poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jak to jest mieć Siłę 100 Ludzi? Miyoko Matsutani – „Tatsu Tarō. Syn Smoka”


„Za górami, za lasami, za wieloma rzekami leżała mała wioska. (…) W wiosce tej, w małej chatce na uboczu, mieszkała z wnukiem samotna staruszka. Chłopiec miał na imię Tarō.
Na prawym i lewym boku, pod pachami, miał Tarō przedziwne znamiona, które kształtem przypominały trzy łuski.
- To z pewnością smocze łuski. Tarō musi być dzieckiem smoka – nie wiedzieć jak i kiedy rozniosło się po całej wsi. (…) I w ten sposób zaczęto nazywać Tarō – Tatsu Tarō właśnie.”




Oto bajka, którą któregoś dnia przyniósł do domu Pan R. Kiedy do książki dorwała się Liliana, na kilka godzin w domu zaległa cisza. To ważna informacja, bo Młoda jest gadułą i zwykle milknie wtedy, kiedy… zasypia ;) Tymczasem książka ewidentnie ją wciągnęła. 
Recenzja Liliany po lekturze? „Książka jest fajna, ale Wam o niej nie opowiem, bo musicie przeczytać sami.” ;) Aha! No dobrze – zatem i ja weszłam w japoński świat Tatsu Tarō.


Tarō mieszka ze swoją babcią w pewnej japońskiej, małej i dość biednej wiosce. Jest sierotą, jego ojciec zginął w nieszczęśliwym wypadku, a matka… zmieniła postać i niestety musiała opuścić rodzinne strony.
Chłopiec głównie objada się dango (kulki z mąki ryżowej gotowane na parze lub wodzie), liczy płynące po niebie chmury i urządza ze zwierzętami zapasy sumō. Generalnie spędza przyjemny żywot beztroskiego dzieciaka. Można powiedzieć, że lenia, bo dla jego przyjemności stara babka urabia się po łokcie, mimo że zdrowie już nie te, co lata temu, a Tarō zdaje się to lekceważyć.

Chłopak któregoś razu spotyka Ayę. Dziewczynkę z innej wioski, która przepięknie gra na flecie. Ona z kolei mieszka z dziadkami. Przez wzgląd na podobne, rodzinne losy szybko znajdują nić porozumienia, zaprzyjaźniają się i od tego momentu często spędzają razem czas na łące w towarzystwie zwierząt uczestniczących w zapasach sumō.

Dziewczynka jednak któregoś dnia znika. Zostaje porwana przez grającego na bębenku Czerwonego Diabła z Bagiennej Góry, który miał przekazać ofiarę z Ayi Czarnemu Diabłu z Żelaznej Góry. Drugi diabeł jest potężnym, złym bóstwem, które bardzo lubi jadać ludzi. Tarō postanawia uratować z czarcich łap swoją przyjaciółkę.


Po zapasach w sumō otrzymuje od Matarō i Manjirō - Wielkich Tengu, latających goblinów, patronów sztuki wojennej Siłę 100 Ludzi, dzięki której oprócz tego, że odbija z rąk Czerwonego Diabła swoją przyjaciółkę, to jeszcze rozprawia się z Czarnym Diabłem, a wędrując po świecie w poszukiwaniu matki, nie tylko pomaga innym, ale przede wszystkim emocjonalnie dojrzewa i diametralnie się zmienia na korzyść.


Nie dziwię się, że bajka tak wciągnęła Lillianę. Dla mnie, dorosłej osoby przyzwyczajonej do rozbudowanej fabuły z wieloma pobocznymi wątkami to może nieco naiwna historia, ale bezdyskusyjnie owa bajka może spełniać dydaktyczną rolę. W treści przemyca uwagi, że jedzenie samo się nie robi, że to ktoś musi poświęcić swój czas i swoje siły na jego przygotowanie. Przedstawia, że na świecie bywają zarówno dobrzy i źli ludzie, że ludziom tym żyje się różnie – jedni opływają w dobra, innym wiele brakuje. A także o tym, że warto podróżować, aby zobaczyć piękno na świecie. I że wysiłek podjęty w imię miłości daje siłę 100 ludzi.


Niewątpliwym plusem są w tej książce, wykonane oszczędną kreską, ilustracje Piotra Fąfrowicza oraz wprowadzona terminologia japońska (m.in. dango, tatsu, dango, tengu, shiko), której wyjaśnienie umieszczone zostało na marginesach oraz wytłumaczenie, co w symbolice japońskiej oznacza kolor biały. 



Jedynym zgrzytem jest dla mnie kilka polskich wyrazów, które mogą być niezrozumiałe dla mniejszego czytelnika (szparko – czyli inaczej żwawo, powała, czynić despekt, oraz niefortunny zwrot „zdarł sobie gardło do krwi” z kontekstu wynika, że uczynił to intensywnym krzykiem). Myślę, że tłumacz mógłby pokusić się o ich korektę przy okazji kolejnego wydania książki.


5/6
______________
Miyoko Matsutani – „Tatsu Tarō. Syn Smoka” (tytuł oryginału Tatsunoko Tarō), z japońskiego przełożył Zbigniew Kiersnowski, Ilustrował Piotr Fąfrowicz, wyd. Media Rodzina 2010



sobota, 28 czerwca 2014

Co dobrego na wakacje? Lucy Maud Montgomery - "Błękitny Zamek"


Rozpoczęły się wakacje! Ja swoje ostatnie pełnowymiarowe wakacje spędzałam 12 lat temu, więc teraz koniec czerwca to już żadna atrakcja, bo urlop mogę przecież wziąć, kiedy chcę ;) A tak się składa, że w tym roku jego część wykorzystuję właśnie teraz.

Wakacje to czas, odpoczynku. Dla niektórych to również okres na lekturę książek lekkich, takich, które nie angażują za bardzo, a przy okazji są również przyjemną lekturą. 
Właśnie taką książkę potrzebowałam po „Miłości z kamienia" Grażyny Jagielskiej. Traf chciał, że akurat pożyczyłam od koleżanki książkę Lucy Maud Montgomery.


