niedziela, 30 listopada 2014

Słowo klucz - "bezsilność". Jadwiga Wojtczak - Jarosz – „Świat porzuconych dzieci”


Małymi krokami zbliżają się święta. Zaczynamy myśleć o prezentach lub może nawet już je kompletujemy. Pomna zeszłorocznych doświadczeń, postanowiłam tego nie odwlekać i wyprzedzić czas, kiedy rozpocznie się świąteczna gorączka. U mnie w pracy odbyła się już zbiórka pieniędzy na szlachetną paczkę dla wybranej, ubogiej i potrzebującej rodziny. Za niedługo i dla nich będą kompletowane prezenty. Kiedy rok temu koleżanka z pracy zawiozła naszą pracowniczą paczkę była zaskoczona, że dla nas zwykłe rzeczy – u obdarowanej rodziny wywołują fale radości. Przyzwyczajeni do dostatku, do przedmiotów na wyciągnięcie portfela zapominamy, że kiedyś radością była zwykła tabliczka czekolady wręczona w ramach urodzinowego prezentu. Przestaje być też dla nas oczywiste, że największym szczęściem jest mieć przy sobie osoby, które się kocha, i przez których jest się kochanym.

Ten przydługi wstęp jest moją refleksją po przeczytanej właśnie książce „Świat porzuconych dzieci”. Jest to zapis obserwacji funkcjonowania ośrodków dla porzuconych dzieci (sierocińców, domów dziecka, szpitali psychiatrycznych, więzienia (sic!) w Charkowie), które Jadwiga Wojtczak – Jarosz odwiedziła w ramach programu pomocy  dzieciom (głównie ich leczenia) z ubogich środowisk, szczególnie tych o polskich korzeniach żyjących w byłych republikach sowieckich. Akcję zapoczątkował naukowy wyjazd na Ukrainę połączony z przekazaniem pieniędzy z funduszy zebranych przez polonię kanadyjską. Po nim rozwinęła się cała seria wyjazdów nie tylko na Ukrainę, ale również m.in. na Białoruś, do obwodu kaliningradzkiego i do Gruzji. Dzięki temu wiele z dzieci udało się czasowo przywieźć do Polski, celem leczenia ich m.in. w Szpitaliku w Teklinie (jak potocznie nazywa się Oddział Dziecięcy Chorób Płuc w podwarszawskim Otwocku).


Obraz, jaki się z tych podróży ukształtował jest przerażający. Słowo, które najtrafniej by oddało zebrane doświadczenia brzmi „bezsilność”. Dzieci przebywające w domach dziecka traktowane są jak osoby skoszarowane w więzieniach ze sztywno określonymi przepisami porządkowymi. Sypialnie w ciągu dnia zamykane są na klucz, jedzenie posiłków odbywa się na komendę, lekarz przyjeżdża dopiero wtedy, kiedy „leje się krew”. Dziecko, w sytuacji kiedy źle się poczuje, ale nie ma widocznej rany - nie może więc poleżeć w ciągu dnia w łóżku, gdyż personel dba o „dobre wychowanie”. Na porządku dziennym są kary cielesne serwowane przez opiekunów (bicie sznurkiem od żelazka, podtapianie) i samosądy w gronie wychowanków. Zaś z uwagi na brak dostatecznej opieki medycznej – szaleje m.in. gruźlica i choroby jamy ustnej. Dzieci pozostawione de facto same sobie, samotne i odrzucone uczą się, że świat nie ma im do zaoferowania nic dobrego, a ewentualny nowy dom postrzegany jest jako cud, który się nie zdarza. 

