojawiły się głosy nad potrzebą takiej kampanii, ale zostały przygniecione okrzykami pełnymi dezaprobaty, iż według kampanii celem życiowym kobiety powinno być tylko i wyłącznie macierzyństwo, a kariera i inne rzeczy już takie ważne nie są. Do dzisiaj nie potrafię się opowiedzieć ani po stronie przeciwników, ani zwolenników tej kampanii. Owszem, przyznaję rację, że w spocie występuje tylko kobieta, a powinna para. Wszak dlaczego tylko ona ma się tłumaczyć z bezdzietności? Wiatropylne jeszcze nie jesteśmy. Żeby powstało dziecko potrzebni są kobieta i mężczyzna. Ale z drugiej strony – naprawdę bywa tak, że odkładanie macierzyństwa na nieokreślone później może mieć fatalne skutki.


Syty głodnego nie zrozumie

Gdyby Agnieszka, jedna z bohaterek reportażu Karoliny Domagalskiej wiedziała wcześniej, że w wieku 29 lat przejdzie menopauzę postarałaby się o dziecko z mężem,  z którym po krótkim pożyciu jednak się rozeszła. Została rozwódką, a z uwagi na bardzo przyspieszoną menopauzę, poliendokrynopatię i chorobę Hashimoto – nie miała już szans na własne biologiczne potomstwo.
Ci, co mają już dzieci i z płodnością nie mieli problemów lub bezdzietni z wyboru – nie zrozumieją tych, dla których zajście w ciążę to bolesna sfera marzeń, a szansą na ich realizację jest wyłącznie in vitro.


Podziękowanie dla jeżowca

„Męski jeżowiec wypuszcza do wody spermę, żeński – komórki jajowe, i jedyne, co im potrzebne do zapłodnienia, to trafienie na siebie oraz obecność morskiej wody. Okrutnie przeklinany przez wdeptujących w niego turystów jeżowiec już dawno zasłużył sobie na szacunek tym, jak bardzo przyczynił się do rozwoju wiedzy na temat rozmnażania. Jego gamety są dosyć duże i przezroczyste, doskonałe do obserwowania. Zewnętrzne zapłodnienie jeżowców, czyli naturalne in vitro, okazało się łatwe do naśladowania w laboratoriach.”

Gdyby w 1875 roku Oskar Hertwig nie poznał tajemnicy rozrodu jeżowców, w 1944 Miriam Menkin nie zostawiła na szalce Petriego komórkę jajową  w towarzystwie spermy na dłużej, niż zwykle, a w 1959 roku Minh Chuech Chang nie zapłodnił pozaustrojowo komórki jajowej czarnego królika spermą również czarnego królika i wszczepił zarodek białej królicy, która w efekcie tego urodziła małego czarnego królika – być może w 1978 roku nie urodziłaby się w Stanach Louise Brown (będąca pierwszym człowiekiem, której poczęcie jest sprawką procedury in vitro), a po niej wiele milionów kolejnych dzieci.


Nowy wspaniały świat?

Możliwości jakie daje in vitro brzmią trochę jak fantastyczna, fikcyjna historia, która zrodziła się w głowie pisarza: kobieta rodzi dziecko, które nie jest z nią spokrewnione genetycznie, córka oddając swoją komórkę jajową własnej matce jest dla nowego dziecka jednocześnie biologiczną matką i społeczną siostrą, dwaj geje są genetycznymi ojcami wychowywanych przez nich synów - przyrodnich braci, a dziewica rodzi dziecko i wcale nie jest to zasługą niepokalanego, boskiego poczęcia. A to jeszcze nie wyczerpuje katalogu możliwych innych sposobów poczęcia przy tej metodzie.

To fantastyczne, że medycyna tak bardzo poszła do przodu. Że daje możliwość zostania rodzicami tym, którzy przez naturę zostali pokrzywdzeni, zachorowali tracąc przy tym bezpowrotnie płodność, zostali skrzywdzeni seksualnie i nie potrafią się przemóc celem chociażby zajścia w ciążę lub żyją w związku homoseksualnym biologicznie wykluczającym możliwość poczęcia. Dawniej przez brak potomstwa upadały dynastie i rozpadały się rodziny. Dzisiaj walkę z niepłodnością lub bezpłodnością wspomagają m.in.: inseminacja, surogacja, dawstwo komórek. Możliwości jest wiele do osiągnięcia upragnionego celu.


Dziura w genealogicznym drzewie

Oczywiście in vitro budzi również szereg kontrowersji. Dla wierzących – natury religijnej. Dla pozostałych – zdrowotnej, medycznej i społecznej. Najmniej wątpliwe jest in vitro, które nazwę tutaj roboczo „małżeńskie”. Żona owuluje zbyt rzadko, mąż może mieć małą koncentrację plemników lub ich obniżoną ruchliwość. Wyizolowanie najlepszych plemników męża i połączenie na szalce Petriego z komórką jajową żony, a później transfer zarodka do jamy macicy nie wywołuje żadnych wątpliwości co do genetycznego rodzicielstwa urodzonego później dziecka pary.
W przypadku jednak, kiedy komórkę jajową lub nasienie przekazuje anonimowy dawca – pojawia się problem. Czy aby na pewno (jak głosi zdanie na okładce książki) rodzicem nie jest ten, kto płodzi i/lub rodzi, ale ten kto wychowuje i obdarza miłością? Czyż w takim razie nie wystarczyłaby adopcja? Dlaczego jednak tak ważna jest dla nas wiedza o naszym genetycznym pochodzeniu? I dlaczego tak trudno przychodzi akceptacja dziecka, które nie łączy z nami biologiczna bliskość?


