czwartek, 20 października 2016

Czym skorupka za młodu nasiąknie..., czyli Francja vs. USA. Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą


W Paryżu rzadko widywałam dzieci w restauracjach, zresztą zanim zostałam matką, nie zwracałam na nie większej uwagi. Teraz też nie przyglądałam się cudzym dzieciom, patrzyłam głównie na własne. Pogrążona w udręce, nie mogłam nie zauważyć, że widać istnieją jakieś inne niż moja metody wychowawcze. Tylko na czym właściwie polegają? Czy francuskie dzieci mają spokój zapisany w genach? Czy może zostały skłonione do posłuszeństwa przekupstwem (albo groźbą)? Czy też padły ofiarą staromodnego wychowania, zgodnie z którym dzieci powinno być widać, ale nie słychać?*



Amerykanki zachwycały się już w książkach figurą, dietą i stylem Francuzek. Czas zatem na peany w kierunku wychowywania potomstwa. Jak jest z tymi Francuzkami? Czy one rzeczywiście są takie idealne w każdym calu?

Hmmm, zależy, z której perspektywy się patrzy. W kwestii pomysłu na wychowanie, ta książka mnie ani nie zaskoczyła, ani nie zachwyciła. Chociaż, przyznaję bez bicia, sposób widzenia Amerykanki na francuskie standardy bywał ciekawy. Wynika bowiem z całej książki, że metoda wychowywania zza oceanu bywa nieco chaotyczna, bardzo ukierunkowana na cel i z dużą dozą przewrażliwienia. To klasyczny helikopter parenting, o którym swego czasu czytałam u Nishki.

Zacznijmy jednak od początku, tj. od ciąży. Kiedy Amerykanka spodziewa się dziecka w jej życiu pojawia się lęk. Ciężarna Amerykanka w mig staje się ekspertką od czarnowidztwa, w czym podsycają wszelkie kobiece i okołodzieciowe czasopisma. Za to Francuzka – pełen relaks. Ciąża to dla niej spokojne święto kobiecości. Wszystko ją cieszy, o nic się nie martwi. No dobra! – prawie o nic, bo drży na myśl o figurze. Tutaj akurat przegrywa w przedbiegach z folgującą sobie Amerykanką. W tym przypadku ciąża po amerykańsku jest bez ograniczeń: serniczek, muffinka, dodatkowa porcja pizzy i kubełek lodów na kolację? A czemu nie?! Jestem w ciąży, to mi się należy! Gorsza sprawa, że po porodzie nie wszystko z szafy leży na ciele, jak należy, ale to już insza inszość.

No właśnie poród! We Francji naturalny, bez znieczulenia to jakaś abstrakcja. A rodząca odmawiająca znieczulenia to chyba kosmitka. Albo cudzoziemka – na przykład z innego kontynentu. Karmienie piersią? Chyba żartujesz?! Od czego są mieszanki i butelki? Amerykanki chyba nie wiedzą, co czynią z tą swoją chęcią minimum 3-miesięcznego udostępniania cycka ssakowi. A gdzie tu miejsce na seksi koronki i modne wdzianka? W 3 miesiące to trzeba wrócić do stanu sprzed ciąży, a nie zajmować czymś tak trywialnym jak laktacja. Presja otoczenia jest spora, trzeba jej sprostać. 
Francuzka stając się matką, za wszelką cenę broni się przed utratą siebie jako kobiety. Ma być modna, zadbana, wyspana i z pełnym makijażem zaprowadzać potomstwo do żłobka, czyli tam, gdzie Amerykanki raczej dzieci nie zostawiają polegając na indywidualnych nianiach. Przekonują się dopiero mieszkając w Paryżu do francuskich, całodziennych i dotowanych przez państwo créche. Już nie podchodzą do tej instytucji ze strachem, podzielają entuzjazm Francuzek. Zwłaszcza, kiedy dowiadują się, jak karmią tam ich dzieci.

Bo kartą menu francuskich żłobków i przedszkoli nie powstydzi się żadna szanująca restauracja. Nacisk na rozmaitość kolorów i faktur jest szalenie istotna. Wszak edukacja smakoszy zaczyna się już od małego. I nawet nie chodzi o to, że małe Francuziątko ma wszystko polubić. Ale przynajmniej powinno wszystkiego spróbować. W tym przejawia się ambicja Francuzek.

Amerykanki zaś stawiają na rozwój. Są nadmiernie ambitne i tę ambicję próbują zaszczepić swoim dzieciom. Stąd wożenie z jednych zajęć na drugie, a francuska socjalizacja przez zabawę traktowana jest z grymasem na twarzy. Ale, że jak to tak? Ma się uczyć samodzielności? Tylko tyle?! A co z tym nabywaniem kolejnych umiejętności, tym wyścigiem szczurów, które zaprowadzi je na szczyty sukcesów już w przedszkolu? Ale jest haczyk. Bo amerykańskie dziecko, mimo iż z sukcesami jest de facto niesamodzielnym królem w rodzinie. Zaś francuskie dziecko wcale nie będące w centrum uwagi, samodzielnie się bawiąc spokojnie rozwija swoje zdolności i pasje.

Która metoda wychowawcza wygrała? Czy opowiadam się za którąś z nich? Bynajmniej.  Owszem w obu znalazłam coś, co do mnie przemówiło, ale nie mogę zgodzić się ani na kontrowersyjną dla mnie francuską pauzę, czyli naukę samodzielnego zasypiania już w wieku niemowlęcym, czy niefrasobliwą rezygnację choćby z próby karmienia piersią noworodka, ani na nadmierne amerykańskie chuchanie nad potomstwem i kompletną organizację jego czasu bez pozostawiania swobody dla budowy swojej autonomii od najmłodszych lat. 


A zatem jak jest z tym brakiem grymaszenia paryskich dzieci? Czy to nie jest czasem wypadkowa kindersztuby, genów i pozytywnej nauki od małego? A może coś innego? Ja po tej książce ma już swoje zdanie. Zachęcam do lektury i wyciągnięcia własnych konkluzji ;)


4/6
_________________________
* Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą [Bringing up Bébé; przekł. z angielskiego Małgorzata Kaczarowska]; Wydawnictwo Literackie 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...