„Stało się. (…) Ta podróż, długości raptem stu stóp, kosztowała mnie wiele emocji. Przeprawa z kartonową walizką w dłoni z jednej strony bulwaru Lumiere na drugą. (…) Tam właśnie, na kamiennych stopniach Le Saule Pleureur, czekała starsza para w białych fartuchach. (…) Przyszedłem do nich, do mojego przybranego domu, aby dorosnąć. Aby spędzić ten krnąbrny wiek, studiując tajniki francuskich kulinariów i pomagając w kuchni. (…)
Pamiętam, jakby to było wczoraj… i słowa, które do mnie wypowiedział, kiedy go mijałem:
- Pamiętaj, słodki chłopcze, jesteś Haji. Zawsze o tym
pamiętaj. Haji.
Podróż była tak krótka, tak szybka, lecz czułem się, jakbym
kroczył z jednego końca Wszechświata na drugi; alpejskie światło wyznaczało mi
drogę.”
Agnieszko B. rozumiem już tę zazdrość o „Podróż na sto stóp”.
W sumie to sama sobie zazdroszczę, że ją przeczytałam ;) A nawet zazdroszczę
innym, że lektura dopiero przed nimi. I to nawet dziwne, że tak jestem
zachwycona tą książką. Bo to nawet nie jest specjalnie skomplikowana historia,
bez większych zwrotów akcji, zagadek, które jak w kryminałach – wiercą dziurę w
brzuchu. To po prostu dobrze, bardzo dobrze opowiedziana kulinarna obyczajówka.
Na tyle sugestywna, że w trakcie czytania o specjałach kuchni indyjskiej
ugotowałam nam na obiad aromatyczne curry z ciecierzycą, soczewicą i szpinakiem. Zdarzyło mi się to po raz drugi. Za pierwszym razem również
czytałam powieść kulinarną z kuchnią indyjską w tle, a wtedy na ogień poszły krewetki w ostrym, pomidorowym, pachnącym curry...
„Ja Hassan Haji, byłem drugim z sześciorga dzieci. Urodziłem
się nad restauracją mojego dziadka, przy Napean Sea Rd, w miejscu zwanym
wówczas Bombajem Zachodnim (dwie dekady później miasto zaczęto nazywać
Mumbajem). Podejrzewam, że już wówczas koleje mojego losu zostały gdzieś
zapisane, gdyż pierwszym wrażeniem, jakie pamiętam, był zapach machli ka salan,
aromatycznej ryby curry, unoszący się przez szczeliny w podłodze i otulający
dziecięce łóżeczko w pokoju moich rodziców, dobudowanym nad restauracją.
Jeszcze dziś pamiętam zimne szczebelki łóżeczka, przyciśnięte do mojej buźki
bobasa, gdy jak najdalej wysuwałem nos, wciągając mocno powietrze i łowiąc
aromatyczną mieszankę kardamonu, rybich głów i palmowego oleju. Byłem taki maleńki,
lecz czułem, że to zapowiedź niezmierzonych bogactw, czekających na odkrycie i
skosztowanie w wolnym świecie na zewnątrz.”
Już na wstępie bardzo polubiłam Hassana Haji – głównego bohatera, gdy stwierdził, że jego "przygoda z kuchnią zaczęła się od
burczenia w brzuchu dziadka". Przyznam, że lubię rodzinne opowieści, więc
dałam się porwać tej historii. Najpierw pojawiłam się w latach 30-ych XX wieku
w Bombaju, aby przyglądać się młodemu wieśniakowi Bapaji, który właśnie
przyjechał ze swojej prowincji do większego miasta, aby znaleźć perspektywę
lepszego życia. Zdumiał mnie opis, w którym na stację podjechał wypakowany tak na
maksa ludźmi pociąg, że nic więcej do niego nie dało się zmieścić. Dopiero
kilka godzin później na tę samą stację podjechał inny skład, który tym ludziom
przywoził ich własne, domowe lanczboksy. Te pudełka z obiadami po fabrykach rozwozili
później Dabba – wallh, dostawcy, w gronie których był również dziadek Hassana.