Genetyczna niewiadoma

W zależności od kraju dawstwo komórek uregulowane jest inaczej: jest anonimowe lub jawne, albo anonimowe z możliwością jawności. Dziecko poczęte z komórki dawcy nie zawsze ma więc możliwość dowiedzenia się w pełni o swoim pochodzeniu. Może to powodować frustracje, żal ale też i strach w przypadku niepełnej wiedzy o np. chorobach genetycznych występujących w rodzinie dawcy. W książce wielokrotnie przewijał się motyw genetycznej niewiadomej oraz świadomość, że gdzieś na świecie może żyć nawet i setka przyrodniego rodzeństwa (dawceństwa) mającego za ojca tego samego dawcę nasienia. Społeczni rodzice są ważni, ale geny też mają znaczenie. 

„Ja naprawdę kocham swojego tatę. Tego, który ze mną żył tyle lat. Nie można jednak twierdzić, że geny nie mają znaczenia. Możesz nigdy nie zobaczyć biologicznego ojca, ale nic nie zmieni tego, że podarował ci połowę swojego DNA. Nie mam żadnych wątpliwości, że koniec z anonimowością to zmiana dobra i konieczna.”

„- Potrzeba mojej mamy, aby mieć dziecko genetycznie spokrewnione, jest rozpoznana, podczas gdy moja potrzeba, aby znać, kochać i rozumieć swojego ojca, z którym łączy mnie genetyczna nić, już nie jest – powiedziała.
W tej wypowiedzi słychać echo zarzutów niezadowolonych dzieci dawców, które mają dość bycia szantażowanymi tak zwanym egzystencjonalnym długiem, czyli argumentem, że gdyby nie skorzystanie z anonimowego dawcy, nie byłoby ich na świecie.”


Życie po życiu

Historia zna przynajmniej kilku następców tronu, tzw. pogrobowców, którzy przyszli na świat już po śmierci swojego ojca. Królowa owszem była zapłodniona przez króla, ale tak się złożyło, że ten nieszczęśliwie zginął podczas bitwy nie doczekawszy tym sposobem rozwiązania, czyli narodzin prawowitego syna. Jednym z nich był Przemysł II – mało znany i krótkotrwały król Polski z linii Piastów. 

Dzięki in vitro, czasy współczesne znają inne przypadki pogrobowców. Teraz dziecko może narodzić się nawet i po kilku latach od śmierci genetycznej matki lub ojca. Tajemnica tkwi w zamrożeniu komórki jajowej lub plemników, a później (ewentualnej w przypadku śmierci kobiety) surogacji. Obejrzałam jakiś czas temu dokument "Wybór Mandy" o takich właśnie narodzinach. To, mając wciąż na uwadze śmierć, optymistyczny akcent postępu medycyny reprodukcyjnej, ale bardzo bardzo kontrowersyjny i wymagający większej delikatności i wrażliwości w działaniu, niż klasyczne „małżeńskie” in vitro żyjącej pary.


Dawstwo życia może objawiać się w wielu aspektach, do reprodukcji małymi krokami można czasem dojść wbrew naturze. Pozostaje wciąż tylko kwestia tego, czy rodzicielstwo za wszelką cenę nie pozostawia dla potomstwa zbyt dużego życiowego rachunku do spłacenia. 

Reportaż Karoliny Domagalskiej to istotny głos w polskiej dyskusji nad in vitro, a ta publiczna debata istnieje od wielu już lat i wraz z rozwojem medycyny oraz wzrastającym procentem niepłodności będzie w przyszłości tylko wzmagać na sile.

Temat szalenie ciekawy, ale jakże delikatny. Polecam tę książkę zarówno zwolennikom i przeciwnikom metody in vitro, bezdzietnym z wyboru, szczęśliwym rodzicom, wątpiącym i przekonanym. Życie dotyczy przecież nas wszystkich.



6/6
___________________
* Wszystko, co żyje, pochodzi od jaja

**cytaty: Karolina Domagalska – Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro, wyd. Czarne 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: 

poniedziałek, 14 września 2015

Co kredyt złączył – człowiek niech nie rozdziela. Filip Springer – 13 Pięter


„Bo my tu mamy dwa pokoje! Ja nigdy swojego pokoiku nie miałam, myśmy w dwóch pokojach w pięć osób mieszkali. A moje dziecko ma. I ja uważam, że to jest moje wielkie życiowe osiągnięcie, że jak Magda zacznie podrastać i będzie miała ten czas buntu, to mi będzie mogła trzasnąć drzwiami swego pokoju przed nosem. Ja się chyba wtedy popłaczę ze szczęścia, jak ona mi to zrobi. Bo to będzie znaczyło, że mi się udało jej zapewnić godne warunki życia.”*


"Niskie płace - wysokie czynsze"
"Ludzie bez domów - domy bez ludzi"
Kamienica przy ul. Wilczej w Warszawie


Ostatnimi czasy zwykło się mawiać, że ślubny papierek nie jest już żadnym gwarantem stabilności małżeństwa. Racja, ale prawda jest taka, że sam papierek i wcześniej nie miał mocy bezwzględnej. Jest jednak coś, co w ostatnich latach wiąże pary bardziej, niż małżeńska przysięga – to zaciągnięty na trzy dekady kilkusettysięczny kredyt mieszkaniowy.

Nie napiszę nic nowego, że w sferze budownictwa mieszkaniowego w Polsce dzieje się źle. To wiedzą wszyscy. W moim pokoleniu jestem małym procentem osób nieobarczonych kredytem na zakup mieszkania, ani nie tułam się od jednego wynajmowanego adresu pod inny. Ale nie mam też na tyle grubego portfela, aby zakupić dom za gotówkę, tudzież bogatych rodziców, wujków, ani spadku po babci, których okoliczność fartownie mogłaby mi sprezentować mieszkanie na własność. Powiedzmy, że jestem gdzieś po środku. 