"W skoszarowanym życiu sierocińca istnieje znacznie większy zakres ograniczeń i mniej swobody niż ma to miejsce w normalnej, opartej na wzajemnym szacunku, zaufaniu i miłości rodzinie. Granice, co wolno, a czego nie wolno są twarde i bezdyskusyjne. Na wyjaśnienia nie
ma miejsca i czasu. A może to po prostu brak ze strony wychowawców potrzeby zrozumienia dziecka. U dziecka z czasem zanika nadzieja, że w ogóle może oczekiwać zrozumienia. O współczuciu już nie myśli. Rodzi się poczucie krzywdy. Sytuacja dziecka pogarsza się jeszcze
bardziej, gdy przymus, okazywanie mu lekceważenia i poniżanie jego godności stosowane są jako metody wychowawcze. To okrutny rodzaj przemocy psychicznej stosowany dość powszechnie przez opiekunów „w celach wychowawczych”."


Książka jest również zapisem różnych, niejednokrotnie przerażających losów dzieci, zanim trafią do domu dziecka. Autorka przedstawia konkretne przykłady dzieci: małej dziewczynki, która żyła sama w lesie, bliźniaczek, z których jedna błąkała się po mieście, a druga na wiele dni została zamknięta sama w domu, kiedy ich matka poszła w alkoholowe tango, kilkuletniej Kasi, zmuszanej do prostytucji, aby zarobić na narkotyki i alkohol dla swoich rodziców, rodzeństwa oddawanego za karę do domu dziecka, bo ich ojciec po każdorazowym wyjściu z więzienia podejrzewał swoją żonę o zdradę, innego ojca biegającego za swoimi dziećmi z siekierą. Przedstawia również losy dzieci o nieznanej historii rodzinnej, od dawna bezdomnych, chroniących się w śmietnikach lub ciepłych kanałach  i „osładzających” sobie życie narkotyzacją w postaci wdychania butaprenu. To ostatnie przypomniało mi obejrzanym niegdyś, równie strasznym filmowym dokumencie – „Dzieci z Leningradzkiego”.


To bardzo smutne, że dzieci doświadczone sieroctwem, zarówno faktycznym jak i społecznym (kiedy ich rodzicie nie są pozbawieni do nich praw) po trafieniu do ośrodka pomocy tej pomocy nie uzyskują, a wręcz są piętnowane za to bycie dzieckiem niczyim. Zgodzę się ze zdaniem autorki, iż „bezmiar bezradności wobec niedoli ich sieroctwa dławi w gardle”. A problem nie kończy się wraz z osiągnięciem przez wychowanków dorosłości. On się dopiero na dobre zaczyna – dla wszystkich.


„Dziecko, które trafia do domu dziecka niesie już ze sobą bagaż smutnych doświadczeń. Ma w pamięci własną dysfunkcyjną rodzinę, nierzadko życie na ulicy. Przed sobą - niewiadomą. Skoszarowanie w dużym domu dziecka, to kolejny etap sieroctwa. Dzieci te rzadko mówią o sobie. Nie piszą pamiętników, nie notują wydarzeń, nie prowadzą dzienników, do zwierzeń
dochodzi wyjątkowo. A jednak każde z nich, to żywa księga swoistych zapisów - śladów pamięciowych nie zawsze uświadamianych, które dają o sobie znać, utrudniają życie, bolą przypomnieniem, potrafią – nawet już w dorosłym życiu - odezwać się niespodzianie zaskakując niezorientowanego rozmówcę.”

_________________________

Książkę do recenzji przekazało wyd. Psychoskok

cytaty: Jadwiga Wojtczak – Jarosz – „Świat porzuconych dzieci” ; wyd. Psychoskok 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


środa, 26 listopada 2014

Chorzy z urojenia. Anna Kozak - "Okna"



„- Jak myślisz, jak świat wygląda z tamtej strony? – zapytała.
- Tak samo jak z naszej, tyle, że odwrotnie.”*

Czytając książkę, której fabuła rozgrywa się w szpitalu dla psychicznie chorych można spodziewać się wiele. Wszak nigdy nie wiadomo, czym mogą zaskoczyć osoby, których mózg funkcjonuje odmiennie od normy. Z takim samym nastawieniem rozpoczynałam czytać „Okna”. Z góry założyłam, że wszystko, na co tam napotkam może być surrealistyczne, psychodeliczne i ogólnie zwariowane.