Och! Któż nie zna Ani z Zielonego Wzgórza. To jedna z moich ulubionych książek ze szkolnych czasów. Przeczytałam całą serię i prawdę mówiąc… chyba przeczytałabym ją raz jeszcze ;) Może zdziwicie się tak samo, jak ja na wieść, że L.M. Montogomery nie lubiła swojej bohaterki. Po pewnym czasie popularność serii o Ani zaczęła jej ciążyć. Mimo to pisała dalej – na szczęście dla nas – czytelników ;)
Oprócz Ani napisała również wiele innych książek. Słyszałam o Rilii, o Emilce, ale o „Błękitnym Zamku” – nie. Ale już poznałam ;)

„Błękitny Zamek” mogę określić mianem dziewczyńsko – pensjonarskiej krótkiej (zaledwie 170 stron) historii życia Valancy Stirling. Valancy jest panną, ma 29 lat, więc w towarzystwie jest już stracona jako dobra partia, skrępowana konwenansami niczym gorsetem. Wiedzie żywot zahukanej, nieśmiałej członkini rodu „biednych bogaczy”. Na jej tle jeszcze bardziej lśni gwiazda kuzynki – Oliwii. Cała rodzinka to niezły zbiór dziwadeł. Na ten przykład: aby wybrać się do lekarza, każdy z rodziny najpierw powinien uzyskać akceptację wuja Jima, wuj Beniamin rzuca z rękawa sucharami, na które sam sobie opowiada, kichanie jest zabronione, podobnie jak czytanie książek – wyjątkowo zgodę na lekturę Valancy uzyskała tylko na książki przyrodnicze. 

„Po chwili Valancy kichnęła. Zgodnie z kodeksem zasad Stirlingów, kichanie w towarzystwie świadczyło o złych manierach. 
- Zawsze można się powstrzymać, przyciskając palcem górną wargę – w głosie pani Striling brzmiała nagana.”


„Powieści czytać jej nie pozwalano, ale książki Fostera powieściami nie były. 
- To książki o przyrodzie – wyjaśniła bibliotekarka Pani Stirling. – Wszystko o lasach, ptakach, owadach i tym podobnych rzeczach. – Valancy otrzymała więc zgodę na lekturę, choć nie bez oporu, bo nie udało się ukryć, że sprawia jej ona prawdziwą przyjemność. A rodzina wyznawała pogląd, iż czytanie, rozwijające umysł lub uczucia religijne jest dozwolone, a nawet godne pochwały – jednakże książki, które się podobają, są niebezpieczne.”

Jednym zdaniem – wiedzie maarny, nudny żywot, zależnej od członków rodziny, starej panny. Pozostaje jej tylko marzenia.

A oto i wyjaśnienie tytułu

Niefortunna pomyłka przewraca Valancy świat do góry nogami. Paradoksalnie diagnoza lekarska o rychłej śmierci powoduje, że główna bohaterka nagle zaczyna żyć pełnią. Nareszcie mówi, to co uważa za słuszne, robi to co wcześniej było zabronione, czyta to, co chce i… kicha, kiedy ma taką potrzebę ;) A nawet, o zgrozo! Oświadcza się mężczyźnie. Na domiar złego jest nim okoliczny hulaka, o którym krążą legendy. Nietrudno się domyślić, że Valancy przez to wpada w niełaskę rodziny.


Jak na ten rodzaj dziewczyńskiej prozy, wszystko oczywiście kończy się pozytywnie dla głównej bohaterki. Fabuła jest przewidywalna, ale na to się godziłam i spodziewałam od początku. Chodzi jednak o całokształt, a ten daje naprawdę masę dobrej zabawy podczas lektury. Szczególnie od momentu, kiedy Valancy pokazuje pazur i w ten sposób przestaje mieścić się w schemacie „dzieci i ryby głosu nie mają”.
Naprawdę – to była świetna lektura na rozluźnienie i odreagowanie po cięższej emocjonalnie książce. Wpiszcie sobie ten tytuł na wakacyjną listę lektur ;)


Na zachętę – garść cytatów:

„Droga kuzynka Georgiana. Nie taka znowu zła, ale nudna i zrzędna. Zawsze tak, jakby ją dopiero wykrochmalono i wyprasowano. Wiecznie pełna obawy, żeby się nie odprężyć. Jedno, co naprawdę lubi, to pogrzeby. No bo z nieboszczykami już nic się nie może wydarzyć.”


„Uśmiechnęła się pogodnie i pomachała Ablowi ręką. No a dlaczego by nie? Zawsze lubiła starego grzesznika. Był takim wesołym, malowniczym hultajem. Odbijał się od spłowiałej szacowności Deerwood i jego obyczajów jak czerwony sztandar sztandar rewolucji i protestu.”


„- Płomień księżyca i błękitny zmierzch – oto jak wyglądasz w tej sukience. Podoba mi się. Jakby dla ciebie stworzona. Nie jesteś właściwie ładna, ale masz piękne szczegóły. Oczy… i ten przeznaczony do całowania dołeczek przy obojczyku.”


Ps. W zależności od osoby tłumacza imiona bohaterów są spolszczane lub nie. W mojej wersji zachowane jest oryginalne brzmienie, tj. główna bohaterka ma na imię Valancy (przez rodzinę nazywana Doss), w innych - bywa Joanną, czyli Bubą.

4/6
_______________
Lucy Maud Montgomery – „Błękitny Zamek” (The Blue Castle); wyd. Novus Orbis, Gdańsk

Recenzję książki dodaję do wyzwania: Czytamy powieści obyczajowe


czwartek, 26 czerwca 2014

Dwa spotkania w jednym tygodniu: Krzysztof Spadło i Anna Zielińska-Elliott


W tym tygodniu „biegam” po mieście. W efekcie tego mało mam czasu na czytanie i blogowanie. Na tyle mało, że 170 stronicową książkę, którą normalnie „łyknęłabym” w jeden dzień, zaczęłam w poniedziałek, a skończyłam dopiero dzisiaj w autobusie w drodze do domu.

Ale to moje „bieganie” wcale nie jest takie bezcelowe. Jeżeli sobie pomyślicie, że chodzi o zakupy, to… w pewnym sensie macie rację, bo dzisiaj przyniosłam do domu… dwie nowe książki ;)
Mój czas natomiast pochłonęły spotkania. Z Kurczakiem na makaronie (niebawem na Pasta i Basta pojawi się nasza rekomendacja lokalu, który odwiedziłyśmy, ach ta carbonara!) i dwa spotkania o literackim charakterze.