Młyńskie koło a cztery kąty

Zdarzyło mi się jednak wcześniej wynajmować mieszkania lub pokoje. W każdym przypadku stosunek ceny do jakości pozostawiał wiele do życzenia: składowisko mebli z różnych parafii, brak generalnych remontów, nagromadzony wieloletni brud, stare sprzęty. To nie napawało optymizmem. Całe szczęście nie zdarzyły się wizytacje właścicieli (albo o nich nie wiem). Rozumiem więc poniekąd, skąd ten pęd do własnego mieszkania, a niechby na kredyt (będący później niczym koło młyńskie u szyi). 

„-Bywało już tak, że proponowano mi mieszkanie z przechodnią toaletą. Naprawdę. Wchodziło się na korytarz, potem były takie harmonijkowe drzwi z plastiku, a za nimi sedes i wanna. Dalej były takie same harmonijki i szło się do kuchni i drugiego pokoju. Do kuchni! Przez kibel! Dasz wiarę?”

Ale kredytowane mieszkanie, tym bardziej w obcej walucie, to niezły rollercoaster. Szczególnie, kiedy ten nieszczęsny frank rośnie zamiast maleć. I tym bardziej, że kredytobiorca w przypadku problemów jest najsłabszym ogniwem: deweloper może ogłosić upadłość, bank nie straci, najwyżej odbierze należność później, ale szary człowiek zostaje z niczym. O przepraszam! – jednak z czymś, z długiem do spłacenia.

Oglądałam kiedyś „Plac Zbawiciela”. To polski film Krzysztofa Krazue o małżeństwie, które mając dość mieszkania kątem u matki męża, postanawia zakupić u developera mieszkanie. Oczywiście płacą za dziurę w ziemi, mury pną się powoli do góry, ale oni już snują plany nieodległej przeprowadzki i wystroju wreszcie własnych czterech kątów. Te marzenia nic nie kosztują, ale niedoszłe mieszkanie owszem. To nie jest historia ze szczęśliwym zakończeniem. Wiele takich zebrał też Filip Springer. Para, która się rozstała, ale musi ze sobą mieszkać, bo żadnej ze stron nie stać na spłatę swojej części kredytu, rodzinę mieszkającą w garażu, bo nie starczało funduszy na rosnącą cenę pustaków lub parę, której wciąż rosnące raty kredytu pochłaniają większą część dochodów.


Titanic wciąż tonie

Wciąż jeszcze stoi w Piasecznie budynek zbudowany 15 lat temu przez najbardziej popularnego developera w tym mieście. Budynek jest dość młody, ale jego stan techniczny przywodzi bardziej na myśl przedwojenne kamienice na warszawskiej Pradze. Powszechnie od wielu lat nosi już niepochlebną, nieformalną nazwę Titanica, bo podobnie jak parowiec, tonie zanim na dobre zamieszkali w nim lokatorzy. Kiedy zdarzało mi się być w jego okolicy, nigdy nie przechodziłam pod budynkiem. W obawie o spadające elementy elewacji. W środku wcale nie jest lepiej – mieszkańcy wielokrotnie skarżyli się i skarżą nadal na pękające ściany, źle osadzone i spaczone okna, grzyb na ścianach i przeciekający dach. Pieniądze na mieszkanie zostały utopione w nowej ruinie. Brak szans na sprzedaż, ale nic zachęcającego, aby tam mieszkać. A mieszkać gdzieś trzeba.


Dom z "mięsną wkładką"

O stanie budynku wiele mogliby też powiedzieć wieloletni mieszkańcy kamienic, które zmieniły właściciela. A ten za pomocą wynajętych czyścicieli stara się ich pozbyć, niczym szczury z piwnicy. Przyznam, że to były dla mnie najbardziej przerażające fragmenty w „13 Piętrach”.

Kamienica przy ul. Wilczej w Warszawie


Owszem, słyszałam o sprawie Jolanty Brzeskiej, o galopujących podwyżkach komornego, ale nie sądziłam, że ludzie potrafią być tak bezwzględni w imię świętego prawa własności. Aż nie chce się wierzyć w taką skalę uprzykrzania życia, w te trupy szczurów na wycieraczkach, zgniłe mięso w skrzynkach pocztowych, zalewanie fekaliami, celowe wychładzanie pomieszczeń, doprowadzanie budynku do ruiny, byleby tylko najwytrwalsi, mieszkający od lat i sumiennie płacący czynsz mieszkańcy nareszcie ustąpili. Tak, dla czyścieli, dawni mieszkańcy to tylko „wkładka mięsna”, jak określił to Springer. Przykre to i przerażające.


Czynsz a sprawa polska

W kwestii polityki mieszkaniowej w Polsce od 20-lecia międzywojennego zmieniło się niewiele. Wprawdzie ludzie nie mieszkają w już w tak przeludnionych lokalach, w jakiej skali było to po I wojnie światowej. Stan techniczny mieszkań też jest o wiele lepszy, jest dostęp do wody, są inne media, ale mieszkanie to nadal trudny temat. Wciąż są tylko deklaracje bez realnego programu wsparcia budownictwa społecznego. Przed II wojną światową nieśmiało zaczął kiełkować program Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, ale ideę pogrzebał wybuch wojny. Współcześnie może miałoby szansę Towarzystwo Budownictwa Społecznego i czynszowego budownictwa na wynajem, ale bez rządowego wsparcia to wciąż tylko nikły procent, który mógłby nasycić mieszkaniowy głód. Zaś programy Rodzina na Swoim i Mieszkanie dla Młodych to błędne koło, które ma prawo bytu tylko z kredytem mieszkaniowym. Zaburzona równowaga to poważny problem. A Springer dodaje, że „dopóki  w Polsce nie rozwinie się najem instytucjonalny, sytuacja się nie zmieni.” Za wycofanie państwa płacą obywatele. Słono płacą. Ten problem, który wręcz krzyczy z kart „13 Pięter”. 