Śledziłam więc losy Bapajego i w ten sposób dowiedziałam się
jak awansował w gronie dostawców, kiedy dołączyła do niego Ammi, jego żona, a
babcia Hassana, jak II wojna światowa paradoksalnie umożliwiła im rozwój i
otwarcie własnego, kuchennego biznesu. Po wojnie na scenę wkracza Abbaj –
ojciec Hassana.
Na początku go nie lubiłam, bo pierdział i bekał przy stole, a swoim młodzieńczym zarozumialstwem nie tylko wytyczył nowe priorytety dla
rodzinnego biznesu, ale też zraził do siebie wielu ludzi. Poniekąd za karę, za jego
zachowanie, zostaje zamordowana jego żona, a matka Hassana. Zaczęłam współczuć małemu Haji, a na
hinduskiego męża byłam zła. I tak czytałam dalej... W ten sposób najpierw
wyemigrowałam z nimi do Londynu, a później objechałam pół Europy, aby zatrzymać
się we francuskim miasteczku Lumiere.
I nawet polubiłam ich gadatliwość, hałaśliwość, kakofonię
barw i przemądrzałość Abbaja. Tym bardziej, że zderzyli się tam z despotyczną
madame Mallory, szefową Le Saule Pleureur. Fabuła nabrała rumieńców, kiedy
właścicielka francuskiej restauracji zaczęła walczyć z hinduskim szefem bistra. Dopiero wtedy poczułam nić sympatii do ojca Hassana i kibicowałam całej rodzinie w walce z małomiasteczkowym status quo. Niech ta Gertrude nie
myśli sobie, że może rządzić wszystkimi mieszkańcami Lumiere. A kiedy
zdarzyły się dramatyczne chwile z pożarem, pobytem w szpitalu, kłótnią w samochodzie i pewnym ciastem – polubiłam i tę zgorzkniałą Francuzkę. Zwłaszcza, że stała
się nauczycielką Hassana w trudnej sztuce cuisine francaise.
Przychodzi pora na Paryż, a tak rozkwit kariery Hassana,
zbieranie gwiazdek Michelina, mniejsze i większe sukcesy i niepowodzenia –
wszystko opowiedziane z punktu widzenia doświadczonego już człowieka i
restauratora. Jego przemyślenia o tym, jakimi prawami rządzi się kulinarny
świat opierają się na pośmiertnym rachunku z życia cenionego szefa innej
francuskiej restauracji, a zarazem największego przyjaciela. Smutny to
fragment, w którym to zatęskniłam za zabawnymi epizodami z wcześniejszego
Lumiere, zwłaszcza, że w krótkim czasie umiera nie tylko stary Abbaj, ale i
inne osoby bardzo bliskie sercu Hassana. Czekałam jednak na triumf i się nie
rozczarowałam.
Pożerałam tę książkę jak dobre ciastko, jak kajmak, który
zajadam łyżeczką wprost z puszki. Nie mogłam się oderwać i wciąż się dziwię, że
tak mnie ona wciągnęła. Cieszę się i mam tylko nadzieję, że jak już nadejdzie
czas drugiego wydania i wszyscy zapomną o filmowej adaptacji – wydawca zdecyduje
się na bardziej oryginalną okładkę. Nie wyobrażacie sobie, jak mnie kole w oczy
ten okładkowy plakat filmowy.