Nie zawiodłam się. Pojawiły się pielęgniarki z anielskimi skrzydłami, ordynator wyobrażający sobie, iż jest końską muchą, którą próbuje plasnąć cycata podwładna, pacjent z nieustającą erekcją, skazany jest na noszenie piżamy, bo przez wzwód nie może dopiąć spodni, święte krzesło, będące świadkiem porodu psychicznie chorej, która marząc o dziecku karmiła piersią psa, oraz wyrastający nagle w gabinecie gąszcz słoneczników.

Nic z powyższych mnie nie zdziwiło. Przypomniałam sobie, że nie takie rzeczy działy się w „Przerwanej lekcji muzyki” Susanny Kaysen, w „Locie nad kukułczym gniazdem” Kena Kesseya, czy w rosyjskim „Domu wariatów” w reżyserii Andrieja Konczałowskiego. Nawet sobie pomyślałam, że „Okna” będą chciały aspirować do bycia polską odpowiedzią na książkę Kesseya…

Mam tymczasem dość mieszane uczucia związane z tą książką.  Czytałam ją z nadzieją, że w końcu natrafię na jakąś akcję, na fragment, który mnie zainteresuje i pochłonie. Naprawdę na to liczyłam przerzucając kolejne kartki i kiedy dotarłam do ostatniej – pozostałam z wrażeniem, że moje oczekiwania rozminęły się z tym, co zaoferowała autorka "Okien". Czasami trafia się na książki, które sprawiają wrażenie napisanych dla samej idei ich wydania. I niestety – tak właśnie według mnie było w tym przypadku.

Aby nie umniejszyć powieści za bardzo, muszę jednak przyznać, że udał jej się, zapewne zamierzony, zabieg „zmylenia przeciwnika”. W pewnym momencie urojenia mają już wszyscy. Nawet czytelnik może się nagle złapać na tym, że przestaje wyłapywać, czy scena, którą czyta jest wydarzeniem w fabule, czy tylko snem, który przypadł w udziale jednemu z bohaterów.
Duży plus wędruje również dla Katarzyny Konior, której projekt okładki bezpośrednio odwołuje się do fragmentu w powieści.


Oglądałam kiedyś film „Las Vegas Parano”. To psychodela z udziałem Johnny’ego Deppa, wcielającego się w faceta z szalonych lat sześćdziesiątych, w których eksperymenty z LSD były normą. Kiedy o nim sobie przypominam, stwierdzam, iż jest to na tyle „pokręcony” film, że do końca nie wiadomo, co autorzy (scenarzysta i reżyser) mieli na myśli. Zarówno w trakcie oglądania, jak i po. Podobne wrażenie pozostawiły po sobie „Okna” Anny Kozak.


2/6

Książkę do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA


Dla zainteresowanych tym tytułem – książkę zostawiam w notce wymiennej. Zerknij tam, jeżeli masz ochotę zostać jej nowym właścicielem  ;)

___________________________
* Anna Kozak – Okna; wyd. Akurat 2014 (imprint wyd. MUZA SA)

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


poniedziałek, 24 listopada 2014

"Ja - to ja i moja sława"*. Cristina Sanchez - Andrade – "Coco"


„Przez całe życie, Celine, projektowałam ubrania. Mogłam robić cokolwiek, na przykład hodować świnie, co zresztą w moich stronach bardzo się opłaca. Ubrania same w sobie nie bardzo mnie interesowały – ciągnie. – Zresztą świnie też nie. Fascynował mnie sam akt stworzenia. Przez całe życie zajmowałam się tworzeniem, tak jak świnia zajmuje się ryciem. Właściwie to jedno i to samo. A wiesz, dlaczego i ja, i świnia zajmujemy się ryciem? Dlatego, że to grzebanie w gównie pomaga nam pogodzić się z własnym istnieniem. Nie mogę znieść pustki wolnych dni. Nie. Nie mogę.”