Filip Springer napisał bardzo dobrą i bardzo potrzebną książkę. Temat jest bardzo aktualny, bardzo palący, bardzo niewygodny i bardzo nośny. To reportaż z wciągającą treścią. Zaczęłam go czytać w sobotę po południu, a po południu w niedzielę doczytałam ostatnią stronę. 

„13 Pięter” ma dwie wyraźne części. Pierwsza traktuje o problemie bezdomności, braku dostatecznej ilości mieszkań, przeludnienia lokali oraz profitach, jakie czerpali inwestorzy z budowy luksusowych kamienic na preferencyjnych kredytach z Banku Gospodarstwa Krajowego w latach 20-lecia międzywojennego.  Druga natomiast traktuje o czasach nam współczesnych, o latach ostatniego ćwierćwiecza: kredytach, developerskich praktykach, przejęciach, czyścicielach kamienic, rynku mieszkań na wynajem i nieudolnych programach pomocowych. 

Brakowało mi w tej narracji wniknięcia w sytuację mieszkaniową w okresie PRL-u, szczególnie wyraźniejszego zakreślenia wpływu dekretu Bieruta na współczesne mieszkalnictwo oraz historii lokatorskich mieszkań spółdzielczych i lokali komunalnych. To jednak tylko małe uchybienia w stosunku do ogólnej koncepcji i ostatecznej formy „13 Pięter”. 

Filip Springer ponownie wykonał kawał dobrej, reporterskiej roboty. Książka jest interesująca, wciągająca i potrzebna. Dajcie się namówić na lekturę, nawet jeśli nie zwykliście sięgać po reportaże, bo temat dotyczy nas wszystkich. I niech każdy odpowie sobie sam, czy mieszkanie to jeszcze prawo, czy już tylko przywilej?


„’Co zrobiłbym dzisiaj, gdybym nie miał mieszkania?’ – zastanawia się Aleksander Paszyński, świeżo upieczony minister budownictwa w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Jest rok 1990, Polska wchodzi właśnie w nowy okres swojej historii. Jednym z najważniejszych zadań nowego ministra będzie walka z głodem mieszkaniowym. Komunistom nie udało się rozwiązać tego problemu, choć obstawili kraj jednakowymi blokowiskami.
‘Przede wszystkim zerwałbym ze złudzeniami, że za rok czy pięć lat państwo „coś wymyśli” – mówi Paszyński. – Nie sądzę zresztą, aby najgenialniejszy nawet rząd czy parlament mógł czynić cuda… Skończyła się bezpowrotnie era „tanich mieszkań”. […] Musimy zmienić sposób myślenia, by się w ogóle „własnej przestrzeni” doczekać.”


6/6
______________
* cytaty: Filip Springer – 13 Pięter; wyd. Czarne, Wołowiec 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę


piątek, 11 września 2015

Jak w akwarium. Suki Kim – Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit


„W Pjongjangu żyje się jak w akwarium. Wszystko, co mówisz i robisz, będzie obserwowane. Nie będziesz bezpieczna nawet we własnej kwaterze. Mogą przeszukać twoje rzeczy. Jeśli prowadzisz dziennik i zapiszesz w nim coś niezbyt pochlebnego, nie zostawiaj go w swoim pokoju. Nawet tam może być podsłuch i mogą nagrywać każde twoje słowo. Po prostu wyrób sobie nawyk niemówienia wszystkiego, co ci przyjdzie do głowy, niekrytykowania rządu i tak dalej, żeby coś ci się nie wymsknęło. 
Kiedy wrócisz z Pjongjangu, unikaj wywiadów z prasą. Opowiadaj o swoich przeżyciach tylko zaufanym osobom. Nie podawaj prasie żadnych informacji o PUST.”



Wydawać by się mogło, że po przeczytaniu kolejnej z rzędu książki o Korei Północnej nie trafi się już w niej na nic nowego, co można było przeczytać w kilku poprzednich. Wiadomo przecież, że w KRLD dyktatorsko rządzi klan Kimów, że jest tam wielka bieda, technologiczne zacofanie, powszechna cenzura, obozy śmierci, że bogiem jest wiadomo kto.

A jednak nie! Za każdym razem, choć pieśń brzmi znajomo, znajduję coś nowego, coś co znowu wprawia mnie w zdumienie, co jest niepojęte dla człowieka zachodniego, kapitalistycznego, sytego świata. Tym razem rzecz wcale nie o biedzie będzie, skoro mowa o elitach. Bo o szkole dla wybrańców, dla młodych mężczyzn, których rodzice stoją w pierwszych rzędach władzy, którzy cokolwiek mogą, mają wpływ na tę rzeszę niemych obywateli KRLD.

PUST – Pjongjański Uniwersytet Naukowo – Techniczny (Pyongyang University of Science and Technology), elitarna szkoła utrzymująca się - uwaga! – z datków chrześcijańskich obywateli Zachodu o koreańskich korzeniach. Czyż to nie brzmi jak zgryźliwy chichot?

75 nauczycieli – około 30 białych reszta pochodzenia koreańskiego, ale z różnych krajów świata (ale oczywiście z wyłączeniem Korei Południowej). Mniej więcej połowa potrafi porozumieć się po koreańsku, jednak ze studentami należy konwersować wyłącznie po angielsku. Zapewne po to, aby studenci nie traktowali nauczycieli jako swoich, tylko wciąż jako osoby z wrogiego kapitalistycznego świata.

Ale to jeszcze nie koniec: wszelkie książki i inne materiały dydaktyczne, plany lekcji i  tematyka zajęć oraz zagraniczne filmy muszą wcześniej przejść weryfikację i zostać zatwierdzone przez tzw. odpowiedników, czyli północnokoreańskich pracowników dydaktycznych nadzorujących naukę na PUST.