Pierwszym z nich było wczorajsze spotkanie w Klubie Księgarza na Starym Rynku z Krzysztofem Spadło. Tak, tak – to ten facet od „Skazańca”,który rozbudził pierwszym tomem czytelniczy apetyt, a teraz trzeba mi czekać na kolejne części. Udało mi się go pociągnąć za język i zdradził, że II tom wyjdzie nakładem Zielonej Litery już jesienią. Ale jakby co – nic nie wiecie ;)


Bardzo liczyłam na spotkanie ze „Skazańcem” i się nie zawiodłam, bo Krzysztof Spadło oprócz tego, że interesująco opowiada o książce i o tym, jak wyklarowała się w jego głowie historia, którą teraz przelewa na papier, to obrazuje to archiwalnymi zdjęciami z wronieckiego więzienia. Tak ściślej mówiąc, poszłam na spotkanie nawet nie tyle, co z sympatii dla książki i autora, co dla tych zdjęć. Są rewelacyjne. Jeżeli Krzysztof zawita też do Waszego miasta – koniecznie wybierzcie się na spotkanie z nim.

A co do samego Klubu Księgarza – nie zdarzyło się wcześniej, aby na spotkaniu autorskim częstowano mnie kawą. Jak widać – nawet w tym przypadku może być ten pierwszy raz ;)


Dzisiaj natomiast nawiedziłam siedzibę Ambasady Japońskiej przy Alejach Ujazdowskich, bo wybrałam się na spotkanie z polską tłumaczką japońskich książek Harukiego Murakamiego. 


Jak już wiecie – z Murakamim póki co,nie zaczęłam najlepiej, ale jeszcze go nie porzucam. Przyjmuję, to co usłyszałam od kilku osób, że napisał zdecydowanie lepsze książki niż „Wszystkie boże dzieci tańczą” i „Na południe od granicy, na zachód od słońca” i muszę się o tym przekonać osobiście. A nóż widelec – zakrzyknę „eureka!” znajdując w nich to, co mnie uwiedzie? ;)


A propos spotkania z Panią Zielińską – Elliott: dotyczyło ono głównie książek „1Q84”, „Bezbarwnego Tsukuru…” i najnowszego „Flippera”. 
Obejrzeliśmy trzy zwiastuny filmowe „1Q84” - włoski, hiszpański i amerykański. Haruki Murakami w różnych krajach jest inaczej reklamowany i odbierany przez czytelników. Podobnie jest z tłumaczeniem – różne wersje językowe tworzą różne brzmienia jednego, pierwotnego tekstu, co tłumaczka pokazywała na slajdach.


Musicie mi wybaczyć tę kiepską jakość, jak widać - mój telefon nie zawsze dobrze się sprawuje ;)


Podała też ciekawy przypadek amerykański. Otóż tłumaczenia na język angielski często są skracane, gdyż tamtejsi wydawcy twierdzą, że książka nie może być zbyt długa, gdyż nikt tego potem nie przeczyta. Hmmm...

Tłumaczenie książki, to również nabywanie nowej wiedzy. Dzięki temu tłumaczka dowiedziała się co to jest flipper, przejrzała ich różne rodzaje, a nawet korespondowała z autorem książki „Kulka dziką jest”, panem Waldemarem Banasikiem, pasjonatem flipperów i członkiem Polskiego Stowarzyszenia Flipperowego ;)

Przy okazji - czy wiedzieliście, że Murakami również jest tłumaczem? Ja nie wiedziałam :)

Nie byłabym sobą, gdybym nie wróciła bez autografu, zwłaszcza, że książka była w promocyjnej cenie 15 zł. Swoją drogą  to zabawne, że autorzy dopytują się kto jest tym Oczkiem ;)


Ps. „Na południe od granicy, na zachód od słońca” zostało przetłumaczone przez kogoś innego, więc nieśmiało liczę, że okupujący półkę „Norwegian Wood” w tłumaczeniu dzisiejszego gościa, może zdoła mnie zainteresować ;)


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Ile kosztuje wojna? Grażyna Jagielska - "Miłość z kamienia"

„Doświadczam zaniku czucia i mam koszmary. Jestem wyobcowana, daleka od ludzi. Najbliżsi przyjaciele wydają mi się obcy, żyją za zasłoną. Nie potrafię rozmawiać o rzeczach błahych, zdarza się, że nie odpowiadam na pytania albo przestaję uczestniczyć w rozmowie. Często jestem w ciemnościach, w których natykam się na krew, w jakimś ciasnym, zapadniętym miejscu o wysokich ścianach. Nie znam stamtąd wyjścia.”



Kiedy podczas jednego ze spotkań w ramach Big Book Festiwal wypowiadał się (skądinąd ciekawie) Wojciech Jagielski, odniosłam wrażenie, że słucham człowieka z natury nieśmiałego, spokojnego domatora, mimo że wiedziałam, że był przecież korespondentem wojennym. Natomiast z książki jego żony – Grażyny Jagielskiej wyłania się postać pełna życia, bardzo ekspresyjna, i żywiołowa. Taki dysonans.


Przed lekturą „Miłości z kamienia” nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Wiedziałam tylko, że Grażyna Jagielska opisuje swoje życie żony korespondenta wojennego. I tyle. Książka okazała się bombą.
Paradoks: do kliniki z objawami stresu bojowego trafia nie Jagielski, tylko jego żona. Mimo że to on był na 53 wojnach, a ona 53 razy w domu oczekiwała jego powrotu. Jak to się stało? – odpowiedzią są wspomnienia, które niczym po nitce do kłębka prowadzą do rozwiązania zagadki, której finał rozgrywa się na zamkniętym oddziale psychiatrycznym.

Cechą wspólną małżeństwa Jagielskich były podróże. Podróżowali sporo i mniej utartymi ścieżkami. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy Wojciech rozpoczął pracę w PAP-ie i następnie w Agorze, a wkrótce jako korespondent, zaczął wyjeżdżać na wojny m.in. do Afganistanu, Osetii, Czeczenii. Grażyna natomiast zajęła się domem, wychowaniem pierwszego dziecka i… czekaniem na wiadomość o śmierci. Brzmi dziwnie? Bynajmniej! Każdy wojenny wyjazd jej męża był wszak obarczony ryzykiem, że on może stamtąd nie wrócić żywy lub nie do końca sprawny. Akredytacja w kontakcie z miną, bombą, pociskiem artyleryjskim czy karabinem nie zdziała przecież cudów. Wojciech na szczęście każdorazowo powraca z wojen cały, ale przywozi również cały bagaż wspomnień i przeżyć. 

„Czuję się jak na haju, taka niesamowita historia. Relacjonowałem koniec epoki, wyobrażasz sobie? Nie wiem, czy jeszcze kiedyś uda mi się przeżyć coś takiego.”