„Nie boję się śmierci. Boję się być nikim!”



Pięć lat temu wychodząc z kina po filmie „Coco Chanel”, w której tytułową rolę grała Audrey Tautou, stwierdziłam, że to film, który został nakręcony w konwencji plotkarskiego Pudelka. Oto Coco - wieśniaczka, która łapie się bogatego arystokraty, romansuje z innym, od każdego z nich czerpie garściami gotówkę, a dzięki roli kochanki buduje swoje modowe imperium. Trochę byłam zła, że film nie skupił się na jej karierze, ale na roli karierowiczki. Brakowało mi w tym wszystkim samej mody.

Tymczasem, kiedy prześledzić biografię Gabrielle Chanel, a miałam już jej próbkę przy okazji książki o Misi Sert – przyjaciółki Coco, okazuje się, że film zbyt dużo nie skłamał. 
Coco Chanel bez wątpienia należy się laurka za modowe nowinki, które od wielu już lat określają klasę, szyk i elegancję. Mimo to trzeba mieć na uwadze, że to jej romanse utorowały drogę na szczyt. Samymi chęciami mogłaby nie osiągnąć w modowym świecie tego, z czego słynie do dzisiaj, m.in.: stworzenia małej czarnej, charakterystycznych lamowanych żakietów, marynarskich pasków , spodni dla kobiet, sztucznych pereł no i Chanel nr 5.

Książka, którą właśnie przeczytałam jest potwierdzeniem tego, czego już zdążyłam się dowiedzieć z biografii Gabrielle Chanel. Wgryzając się w książkę spodobało mi się natomiast to, że powieść skupia się na cechach psychicznych Chudziny (jak zwykła nadużywać autorka pseudonim nadany w dzieciństwie kreatorce).
Powyższe dwa cytaty wybrałam nieprzypadkowo - określają one dość obrazowo cechy Coco Chanel: pracoholizm i potrzebę bycia na świeczniku. Takie właśnie wysnułam podsumowanie po lekturze literackiej biografii francuskiej kreatorce mody, pióra hiszpańskiej dziennikarki.

Czego jeszcze dowiedziałam się o Coco z powieści? Gabrielle uważała, że wolność dają kobiecie pieniądze. Tego przynajmniej nauczyła się, kiedy wychowywała się w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice. Sposobem na szczęśliwe życie miało być właśnie bogactwo. Później okazało się, że w poszukiwaniu tego szczęścia pomagała również praca, która z czasem przerodziła się w pracoholizm. Pomysłem na własny biznes miało być szycie kapeluszy. Motorem do zmian była męcząca nuda, dopadająca ją w majątku Lebarda, mężczyzny, którego była utrzymanką. Postanowiła spożytkować bezczynne spędzanie czasu na obserwacje. XIX – wieczne kanony mody nie przystawały już do zwyczajów nowego wieku. Zwłaszcza przy kiełkującej emancypacji kobiet. Nowy, w męskim wydaniu, styl w modzie dla kobiet nadawał się na symbol wyzwolenia kobiet. Na sukces Coco wpłynęło więc wiele czynników: zmysł odczytywania nastrojów, odpowiednie zaplecze finansowe oraz bezkompromisowe poświęcenie się pracy.