A poza tym ani mru mru o życiu poza granicami wspaniałej, bogatej, wręcz świętej KRLD. Nie pytaj o tym ani ty – koreański uczniu swojego zachodniego nauczyciela, ani ty wrogu, który uczysz nasze elity nie waż się mówić cokolwiek. W przeciwnym razie napykacie sobie biedy. No tak, przyznacie sami, że to nie brzmi optymistycznie.

Podobnie jak i to, że Koreańczycy z Północy żyją w atmosferze hiperczujności. KRLD to kraj niewolników i żołnierzy, w którym każde miejsce pracy określa się jako pole bitwy z kapitalistycznym, wrogim światem. Podobnie rzecz ma się ze studentami i ich nauką. Swoją drogą – cóż za sprzeczność: nauczyciele z zachodniego świata uczą angielskiego dzieci północnokoreańskich elit, aby te w niedalekiej przyszłości, dzięki swojej znajomości języka mogły lepiej walczyć z tymi, których nauczono traktować jako wroga.

„W pierwszej chwili pomyślałam, że wyglądają jak armia. Rozejm podpisano ponad pół wieku temu i reszta świata poszła do przodu. Nawet większość Koreańczyków z Południa przestała rozpamiętywać wojnę. Chociaż wszyscy mężczyźni muszą odbyć tam obowiązkową służbę wojskową, ludzie nie żyją w ciągłym poczuciu zagrożenia. Natomiast tutaj wyglądało to tak, jakby ktoś w 1953 roku olbrzymim kciukiem wcisnął guzik pauzy i nawet studenci byli gotowi do bitwy.”

Niedogodność nauczania na PUST objawia się na wielu płaszczyznach: ciągłej kontroli, brakach materiałów dydaktycznych i podejrzliwej kontroli istniejących, bariery kulturowej, różnicach mentalnych, opartych na zgoła innych kodeksach wartości moralnych. A w dużej mierze także podstawowej wiedzy o świecie:

„W drugim tygodniu, za zgodą odpowiedników, wykładowcy zaczęli wprowadzać gry towarzyskie – quizy, konkursy ortograficzne, kalambury. Od razu uderzył mnie ich zdumiewający brak ogólnej wiedzy o świecie. To byli najbystrzejsi studenci w Korei Północnej, jednak na zdjęcia siedziby ONZ, Tadż Mahal czy piramid w Gizie patrzyli z niezbyt mądrymi minami, nie mając pojęcia, co przedstawiają. Kilku osobom udało się odgadnąć nazwy i położenie wieży Eiffla oraz Stonehenge, ale dopiero po długotrwałym jąkaniu się i plątaniu. Prawie nikt nie wiedział, jaki kraj pierwszy wysłał ludzi na Księżyc, mimo że specjalizowali się w naukach ścisłych. Większość nie miała pojęcia, w którym roku wynaleziono komputery; dopiero po długich naradach jedna z drużyn zaryzykowała odpowiedź: 1870.”

I tak to właśnie wygląda: elitarni studenci elitarnej szkoły nie mający pojęcia o pewnych elementarnych dla nich rzeczach. Ich wiedzę w dziedzinie komputerów i Internetu przewyższają 10-latkowie z Zachodu. Ale za to oni, ci elitarni potrafią składać z orgiami modele wojskowych samolotów. No cóż - jakie elity, taka wiedza...


W ramach nauczania przez Suki Kim jej uczniowie mieli za zadanie pisanie listów. Nie zawsze na zadany z góry temat, o treści mieli decydować uczniowie. To było chytre posunięcie, bo przecież może czegoś nie można powiedzieć w grupie, ale napisać na kartce już owszem. I jaki był efekt tego zabiegu? W większości przypadków ich treść była bardzo politycznie poprawna, zgodna z regułami reżimowej gry w ukrywanie uczuć i swojego zdania. Ale z biegiem czasu, wraz z rozwijaniem się więzi na linii uczeń i nauczyciel, te listy, choć wciąż zawoalowane, w podtekstach zaczynały być bardziej otwarte i osobiste. To smutne, że gra, której reguły Suki Kim musiała zaakceptować na czas (z przerwą) półrocznego pobytu, ci młodzi ludzie muszą traktować jako swoje prawdziwe życie.



Suki Kim podzieliła się w książce nie tylko swoimi wspomnieniami z bycia wykładowcą na PUST i życia na szkolnym kampusie. Jako że mowa o KRLD, autorka w książce umieściła także obszerne fragmenty o ciemnych stronach z historii swojej rodziny. Ona sama wychowująca się w Korei Południowej miała to szczęście, którym nie zostali obdarzeni jej ciocie i wujkowie porwani za północną granicę 38 równoleżnika. Przeszłość i strata członków rodziny wielokrotnie odciskały piętno na stosunkach rodzinnych. Ale i miała wpływ na depresyjne chwile, które dopadały ją w trakcie nauczania na PUST.

To książka o oszukanym życiu młodych ludzi, którzy, co gorsza nawet nie zdają sprawy, że błądzą we mgle. I o tym, że kapitalistyczny świat Zachodu oprócz swoich ciemnych stron, ma przede wszystkim wiele zalet. Mamy wolność osobistą, swobodny dostęp do informacji i możliwość wyrażania swojego zdania, które w KRLD są tak odległe jak dla nas droga do gwiazd. Gorąco polecam lekturę, ale i uprzedzam, że ten reportaż wcale nie jest małego kalibru.


„Teraz, kilka lat później, ich twarze wciąż do mnie wracają, jedna po drugiej, i ogarnia mnie matczyne uczucie wobec nich, tych dziwnych dzieci, nieświadomych zewnętrznego świata. Dzieci, które nauczyłam mówić. A jednak mam nadzieję, że zapomnieli wszystko, co w nich obudziłam, i zostali po prostu żołnierzami reżimu. Nie chcę sobie wyobrażać, co mogło się stać, jeśli zapamiętali moje lekcje i mnie, i jeśli zaczęli kwestionować system. Nie mogę znieść myśli, że którykolwiek z moich studentów (…), mógł skończyć w jakimś ciemnym, zimnym miejscu, w jednym z obozów pracy istniejących w całej Korei Północnej. Ta myśl wciąż sprawia, że nie mogę w nocy spać.”