Czy ją polecam? To chyba oczywiste. To mądra opowieść
o emigracji, o rodzinie, o szukaniu swojego miejsca w świecie, pokonywaniu
przeszkód i realizacji marzeń. Nie idźcie do kina, póki nie przeczytacie
książki. A najlepiej zacznijcie czytać ją już teraz. Chociaż nie… Najpierw
przygotujcie coś do jedzenia ;)
Jestem przekonana, że książka na pewno spodoba się tym,
którzy polubili „Białe trufle” (N. M. Kelby). Tym, którzy nie czytali – polecam
jako uzupełnienie. Podobnie jak „Sto odcieni bieli” (Preethi Nair), które
tak jak „Podróż na sto stóp” sugestywnie pachnie hinduską kuchnią ;)
6/6
______________________
Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp” (tytuł oryg. The
Hundred – Foot Journey); wyd. Bellona
Opublikowane również na Literatura palce lizać - blogu o powieściach kulinarnych
Opublikowane również na Literatura palce lizać - blogu o powieściach kulinarnych
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Grunt to okładka - edycja sierpień: sukienka, Historia z Trupem, Czytamy powieści obyczajowe
Lubię kulinarne obyczajówki ;). Jestem ciekawa, czy i ta by mi się spodobała... Okładka w każdym razie bardzo ładna.
OdpowiedzUsuńA ja nie lubię filmowych okładek :(
UsuńZastanawialam sie, a co z tymi, co najpierw zobaczyli film...? Chociaz, po Twojej recenzji i tak siegne po ksiazke... Dziekuje za te recenzje
OdpowiedzUsuńSerdecznie
Anna
Wolę najpierw przeczytać, a dopiero później obejrzeć. W przeciwnym przypadku, moją wyobraźnię zastępują filmowe kadry. I tak już przez okładkę - zasugerowałam się wyglądem madame Gertrude Mallory i dla mnie wyglądała tak, jak aktorka w filmie...
UsuńChyba zacznę dziś lekturę tej ksiażki, bo skutecznie mnie do niej zachęciłaś :)
OdpowiedzUsuńHa! :) Cieszę się, że mi się udało :)
UsuńWidziałam film.... lepiej chyba książkę:)
OdpowiedzUsuńTo nie ulega żadnej wątpliwości ;)
UsuńMam ją w planach ;)
OdpowiedzUsuńSłusznie :)
UsuńPoszukam w księgarni :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMyślę, że z uwagi na adaptację filmową w kinach - książkę będzie łatwo kupić :)
UsuńJa na razie nie sięgam po takie książki, przejadły mi się nieco. Zatem krążę w tematyce kryminalnej :).
OdpowiedzUsuńJednak, może kiedyś, nie wykluczam, bo skoro polecasz... :)
Siostra ja też myślałam, że mi się przejadły, ale jednak nie. Więc chyba będąc na fali pokuszę się jeszcze o zalegającą na półce "Czekoladę" :)
UsuńPrzeczytam z pewnością, uwielbiam takie książki :)
OdpowiedzUsuńJeżeli lubisz takie, to zdecydowanie ten tytuł jest dla Ciebie.
UsuńNie polubiłam się z "Białymi truflami" jakoś szczególnie, ale i tak chcę i muszę po tę książkę sięgnąć. ;) Ostatnim razem, kiedy zwiastun filmu skusił mnie do książki, byłam zachwycona, więc może i tym razem tak będzie.
OdpowiedzUsuńMnie również one szczególnie nie zachwyciły, ale pod kątem klasycznej kuchni francuskiej i drogi kariery zawodowej są do siebie bardzo podobne. Z tą różnicą, że "Podróż..." jest lepiej opowiedziana.
UsuńMuszę ją mieć!!!
OdpowiedzUsuń:)))
UsuńDawno nie czytałam takich książek, ale opinie o tej są tak zachęcające, że chyba się skuszę:) Na film też:)
OdpowiedzUsuńTo w miarę lekka obyczajówka idealna na ostatnie dni wakacji ;)
UsuńA coś głośno o tej książce ostatnio i raczej się skuszę ;> Czas zapolować heh :D
OdpowiedzUsuńGłośno z prostej przyczyny - właśnie do kin weszła adaptacja, która w Polsce zbiegła się z premierą książki.
UsuńZwiastun filmu mnie zachwycił i miałam wybrać się na film do kina.... Ale Twoja recenzja brzmi jeszcze bardziej zachęcająco (ba, nawet nie wiedziałam, że film jest adaptacją), więc postąpię zgodnie z zasadą: najpierw książka, później film :D
OdpowiedzUsuńO! I bardzo słusznie! :)
Usuń