To bardzo relaksująca i w pewien sposób pouczająca lektura. Pomimo pewnych mankamentów. Szczególnie brakowało mi w niej większych fragmentów dotyczących mody sensu stricte. Dokładnie taki sam niedosyt odczuwałam po wspomnianym wyżej filmie. Zżymałam się również na powtórzenia, którymi autorka z uporem maniaka postanowiła uszczęśliwić swojego czytelnika. Mianowicie: w książce wiekowa już Coco Chanel popełnia samobójstwo. Patrzy na siebie w lustrze. Ponieważ ma jednak starcze omamy, zamiast ujrzeć swoją twarz, próbuje rozwikłać zagadkę, kim jest kobieta celująca do niej z rewolweru. Wyobraźcie sobie, że, jak mantra multiplikuje się fragment o rozmazanej twarzy, wyciągniętej broni i lecącej kuli. I tak prawie co rozdział. Zaczęło mi się od tego, za przeproszeniem, ulewać.
Jednak mimo powyższych uwag – pomysł na powieść i sam sposób narracji uważam za udany. 


5/6

Dla zainteresowanych tym tytułem – książkę zostawiam w notce wymiennej. Zerknij tam, jeżeli masz ochotę zostać jej nowym właścicielem  ;)

_______________________
* cytaty: Cristina Sanchez – Andrade – Coco (tyt. oryg. – Coco); wyd. Świat Książki 2008

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:



sobota, 22 listopada 2014

Café Książka: TARABUK


„Cappuccino. Biorę pierwszy łyk, nadgryzam serce z piany. Niebo pomrukuje, zaczyna się burza, odcina mnie od świata, więzi. Żeby wszystkie więzienia były takie! W Tarabuku pachnie papierem drukarskim i kawą. To nie tylko schronienie na czas deszczu, to pisarski kącik, jeden z tych hot writing spots, punktów wyznaczających moje trasy po mieście. Piszę w kawiarniach. Nie tylko w Tarabuku, choć tu chyba najczęściej. Chadzam do Kafki, do Czułego Barbarzyńcy, ciągnie mnie na Powiśle albo na wygodne leżaki we Wrzeniu Świata. (…)
Przesiadywanie w kawiarniach wielokrotnie wyciągało mnie ze spleenu, przynajmniej pozornie chroniło przed samotnością i – zupełnie realnie – pozwalało się skupić (…) W kawiarniach karmię odzywającą się czasem tęsknotę za minimalizmem. Biały netbook albo notes i długopis. Filiżanka, spodek, łyżeczka. Tyle.”
(Joanna Jagiełło – Hotel dla Twoich rzeczy. O życiu, macierzyństwie i pisaniu; wyd. Czarne 2014, seria Bez fikcji o…)


Tarabuk. Dla mnie to wyjątkowe, bo bardzo sentymentalne miejsce. To tutaj chadzaliśmy z Panem R. na nasze pierwsze randki, to tutaj pierwszy raz zagrałam w scrabble i pierwszy raz wyżej wymienionego w nie ograłam. Później już nie zawsze miałam takie szczęście ;) To tutaj rozsmakowałam się w imbirowo-cytrusowym napoju, który teraz pijam zimą lub kiedy dopada mnie przeziębienie. I wreszcie tutaj odkryłam, że moje niegdysiejsze marzenie o posiadaniu kawiarni z książkami, ktoś urzeczywistnił po swojemu.


Przyszła mi do głowy myśl, aby przemierzyć szlak księgarnianych kawiarni i uczynić z nich nowy cykl na Czytelniczym. Długo poszukiwałam dla niego nazwy. Jedna z pierwszych roboczych brzmiała „Café Książka” i właśnie zdecydowałam, że pod takim szyldem pozostanie. 


Mam już na liście kilka kolejnych lokali, w tym dwa na samym Powiślu w dość bliskim sąsiedztwa Tarabuka. Ale one muszą jeszcze poczekać na swoją kolej, a ja na chętną osobę na kilka chwil przy kawie. Choć z drugiej strony… kto powiedział, że w kawiarni z księgarnią nie można spędzić czasu tylko z kawą i książką? ;)

Dla każdego coś dobrego: dla ciała i dla ducha ;)

Wolisz zatopić się w miękkiej kanapie, czy siedzieć na krześle?