6/6
_________
*cytaty: Suki Kim – Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit (Without You, There Is No Us. My time with the sons of North Korea’s elite; przekł. Agnieszka Sobolewska), wyd. Znak litera nova 2015


środa, 9 września 2015

„Córki piją mleko z innych garnków niż ich matki”*. Petra Hůlová – Czas Czerwonych Gór


„Gdyby Szarceceg nie zaprosiła mnie po raz pierwszy do Miasta, a sama nigdy bym się nie zdobyła na przyjazd, właściwie to był jej pomysł. Każda kobieta powinna kochać swojego pierwszego chłopaka, w pocie dwóch na wpół dziecięcych ciał ma się odbijać cały rozgwieżdżony wszechświat, a w dziewczęcych i chłopięcych niezdarnych ruchach księżyc ma się huśtać jak kołyska. To wiedziałam teraz. Ale niczego nie można cofnąć.”



Wyobraźcie sobie rozciągnięty na wiele kilometrów horyzont stepu z rzadka przetykany mongolskimi jurtami, upalne lato z piaskowym wiatrem, nocą rozgwieżdżone, ciemne niebo, odgłosy pasącego się bydła na niezbyt urodzajnej ziemi i ciszę tak odległą od odgłosów miasta.

Takie właśnie tworzyłam sobie obrazy w głowie czytając „Czas Czerwonych Gór”. A w wyobraźni lokowałam ger, czyli dom Alty i Tulega oraz ich rodziny: Dolgormy – seniorki rodu, matki Tulega i jej wnuczek: Magi, Dzaji, Nary i Ojuny. Historię rodziny na wstępie snuje Dzaja – zaczyna od mroźnej zimy, podczas której na świat przychodzi jej najmłodsza siostra Ojuna. Napomyka o czystości rasy, w której Mongołowie nie powinni mieszać krwi ze znienawidzonymi Chińczykami, i że źle to się skończyło dla Dżawczy, dziewczyny mieszkającej w niedalekiej okolicy jurty rodziców Dzaji. Sygnalizuje jednak, że i w jej rodzinie matka urodziła erlica, czyli bękarta. Wszak Nara, młodsza siostra ma jasne włosy, zupełnie nie w mongolskim typie. Ale to tylko preludium dla niespodziewanego zwrotu w fabule. 

Tradycją jest, iż mogolska kobieta trzyma się domu, wychodzi za mąż, powinna urodzić dziedzica rodu i zajmować się domostwem. Mężczyzna zaś zajmuje się wypasem bydła. Ta tradycja w rodzinie Dzaji już na początku nie jest taka, jaka być powinna: synowa rodzi same córki, na dodatek nie wszystkie z prawego łoża, a i jej córki daleko odsunęły się od wymogów tradycji. Dwie z nich: Dzaja i Nara opuszczają swój ger, wyjeżdżają do Miasta, do Ułan-Bator, a tam zatrudniają się w kombinacie mięsnym Żółtego Kwiatu – siostry ich matki. Kombinat mięsny to eufemizm dla burdelu, ukrywający prawdziwe zajęcie kobiet z rodziny. 

Od etapu życia w mieście Dzaji i Nary zmienia się perspektywa dla całej historii. To już nie jest rodzinna opowieść o pokoleniowym życiu na stepie, to twarda historia trudnych rodzinnych stosunków i nieprawdopodobnych powiązań. Każda z kobiet otrzymuje w książce swoją kolej, aby opowiedzieć o rodzinnym życiu z jej perspektywy. I okazuje się, że co historia – to krzywda. Matka opowiada o pijackim domu rodzinnym, jedna córka o straconych szansach, druga o  pogardzie dla rodziny, trzecia o stracie ukochanej siostry i nienawiści za krzywdy doznane od pozostałych sióstr. Wyłania się z tego morze wzajemnych pretensji, nadziei, rozczarowań, kłamstw i żalów. Ktoś kogoś traktuje z góry, ktoś inny wyłamuje się z ustalonych społecznych norm, ktoś tęskni za niemożliwym lub gardzi tymi, którzy są najbliżsi.

To bardzo mocna i ogromnie zaskakująca powieść. Wiele wątków splata się ze sobą w zupełnie niecodzienny i niespodziewany sposób, jak na przykład powiązania sióstr, ich wspólnego mężczyzny i córki jednej z nich. Charakter każdej z postaci zakreślony jest bardzo wyraziście. To kobiety tutaj rządzą, to one wbrew tradycji rozdają karty i same, na własne życzenie wikłają swój los ze zdarzeniami warunkującymi ich (nie zawsze pomyślną) przyszłość. To kobiety, niczym kamień, który w użytkowaniu zmienia nieco swoją formę, gdzieś łagodnieje, gdzieś indziej przybiera nowy kształt, ale wciąż jest twardy. Bardzo, bardzo dobra książka.

Sięgając po „Czas Czerwonych Gór” zastanawiałam się, co czeska autorka ma wspólnego z Mongolią. Okazuje się, że ma - Petra Hůlová jest absolwentką mongolistyki i kulturoznawstwa. To wyjaśnia wiele dla tego pisarskiego debiutu uhonorowanego prestiżową czeską nagrodą Magnesia Litera w kategorii Odkrycie Roku 2003. I wprawdzie nie wiem, jak książka brzmi w oryginale, ale przekład czyta się gładko. Już po chwili, wcale nie sięgając do słownika, wiadomo co oznaczają tak obco brzmiące słowa jak: erlic, ger, del, ajmak, szoro, wojłok czy kumys. To nieco egzotyczna opowieść o wciąż jednak zwyczajnym życiu. Gorąco polecam. 