Opowiada je żonie, bo dzięki temu ma na nie inny ogląd, który pomaga mu w pisaniu reportaży dla Gazety i książek. Ona jednak wszystko to przeżywa za niego. Ma już w głowie pokaźny zbiór różnych odcieni wojny.

„Przebieram w swoich wojennych wspomnieniach jak inne kobiety w biżuterii. Więc co na dzisiaj? Wojna w Górskim Karabachu, w Osetii Północnej, wybory w RPA?”

No więc ona czeka, wysłuchuje i zbiera w sobie wszystkie złe emocje, które nieświadomie zrzuca na nią Wojciech. Powoduje to, że oboje stają się mimowolnie uczestnikami wojen. Na jedną nawet wspólnie pojechali. Miał to być sposób na porozumienie się podczas małżeńskiego kryzysu, „czymś twórczym, dać im nowe podstawy wspólnego istnienia.” Tak, dla mnie to też brzmiało kuriozalnie. Czy wyjazd pozwolił im uzyskać zamierzony efekt? Nietrudno się domyślić, że tylko pogłębił strach Grażyny i utwierdził ich w przekonaniu, że to co w wojnie pociąga jego, dla niej jest nie do zaakceptowania. Ona w końcu trafia na oddział psychiatryczny (ta książka była właśnie elementem terapii), gdzie pomału próbuje odzyskać psychiczną równowagę, a on rezygnuje z pracy korespondenta wojennego. Happy end? Jak sama stwierdza na końcu:

„Nie potrafię powiedzieć, czy jest szczęśliwy ani czy takie poświęcenie może się udać. Ma wobec mnie tyle dobrej woli i okazuje mi tyle miłości, że nie potrafię stwierdzić, czy ukrywa żal po tym, z czego dla mnie zrezygnował. Jeżeli tak jest, na zewnątrz tego nie widać.”

„Miłość z kamienia” to bardzo osobista książka. Czytałam, ba! pochłaniałam ją z zainteresowaniem, mimo że jej treść nie była łatwa i przyjemna w odbiorze. Niejednokrotnie zżymałam się na Grażynę za jej bezwolność, za to podporządkowanie się wojennym wyprawom męża. Dlaczego głośno nie wyartykułowała, że nie chce słuchać opowieści z linii frontu i historii krzywd ludności cywilnej? Dlaczego pogrążała się w swojej niemocy i nie zaprotestowała, że nie chce takiego ciągłego życia w strachu o niego? Można tak stawiać pytanie za pytaniem, być może odpowiedzi na nie trudno byłoby znaleźć nawet autorce.

Sama treść książki nie była przyjemnym tematem. Grażyna Jagielska ma jednak dar do opowiadania historii. Narracja książki jest jak czekanie, poszczególne wątki rozwijają się w powolnym tempie, by nagle wybuchnąć granatem przy marynacie do indyka, czy spotkaniu z przyjaciółką w supermarkecie. 

Zgadzam się ze słowami Wojciecha Tochmana, umieszczonymi na okładce książki: "Grażyna Jagielska napisała książkę intymną, ale nie ciepłą. Czytam ją z fascynacją. To śmiała, brutalna opowieść o sile rażenia wojny. O cenie, jaką płaci kobieta za małżeństwo z korespondentem wojennym. Zastanawiam się, jaką cenę za tę książkę zapłaci korespondent."


"Miłość z kamienia" to piękny język, zgrabne zdania z brzydką historią prawdziwego życia. Gorąco polecam lekturę.


6/6
_________________
Cytaty: Grażyna Jagielska – „Miłość z kamienia”, wyd. ZNAK

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę




sobota, 21 czerwca 2014

Co ma wspólnego kot i książka?


„Zapewne już wiecie jak nazywa się zabawka dla kota? Tak, tak! - to myszKOTKA ;) Zatem nowa zagadka - jaki hałas robi kot, kiedy zeskakuje z wysokiego regału na drewnianą podłogę – oczywiście słychać wtedy lekki stuKOT. Czasami kot hałasuje inaczej, wtedy z sąsiedniego pokoju dobiega łosKOT. Kot bywa też bardzo gadatliwy, zwłaszcza, kiedy domaga się rano pełnej michy, albo otwartych drzwi do piwnicy – wtedy zamienia się w trajKOTA. Jest też kotem bardzo przekupnym, szczególnie na łaKOCIE, czyli smakołyki dla mruczących futer.”

Ten tekst napisałam ponad 2 lata temu na Kotach Kuchennych Oczka, czyli dawnych BełKOTACH . W tak zwanym międzyczasie do słownika dodałam jeszcze m.in.: KOTwicę, KOTarę, KOTleta  i… kota w głowie ;) 

A skoro mam kota w głowie, to równocześnie i kocie książki na półce. W maju zakupiłam kolejną.


Autografy autorów otrzymałam na Warszawskich Targach Książki :)

„Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych” Przemysława Wechterowicza z ilustracjami Marty Ludwiszewskiej to pocieszna publikacja. Na stronach parzystych zawiera „słownikowo-kocie” hasło, a na nieparzystych rysunki. O ile część opisowa książki czasem jest przekombinowana, o tyle większość rysunków mogłabym powiększyć i powiesić na ścianie. Niemniej - myślę, że książka może spodobać się każdemu kociarzowi (miejcie ją na uwadze przy szukaniu pomysłu na prezent).
Poniżej kilka zdjęć:







Nie od parady piszę dzisiaj o kotach, gdyż moje dwa domowe futra otwierają dzisiaj w blogosferze nowy cykl: „Kulinarne Koty”. Znajdziecie go  na zaprzyjaźnionym blogu „Grażyna gotuje”. Tam zdradzam m.in.: jak oba futra pojawiły się w naszej Gawrze, co w nich lubię i co jadają (a czego nie – mimo że chciałyby bardzo ;)) Na zachętę zrzut ekranu:




____________
Przemysław Wechterowicz (tekst) i Marta Ludwiszewska (ilustracje) - "Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych", wyd. Media Rodzina 2014

Innych (nie tylko z kotami) ilustracji Martiszu Ludvikez  szukajcie na jej blogu tutaj.



czwartek, 19 czerwca 2014

Czy wiesz, z czego się śmiejesz? Timur Vermes - „On wrócił”

„Zdaje się, że sprawiałem wrażenie osoby potrzebującej pomocy, tych trzech chłopaków z Hitlerjugend wzorowo to rozpoznało. Przerwali grę w piłkę, zbliżyli się z respektem, to zrozumiałe, przeżyć tak nieoczekiwane, z bliska, spotkanie z Führerem Rzeszy Niemieckiej, na tym ugorze, wykorzystywanym zazwyczaj na sport i wzmacnianie tężyzny fizycznej, pośród mleczy i stokroci, to również dla młodego, jeszcze nie w pełni dojrzałego mężczyzny niezwykła odmiana w jego rytmie dnia, mimo to niewielka gromadka przybiegła, podobna chartom, gotowa pomóc. Młodzież to przyszłość!
Chłopcy skupili się w pewnej odległości ode mnie, przyglądali mi się bacznie, po czym najwyższy spośród nich, widocznie führer ich gromady, zwrócił się do mnie:
- Wszystko okej, mistrzu?”