Jako dobre uzupełnienie polecam przesłuchanie (adekwatnej do atmosfery książki) ścieżki dźwiękowej Stephena Micusa.


6/6
_________________________
* cytaty: Petra Hůlová – Czas Czerwonych Gór (Pamӗt’ mojί babičce, przekł. Dorota Dobrew), wyd. WAB 2007, Seria z Miotłą

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: 12 książek na 2015 rok


poniedziałek, 7 września 2015

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 6. Podlasie: Tykocin i Białystok


Woody Allen powiedział kiedyś tak: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”.

Plan na tegoroczne wakacje wyglądał następująco: najpierw objazdówka Szlakiem Zamków Gotyckich, a później reset w Bieszczadach. Pierwsze za nami, a drugie wciąż przed nami, ale na pewno jeszcze nie w tym roku. Bywa bowiem w życiu i tak, że zdrowie kota jest ważniejsze, niż relaks jego ludzi. Zatem na pocieszenie zafundowaliśmy sobie na razie jeden z krótkich wypadów. Był to wyjazd obfitujący w zaskoczenia i dysonansy, ale o tym za chwilę.

Ciekawa jestem, ile z Was słyszało o Tykocinie. Ja zetknęłam się z nim jakieś pięć lat temu za sprawą płyty:


Kiedy poczytałam o miasteczku – zapragnęłam tam pojechać. Trafiło ono na moją listę podróżniczych marzeń i czekało na swoją kolej. Aż nadarzyła się okazja.

Tykocin to urokliwe miasteczko, które pomimo wojennej zawieruchy i lat komunizmu zachowało charakter żydowskiego sztetlu. Niska zabudowa, brak nachalnych miejskich reklam, kameralność i spokój to ogromny atut tego miejsca. Wyobraziłam sobie, jak miasto mogło wyglądać jeszcze 80 lat temu: w jednym domu piekarz, w innym szewc, krawiec. Szum rozmów w jidysz i po polsku, bijące dzwony kościelne i odgłosy modlitw z synagogi... Chciałabym na chwilę cofnąć się w czasie.

Zwiedzanie zaczęliśmy od zamku. To historyczno - archeologiczna współczesna rekonstrukcja zbudowana na XVI - wiecznych kamiennych fundamentach.


Niegdyś bardzo ważne miejsce dla Korony Polskiej – pełniło przez pewien czas funkcję skarbca i arsenału. To tutaj często bywał król Zygmunt August i tutaj spoczywały przez 13 miesięcy jego szczątki, nim zostały złożone na Wawelu, tutaj nadano po raz pierwszy Order Orła Białego (dziś najwyższe odznaczenie przyznawane przez Prezydenta RP) i tę posiadłość za zasługi w walce podczas Potopu Szwedzkiego otrzymał Stefan Czarniecki (został również uhonorowany pomnikiem z jego podobizną stojącym na tykocińskim rynku).

I w związku z tym zaskoczenie – jechałam do Tykocina z zamiarem poszukiwania w nim śladów żydowskich, a okazało się, że to miasto również królewskie. Polecam poświęcić 45 minut na obejście zamku z przewodnikiem i posłuchanie historycznych ciekawostek.

Jako że Tykocin, to miasto, w którym społeczność polska sąsiadowała z żydowską – w miasteczku znajduje się piękna synagoga (obecnie muzem). W środku z pięknymi hebrajskimi i aramejskimi inskrypcjami (napisami) na ścianach i centralną dużą bimą (podwyższenie).




Tak naprawdę, to właśnie ta synagoga była moim głównym celem wycieczki i nie zawiodła mnie. Jest piękna. Było warto zobaczyć ją na żywo.

Po synagodze obejrzeliśmy jeszcze ekspozycje (Gabinet Glogerowski, dawna apteka i zdjęcia przyrody wykonane przez Władysława Puchalskiego)  w sąsiednim Domu Talmudycznym (obecnie Muzeum Kultury Żydowskiej).

Z lewej wejście do Muzeum, z prawej tylna ściana synagogi


W tym samym budynku, z wejściem z tyłu znajduje się Tejsza (czyli Koza) – mała restauracja z żydowskimi specjałami (polecam żydowski rosół z farelkami, kreplech, kugel i na deser hamantasze).



Po kolacji uskuteczniliśmy krótki spacer uliczkami Tykocina. Znaleźliśmy też inne żydowskie akcenty:



Ponieważ już się ściemniało - wróciliśmy na zamek, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Stojąc w pokoju przy zgaszonym świetle i otwartym oknie uderzyła nas czerń nocy niezakłócona miejskim życiem i wielka cisza. Bardzo przyjemne wrażenie dla mieszczucha. Zaś dzień przywitał lekką mgłą.

Widok z hotelowego okna pokoju na zamku

Zerwałam się z łóżka już po godzinie 6-ej i namówiłam Pana R. na poranny spacer. Tym bardziej, że nie zdążyliśmy dzień wcześniej obejrzeć wnętrza kościoła pw. Trójcy Przenajświętszej. A o godzinie 7-ej właśnie kończyła się poranna msza. 
Późnobarokowy kościół na tle małego miasteczka sprawia wrażenie olbrzyma opasując rynek arkadami niczym skrzydła anioła. Poniższe zdjęcia to właśnie kościół i rynek w ustępującej porannej mgle.



To był bardzo przyjemny i rześki spacer, którego zwieńczeniem było wyszukiwanie pajęczyn z kroplami rosy.




A po śniadaniu wyruszyliśmy do Białegostoku.

Białystok to dość młode miasto, którego historia związana jest z rodem Branickich oraz żydowską społecznością. Ale nie tylko – miasto można zwiedzać na kilka sposobów. Trasą Branickich, trasą żydowską, domów drewnianych, bojarów, fabrykantów (którzy przenosili pod koniec XIX wieku swoją produkcję z Łodzi do Białegostoku), kościołów, Ludwika Zamenhofa – twórcy języka esperanto lub murali. Możliwości jest sporo, a dobrą nawigacją może być strona Odkryj Białystok.

Następnie przespacerowaliśmy się do Ogrodu Branickich.


Zaskoczenie drugie naszej wycieczki: Białystok jest naprawdę mały, to co na mapie sugerowało mi duże odległości, faktycznie wcale takie odległe nie było. Również sam ogród to powierzchniowo mała namiastka warszawskich Łazienek.

Szczyt fasady Pałacyku Branickich

Następnie przeszliśmy na Rynek Kościuszki. Ale najpierw obejrzeliśmy wnętrze późnorenesansowego malutkiego kościoła farnego oraz przyklejonej do niego neogotyckiej Bazyliki Archikatedralnej WNMP.

Następnie, po kawowej przerwie w Baristacji (ładne wnętrze, dobre ciasta - polecam!) przespacerowaliśmy się do Ratusza, aby obejrzeć książkową ekspozycję w Muzeum Podlaskim pn. "Ocalone od zapomnienia... Księgozbiory białostockie na przestrzeni wieków" (o której pisałam tutaj).



Na zakończenie weszliśmy jeszcze do prawosławnego Soboru św. Mikołaja Cudotwórcy (piękne polichromie!) i zmęczeni wycieczką, już przejazdem obejrzeliśmy bryłę monumentalnego kościoła św. Rocha.

I tutaj dochodzę do zaskoczenia numer trzy: Białystok to bardzo hałaśliwe miasto. Owszem, ma ciekawą ofertę turystyczną i jak napisałam wyżej - można je zwiedzać na kilka sposobów. Ale ono męczy okrutnie: hałasem i wszechobecnym, nieustającym samochodowym potokiem.
Podlasie charakteryzowane jest jako "zielone płuca Polski". Białystok moim zdaniem z tej definicji się wyłamuje. To miasto skojarzyło mi się z Legnicą, w której kilka lat temu bywałam dość często, i która właśnie bardzo podobna jest pod względem natężenia ruchu i decybeli.

Ten wielkomiejski szum, tak odległy od tykocińskiego sennego spokoju (taki dysonans!) sprawił, iż Białystok wydał nam się bardzo nieprzyjaznym i niezachęcającym miastem. Ciekawa jestem, co o nim sądzą sami białostoczczanie. 



piątek, 4 września 2015

Wystawa: "Ocalone od zapomnienia... Księgozbiory białostockie na przestrzeni wieków"


Na białostockim Rynku Kościuszki, w budynku ratusza mieści się Muzeum Białostockie. A w nim – w sali dolnej jeszcze przez tydzień, bo do 11. września obejrzeć można ekspozycję zatytułowaną OCALONE OD ZAPOMNIENIA… KSIĘGOZBIORY BIAŁOSTOCKIE NA PRZESTRZENI WIEKÓW





W nieco przygaszonym świetle leżą na stołach stare książki. W pierwsza część prezentuje książki należące do osób związanych z historią Białegostoku, m.in. z Izabelą Branicką. Te najcenniejsze chronią szklane gabloty.


Są książki z odręcznymi zapiskami.


Zdarzy się też książka zamknięta, w której podziw wzbudza okładka.


Zaś część druga, to książki, które wielokrotnie przechodziły zmianę właściciela, wędrując od jednej biblioteki szkolnej do innej.



Ich historię obrazują biblioteczne pieczęcie przystawione kiedyś na tytułowych kartach. 


Znajdują się tam również pieczęcie własne i ekslibrysy. Tych drugich było mniej, ale za to poniższy jaki piękny!


Nie mniej ciekawe były tytuły książek. Zakres szeroki, bo od książek naukowych, przez dydaktyczne, psychologiczne, biograficzne, historyczne po literaturę piękną.

O królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu

O Słońcu. Odczyt do latarni czarnoksięzkiej

Kochaj życie - bądź dzielny! Rozmowa o wartości życia

Jeden tytuł nawet bardzo na czasie - zważywszy na rozpoczęty już nowy rok szkolny ;)

Samotność i nuda w życiu dzieci. Leczenie nerwowości dzieci. O zreformowaniu przerw w szkołach.


Oczywiście zdjęcia nie wyczerpują przedmiotu wystawy. Całą zachęcam obejrzeć osobiście. Kto ma możliwość - niech korzysta. Wstęp kosztuje tylko 6 zł (bilet normalny), 3 zł (bilet ulgowy) lub 12 zł (bilet rodzinny - dorośli i dzieci, maksymalnie 5 osób). Przypominam, że to wystawa czasowa trwająca jeszcze tylko do 11.09.2015 r.



A na koniec przykazanie: zaginajcie rogi, bazgrolcie po kartkach, ale nie wyrzucajcie do kosza.
Poniższe zdjęcie pieczęci mówi prawdę! ;)



_____________________________________________

Rynek Kościuszki 10

Ratusz czynny jest dla zwiedzających codziennie 
(oprócz poniedziałków i dni świątecznych)

od 1 maja do 31 sierpnia 
w godz. 10:00 - 17:00 - wtorek, środa, czwartek, sobota, niedziela
w godz. 10:00 - 18:00 - piątek

od 1 września do 30 kwietnia 
w godz. 10:00 - 17:00 - wtorek - niedziela
niedziela - wstęp bezpłatny na wystawy stałe

Ostatnie wejście zwiedzających na wystawy odbywa się 
na 45 min. przed zamknięciem muzeum


CENY BILETÓW
bilet normalny 6 zł
bilet ulgowy 3 zł
bilet rodzinny 12 zł (dorośli i dzieci, maksymalnie 5 osób)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...