Autograf dla Oczka ;) Autor zapytał, czy zamiast pisać - może oczko narysować. Po narysowaniu stwierdził, że bardziej mu to wyszło na pantofelka, niż oczko ;)



Z książki Timura Vermesa zapowiadała się niezła komedia pomyłek. Byłam przygotowana na drugiego „Gurba” Mendozy. Oto Hitler, niczym ten hiszpański kosmita, pojawia się nagle w Niemczech. Sam nawet nie wie, jak to się stało, że nagle obudził się na jakiejś niezabudowanej parceli, przy czym w nigdzie w pobliżu nie było bunkra Führera ani Kancelarii Rzeszy. Ba! nigdzie też nie było Evy, Dönitza, Bormanna ani całego aparatu władzy. Za to w piłkę nożną grali chłopcy – zapewne z Hitlerjugend, którzy nie dość, że w kontakcie z wodzem zapomnieli o Niemieckim Pozdrowieniu, to na dodatek sprawiali wrażenie, że nie wiedzą z kim mają do czynienia.

„W myślach odnotowałem sobie coś w sensie „usunąć Rusta”, człowiek od 1933 roku sprawował swój urząd, a przecież zwłaszcza w edukacji, na takie zaniedbania nie ma miejsca. Jak młody żołnierz ma odnaleźć zwycięską drogę do Moskwy, do serca bolszewizmu, jeśli nie rozpoznaje nawet swego własnego naczelnego wodza!”

Hitler postanawia zbadać nieznany mu teren i odnaleźć drogę do Kancelarii Rzeszy. Gdzieś przecież musi się ona znajdować. Wychodzi na ulicę i zdaje się być zagubiony pośród hałasu i wzmożonego ruchu samochodowego. Nic dziwnego, bo jak się okazuje z daty w gazecie codziennej – jest właśnie 30 sierpnia 2011 roku, 66 lat po II wojnie światowej! Oszołomiony tą wiadomością Hitler – mdleje.

Zaopiekował się nim kioskarz, przekonany, że Hitler jest aktorem w filmie o II wojnie światowej, który filmowcy zapewne kręcą gdzieś w pobliżu. To skojarzenie nasuwa się samo, wszak Hitler jest łudząco podobny do… Hitlera. Ma nie tylko bardzo dobrą charakteryzację, ale nawet ubrany jest w, zdaje się oryginalny, mundur z epoki.

„Gra pan też inne rzeczy? – spytał? – Widziałem już pana gdzieś?
- Ja nigdzie nie gram – odpowiedziałem nieco zbyt opryskliwie.
- Naturalnie, że nie – przytaknął i przybrał osobliwie poważny wyraz twarzy. Po chwili mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Gdzie pan występuje? Ma pan jakiś program?
- Oczywiście – odparłem – od tysiąc dziewięćset dwudziestego roku! Jako towarzysz narodowy, członek wspólnoty rasy i krwi, chyba pan zna moje dwadzieścia pięć punktów?
Gorliwie kiwał głową.
- Mimo to nigdzie pana jeszcze nie widziałem. Ma pan jakąś ulotkę? Albo kartę?
- Niestety nie – odparłem ze smutkiem. – Wszystko zostało w centrum dowodzenia.”

Bezdomnemu, samotnemu i pozbawionemu dokumentów Hitlerowi mężczyzna oferuje tymczasowe zamieszkanie w jego kiosku.

„- Niech pan powie, nie splądruje mi pan chyba kiosku?
Spojrzałem na niego z oburzeniem.
- Czy ja wyglądam na zbrodniarza?
Popatrzył na mnie.
- Wygląda pan jak Adolf Hitler.
- No właśnie – powiedziałem.”

Hitler przesiadujący pod kioskiem staje się małą atrakcją, na tyle interesującą, że otrzymuje propozycję od przedstawicieli produkcyjnych stacji MyTV, RTL i Sat I. Szybko otrzymuje nie tylko własną sekretarkę – gotkę, zakłada swoją stronę internetową i skrzynkę mailową, otrzymuje telefon komórkowy i nową kwaterę, czyli pokój w hotelu, ale również posadę w satyrycznym programie telewizyjnym. Szybko zdobywa popularność jako dość zabawny, choć kontrowersyjny sobowtór Hitlera, rosną odsłony jego wystąpień na YouTube i zwolenników jego teorii, a na koniec właśnie zamierza założyć swoją nową partię.

„Slogan brzmi:
„Nie wszystko było złe.”
Z takim hasłem na początek można już coś zdziałać.”

Spotkanie z autorem podczas Big Book Festiwal

Magazyn „Stern” w swojej recenzji tej książki napisał: „Z jednej strony to bardzo zabawne, bo doskonale oddaje żargon dyktatora. Z drugiej jednak ten śmiech więźnie w gardle.”

To adekwatne ujęcie treści książki Vermesa. Rzecz zaczyna się niewinnie, jak pastisz na dyktatora, który z powodzeniem można uznać za styl Monty Pythona. Wszyscy się śmieją, tylko Adolf Hitler jest nad wyraz poważny i z uporem maniaka powtarza, że nazywa się… Adolf Hitler. Niestrudzenie powtarza też swój program wyborczy i wyraźnie artykułuje swoje przekonania, które nie zmieniły się od 1920 roku. Bo jak sam twierdzi: „Położenie nigdy nie jest bez wyjścia, jeśli ma się fanatyczną wolę zwycięstwa.”

Miejscami bywa śmieszno – strasznie, jak np. w sytuacji, kiedy ideologiczne rasistowsko – nacjonalistyczne wystąpienie zdobywa coraz większą ilość odsłon na Youtube. I traktowane jest jako świetny żart na dawnego woda Rzeszy. To jak z żoną, która wyjawia w luźnej pogawędce mężowi, że go zdradza, a on to traktuje jak żart – tak właśnie jest z tym książkowym Hitlerem. Podobnie jak z liderem i partią Nowej Prawicy, która zdobyła niedawno mandaty po ostatnich wyborach. Często jest tak, że to, co wydaje się żartem – jest prawdą, mimo że brzmi niedorzecznie.

„On wrócił” właśnie doskonale to obrazuje. Nie rozlicza ona starych czasów, ale bardzo odnosi się do współczesnych realiów, nie tylko w kontekście współczesnych Niemiec.
Książka jako political fiction stawia pytania o współczesną demokrację i o to, czy zasadnym jest szukanie drugiego dna w programach wyborczych i wypowiedziach polityków. I czy to, co uważa większość - jest rzeczywiście słuszne?


Przyznaję, że książkę czytało mi się różnie. Na początku bardzo mnie bawiła. Ale satyra stosowana na dłuższą metę – zaczyna być nużąca. Utknęłam i odłożyłam przeczytaną do połowy książkę na kilka miesięcy. Wróciłam do niej ze świeżą głowę i zaskoczyło. I jakkolwiek jest to książka uniwersalna w swoim przesłaniu, to najlepiej będzie chyba zrozumiała dla Niemców. Dla tych którzy rozróżniają programy wyborcze CDU, SPD i Partii Zielonych, którzy orientują się w sytuacji politycznej sceny Niemiec, znają nastroje społeczne po II wojnie światowej i orientują się w profilach wspomnianych w książce gazet. Ja tej wiedzy nie mam i myślę, że trochę straciłam z lektury. Ale to nie oznacza, że Was chcę do niej zniechęcić. Bynajmniej! Warto ją przeczytać i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wiemy, z czego śmiejemy.

Zdjęcie zrobione przez Pawła, męża Natalii podczas bicia rekordu w czytaniu na świeżym powietrzu podczas ostatniego Big Book Festiwal


A skoro o żartach mowa – na koniec garść cytatów:

„- Ależ z pana żartowniś – zagrzmiał Sensenbrink, wyraźnie w świetnym humorze. (…) – Niech pan uważa, któregoś dnia ktoś pana jeszcze potraktuje poważnie!”


„Pst – syknąłem. – Pst!
 Żadnego odzewu.
- Bormann – zawołałem teraz cicho. Bormann! Jest pan tu gdzieś?
Powiew wiatru przeleciał przez teren, pusta puszka uderzyła z grzechotem o drugą. Poza tym nic się nie poruszyło.
- Keitel? – zawołałem teraz. – Goebbels?
Ale nikt nie odpowiadał. No dobrze. Tak było nawet lepiej. „Silny człowiek jest najsilniejszy, gdy jest sam”. (…) Zatem miałem już jasność. Sam musiałem uratować naród. Sam uratować ziemię i sam ludzkość. A pierwszy krok na drodze ku przeznaczeniu wiódł do pralni.”


„Czy może pan choć raz powiedzieć coś normalnie? – Westchnęła. – Muszę się oddalić na momencik! Tylko niech pan nie ucieknie! Może i jest pan straszny, ale przynajmniej nie jest pan nudny.”


„Opadła z powrotem na siedzenie i popatrzyła na mnie. – Pan też coś zrobił, prawda?
- Co niby miałem sobie zrobić?
- No nie, proszę pana, to podobieństwo! Całą branża zachodzi w głowę, kto tak świetnie to zrobił. Chociaż – tu upiła kolejny łyk piwa – jeśli pan mnie pyta: faceta należałoby oskarżyć.
- Łaskawa pani, nie mam pojęcia, o czym pani mówi.
- O operacjach! – powiedziała zirytowana. I niech pan nie udaje, że nie było żadnych. To przecież śmieszne!
- Oczywiście, że były operacje – powiedziałem rozdrażniony. (…) – Lew morski, Barbarossa, Cytadela…
- W życiu nie słyszałam. Był pan zadowolony?
(…) Westchnąłem.
- Z początku wszystko szło dobrze, ale potem pojawiły się komplikacje. Nie to, żeby Anglicy byli lepsi. Albo Rosjanie. Ale mimo wszystko…
Przyglądała mi się.
- Nie widać żadnych blizn – powiedziała tonem znawcy.
- Nie chcę się uskarżać – powiedziałem. – Najgłębsze rany los zadaje naszym sercom.
- Tu ma pan rację – przyznała z uśmiechem  wyciągnęła ku mnie swój kufel z piwem.”


5/6
_____________________________
Cytaty: Timur Vermes – „On wrócił” („Er ist wieder da”); wydawnictwo W.A.B.

Warto zaznaczyć, że doskonała w swoim minimaliźmie okładka książki jest jednakowa dla książek przetłumaczonych na inne języki.

Pod tym linkiem można przeczytać wywiad "Hitler w formie instant" Piotra Kieżuna z Timurem Vermesem na kulturaliberalna.pl



poniedziałek, 16 czerwca 2014

Co ma wspólnego weekend ze "Stowarzyszeniem Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"?

Miniony weekend znowu upłynął mi pod literackim znakiem. Zaczęło się od Sabatowa, czyli comiesięcznych spotkań Bookklubu u Natalii. Tym razem wyjątkowo w sobotę i inaczej niż dotychczas – pod chmurką (no prawie, bo padało). A przy okazji z miłym gościem z wadowickiego klubu. Iwona,jeżeli to czytasz, to wiedz, że miło było Cię poznać. 

Do miejsca naszego miejsca spotkania na Polu Mokotowskim zaprowadziła mnie ścieżka Kapuścińskiego.


Książką – bohaterem było tym razem „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”. 

Listy (bardzo adekwatnie do lektury :)) napisane ręką Eweliny, tym razem nieobecnej na spotkaniu
Tutaj znajduje się protokół po spotkaniu

Bardzo w temacie: bo nie dość, że same również tworzymy stowarzyszenie miłośników i względem książek odczuwamy swego rodzaju emocjonalne uczucia, to również dyskusję o nich prowadzimy przy tematycznie do lektury zastawionym stole. Wprawdzie tym razem ów stół był nieco uboższy, niż zwykle, ale to akurat było podyktowane miejscem naszego spotkania. No cóż, nie na wszystko ma się wpływ ;)

Sama książka jest fantastyczna. I od razu Was namawiam do jej przeczytania. Nie jest wybitna, nie pozostawia na długo „książkowego kaca”, ale prowokuje refleksje i daje dużo radości. Napisana jest w formie listów (podobnie jak „Niebezpieczne związki”), które wymienia między sobą grono pewnych osób: przyjaciele, wydawca i autorka książek, społeczność pewnej wioski na Wyspach Normandzkich. 

Główną postacią jest Juliet, która szuka właśnie tematu na swoją nową książkę. Nieoczekiwanie otrzymuje list od Dawsey’a, który znalazł się w posiadaniu jednej z jej ulubionych książek. Ów egzemplarz sprzedała niegdyś (zapewne do antykwariatu), gdyż tylko w ten sposób mogła zrobić miejsce dla nowych książkowych zbiorów.

„Szanowny Panie Adams (…), bardzo się cieszę, że Pański list do mnie dotarł, a co najważniejsze – że moja książka trafiła właśnie do Pana. Boleśnie przeżyłam rozstanie z nią. Musiałam ją sprzedać z powodu chronicznego braku miejsca na półkach – na szczęście miałam dwa egzemplarze. Mimo to czułam się jak zdrajca. A Pan uspokoił moje sumienie.”*

W ten oto sposób Juliet rozpoczyna korespondencję nie tylko z Dawseyem Adamsem, ale również z innymi mieszkańcami wioski, w której żyje wspomniany wyżej mężczyzna. Jako, że rzecz dzieje się w 1946 roku, czyli niedługo po zakończeniu II wojny światowej - listy opowiadają nie tylko o aktualnych wydarzeniach z życia społeczności, ale również o trudnym życiu mieszkańców, kiedy to znaleźli się pod okupacją niemiecką. 

Pomimo godzin policyjnych, ograniczeń ze strony okupanta, trudnej sytuacji materialnej, chronicznym braku podstawowych produktów żywnościowych i higienicznych oraz atmosfery strachu, pomimo śmierci jednej z mieszkanek wioski w obozie koncentracyjnym w Ravensbruck – listy brzmią optymistycznie. To tak, jakby działać na przekór złu, strachu, niemocy i nieświadomie, a nawet mimochodem obracać to w żart, deprecjonować niczym bogina z Harry’ego Pottera. 

Jeżeli oglądaliście kiedyś „Życie jest piękne”, to ta książka brzmi właśnie w podobnym tonie. Mogłabym o niej napisać jeszcze wiele, ale lepiej jak sami po nią sięgniecie. 
To książka o wojnie i okupacji, o miłości do książek, o sile przyjaźni i o tym, że rodziną nie jest się tylko poprzez więzy krwi. Polecam i gorąco zachęcam do lektury.


Wracając do literackiego weekendu. W sobotę oprócz naszego sabatu, wybrałam się jeszcze na dyskusję prowadzoną w ramach Big Book Festival. Do domu wróciłam oczywiście z… ;)

Recenzja tutaj


Niestety na imieniny Kochanowskiego w Parku Krasińskich już nie starczyło mi czasu.


Wieczór też należał do książki – tym razem czytanej pod ciepłym kocem. Swoją drogą – wiecie jak zamknąć usta małej gadule? ;) Wystarczy podsunąć jej fajną książkę do czytania ;)



Niedziela również upłynęła mi pod znakiem festiwalowym. Najpierw z Natalią i gronem 280 osób biłam rekord w ilości ludzi jednocześnie czytających książkę (pod chmurką).

Powyższe zdjęcie zrobił Paweł



Następnie wybrałam się na spotkanie z reporterami: Barbarą Włodarczyk, Jackiem Hugo – Baderem i Wojciechem Jagielskim. Tutaj muszę podkreślić, że Stacja Śródmieście nie jest zbyt fortunnym miejscem do organizacji spotkań tego typu. Semafory i pociągi skutecznie zagłuszają interlokutorów. Aha! I postuluję następnym razem o więcej miejsc siedzących. 1,5 godzinne stanie w jednym miejscu nie należy do najprzyjemniejszych dla nóg i kręgosłupa.

Na deser zostało mi już tylko festiwalowe spotkanie w Domu Plastyka z autorem książki, którą czytałam podczas bicia rekordu, czyli Timurem Vermesem.




I chociaż pogoda w ten weekend nie rozpieszczała, to ja czuję się usatysfakcjonowana. Bilans dwóch dni to: kilka miłych spotkań, dwa spotkania z autorami, dwa autografy, dwie nowe książki i garść fajnych wrażeń :) 

A Wam jak minął weekend? :)


______________
* Mary Ann Shaffer - "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek", wyd. Świat Książki
ocena: 6/6

Recenzję książki dodaję do wyzwania: Czytamy powieści obyczajowe i Grunt to okładka - edycja czerwiec: Niebo


sobota, 14 czerwca 2014

Kulinarni czytają. Wedelka - Kuchenne wzloty i upadki młodej mężatki

Witajcie w kolejnym odcinku weekendowego cyklu „Kulinarni czytają”. Dzisiaj gościem jest Justyna, czyli Wedelka i jej blog „Kuchenne wzloty i upadki młodej mężatki”.

Co znajdziecie ciekawego na blogu? Tak, jak w biblioteczce - różności na słodko, na słodko, na każde danie serwowane o różnych porach dnia: na śniadanie, na obiad, deser i kolację.
Jako dobra żona – Wedelka udostępniła również na blogu kulinarny kącik dla męża – jego dań szukajcie pod tagiem Hazbenda gotowanie.


Wedelko, dziękuję za udział w cyklu :)


1. Książki, które czytam najchętniej:

Odkąd pamiętam, zawsze lubiłam czytać. Najlepszym prezentem dla mnie, i kiedyś i obecnie, jest książka. Każdy wie, że z tego ucieszę się najbardziej.  Czytam wszystko co wpadnie mi w ręce. Dosłownie :) Lubię powieści obyczajowe, kryminały, książki psychologiczne, podróżnicze, lekkie i przyjemne romanse czy tzw. książki-drogi. Chętnie sięgam również po książki o tematyce historycznej czy dobrą klasykę. Wciągają mnie książki, w których przewijają się wątki medyczne lub prawnicze. Do niedawna myślałam, że nigdy nie skuszę się na fantastykę. Zachęcana przez wielu znajomych, sięgnęłam jednak po „Grę o tron” i …przepadłam. Sprawdziło się w tym przypadku powiedzenie: Nigdy nie mów nigdy :)


W mojej biblioteczce obok S. Kinga, D. Browna, C. Zafona czy G. Mastertona znajdzie się też  J. Picoult, K. Grochola, E. Giffin,  M. Szwaja, M. Gretkowska, P. Coelho czy W. Cejrowski. Całkowity misz-masz :) 


Nie czytuję w sumie chyba tylko komiksów. Chyba nigdy nie zrozumiem ich fenomenu ;) 


2. Ulubiona książka kulinarna:

Nie mam za dużo książek kulinarnych, mimo tego, że jako blogerka kulinarna powinnam chyba je posiadać.


Ogromny sentyment mam jednak do „Złotej Księgi Czekolady”, po którą sięgam zawsze wtedy, kiedy mam ochotę na coś słodkiego. 



3. Książkowe wyznanie:

* Jako nastolatka przeczytałam WSZYSTKIE książki, jakie znalazłam w domowej biblioteczce moich rodziców. A było ich naprawdę mnóstwo, bo moja mama również uwielbia czytać. Nie ominęłam niczego. Pochłaniałam z równym zapałem Trylogię czy Quo Vadis, całą mitologię Parandowskiego, przepowiednie Nostradamusa  czy kiczowate Harlequiny :) Najwięcej razy przeczytałam „Anię z Zielonego Wzgórza”, „Braci Lwie Serce” oraz „ Godzinę pąsowej róży”.

* Uwielbiam zapach książek. To jeden z powodów, dla którego nigdy nie chciałam kupować czytnika e-booków. Dostałam go jednak na urodziny od męża i choć na początku byłam nieufna, to jednak szybko stał się mi on nieodzowny. Nie oddałabym go teraz za żadne skarby :)


* Chciałabym przeczytać kiedyś wszystkie książki z listy BBC (100 książek,  które trzeba przeczytać). 25 pozycji już za mną :) 

* Marzy mi się, aby moja córeczka odziedziczyła po mnie miłość do książek. Póki co, dzień bez kilku przeczytanych bajek, to dla niej dzień stracony. Mam nadzieję, że nigdy się to nie zmieni. Jej biblioteczka rośnie w dość szybkim tempie, a z księgarni ostatnio wychodzimy częściej z jakąś pozycją dla niej, niż dla mnie :)



4. Książka, którą czytam obecnie:

Aktualnie czytam „Grę o tron” George’a R.R. Martina oraz „Zagubione niebo” K. Grocholi. Z córcią czytamy też codziennie przed snem „Opowieści Kubusia Puchatka”. 




czwartek, 12 czerwca 2014

Co ma wspólnego warzywnik z egzotyką? Teresa Lewkowicz – Mosiej – „Egzotyczne warzywa. Właściwości lecznicze i zastosowanie”

Lubię warzywa. W sumie to żadne z tego wyznanie, ale jakoś zacząć musiałam. A zacząć jest najlepiej od początku ;)


Po trzech latach dalekosiężnych planów – w tym roku nareszcie udało mi się założyć skromny warzywnik. Jestem jednak początkującą ogrodniczką i cechuję się tym, czym pozostali świeżo upieczeni ogrodnicy – jestem niecierpliwa. Chciałabym już mieć zarośnięte zagony, tymczasem część warzyw z posianych nasion już widać, inne dopiero niemrawo kiełkują, a kilka grządek pomału spisuję na straty i tylko czekać chwili, kiedy wysieję na nich coś innego.


Kiedy do moich książkowych zbiorów dołączyła książka Elisabeth Scotto „Zapomniane warzywa” przeglądałam ją z niemałym zainteresowaniem. Nie tylko dlatego, że zachwyciły mnie umieszczone w niej zdjęcia (a tak było w istocie), ale również dlatego, że po raz pierwszy zetknęłam się wtedy m.in. z : dynią makaronową, daikonem, czyśćcem bulwiastym, salsefią i skorzonerą.

Kreując w wyobraźni przyszły warzywnik – myślałam, aby wysiać w nim warzywa mniej znane, mniej popularne, dla niektórych egzotyczne. Pasternak, fioletowa marchew, topinambur – to były moje typy. Ostatecznie na grządkach z rzadziej jedzonych warzyw wschodzi niemrawo rzepa, obok w doniczkach, wciąż na przesadzenie czekają topinambury, a szpinak nowozelandzki wciąż się ze mną drażni nie mogąc się zdecydować, czy chce być przyszłym gościem na moim stole.

To, co jeszcze kilka lat temu było dla mnie egzotyczne – teraz jest zwyczajne. Lubię zupę z dyni, duszony na maśle jarmuż i jarmużowe chipsy, awokado na kanapkach i daikona startego z jabłkiem i marchewką. Niemniej wciąż przeglądam książki w poszukiwaniu tego, co mnie jeszcze może zaskoczyć.


Ostatnio na moją półkę trafiła książka Teresy Lewkowicz – Mosiej „Egzotyczne warzywa. Właściwości lecznicze i zastosowanie”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa M.

Publikacja zawiera charakterystykę 23 roślin jadalnych. Każde warzywo zobrazowane jest ryciną i opisane jest polską, łacińską angielską, francuską i niemiecką nazwą botaniczną. Autorka przedstawia kraj pochodzenia rośliny, jej charakterystyczne cechy,  niekiedy dodaje przepis kulinarny z wykorzystaniem opisywanego warzywa.

Dużo warzyw przedstawionych w niniejszej publikacji, jak i ich zamienne nazwy nie były dla mnie niespodzianką: bakłażan (psianka podłużna, gruszka miłosna, oberżyna, chleb świętojański (carob), awokado (smaczliwka wdzięczna), czy słonecznik bulwiasty (topinambur). Kilka jednak było zaskoczeniem (pochrzyn jadalny, opornik łatkowaty, dziwidło dzwonkowate, ziemniara jadalna).

Żałuję, że nie do wszystkich warzyw dodano przepis kulinarny z ich wykorzystaniem, i że ryciny są (dla mnie) mniej dokładne (lubię takie).
Autorka we wstępie do książki napisała: „Niniejsza praca niech będzie drogowskazem ułatwiającym poruszanie się w świecie warzyw pochodzących z odległych krajów i rozpoznawanie ich charakterystycznych cech”. I tak właśnie tę książkę traktuję – jako dobry punkt wyjścia do własnych egzotyczno – warzywnych odkryć.




_________
Teresa Lewkowicz – Mosiej – „Egzotyczne warzywa. Właściwości lecznicze i zastosowanie”
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu M


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...