Kawa, ciacho i scrabble - tym razem własne


Co dobrego w Tarabuku?

napój imbirowo-cytrusowy
dobra kawa, duży wybór herbat i innych napoi (np. sok z brzozy, koktajle)
pyszne desery i zdrowe przekąski (w tym tarty i zupy)
ogólnodostępne scrabble i inne gry, w które można za darmo pograć pijąc kawę
klimatyczne wnętrze z meblami (każde z „innej parafii”) i nie mniej klimatyczne… wc ;)
książki, dużo książek, które można na miejscu przejrzeć i/lub kupić
 okołoliterackie spotkania (np. Tarabajanie dla dzieci, Sokrates Cafe, Kolacje literackie)

________________________

Księgarnia & Kawiarnia Tarabuk, ul. Browarna 6, Warszawa-Powiśle




poniedziałek, 17 listopada 2014

Ach te czasy Belle époque! Arthur Gold, Robert Fizdale – Misia Sert. Biografia


"Misia to Misia, nie ma sobie równych, jak mawia Proust - pomnik. Misia będzie miała swoje miejsce w historii smaku, sztuki paryskiej, ważniejsze, niż wszystkie Deffandowe i te wszystkie głupie kobiety z osiemnastego wieku. 
Misia ma bujny biust tych wszystkich posągów, którymi jej ojciec rzeźbiarz udekorował dach kasyna Monte Carlo."
(z dzienników Paula Moranda)


W Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu, a dokładniej przy skwerze Hoovera stoi taki oto pomnik Mickiewicza.

Niech Was nie dziwią te tłumy na Krakowskim Przedmieściu. Zdjęcie zostało wykonane przeze mnie w kwietniu 2010 r. po wiadomych wydarzeniach i związaną z nimi późniejszą żałobą narodową.


Niestety nie jest on w pełni oryginalny. II wojna światowa i chwilowa przeprowadzka do Rzeszy odcisnęła na nim swoje piętno. Z całej wojennej „przygody” ocalała głowa i fragment torsu. Pomnik, który stoi obecnie jest więc częściową rekonstrukcją tego, co pierwotnie zaprojektował polski rzeźbiarz Cyprian Godebski. Ów mężczyzna to wnuk innego Cypriana Godebskiego – pisarza i pułkownika Wojska Polskiego, którzy zginął w bitwie pod Raszynem oraz syn Franciszka Ksawerego Godebskiego – również pisarza, którzy dla odmiany, brał udział w powstaniu listopadowym. 

Podwarszawski Raszyn upamiętnił bohatera bitwy nazywając jego nazwiskiem jedną z ulic


Listopadowy spacer po Powązkach - właśnie tam spoczęło ciało pułkownika Cypriana Godebskiego


Cyprian – rzeźbiarz ożenił się z Zofią, córką belgijskiego uznanego w świecie muzyka, nazywanego "Paganinim wiolonczeli". W domu Adrien-François Servaisa i jego żony Zofii bywały znakomitości tamtych czasów na czele z królem Leopoldem i jego żoną Marią Henriettą. To ważna uwaga do dalszego tekstu.

Przejdźmy do kolejnej części historycznej układanki. Poniższe zdjęcie zgromadziło kilkoro sławnych i zasłużonych dla artystycznego świata osób: Alfred Jarry, Maurice Ravel, Auguste Renoir, Coco Chanel.

Dobór elementów kolażu na zdjęciu nie jest przypadkowy ;)


Zarówno Godebskich, jak i pozostałe nazwiska łączy kobieta, która przyszła na świat trzy lata po śmierci, nie tak dawno opisywanej na blogu, Makryny Mieczysławskiej. Jest nią bohaterka dzisiejszej recenzji – Misia Sert. A ściślej mówiąc: Maria Zofia Olga Zenajda Sert de domo Godebska. Kobieta z fascynującym życiorysem, która żyła w naprawdę ciekawych czasach. Zaraz się zresztą przekonacie ;)


Misia Sert znana jest światu jako muza artystów i mecenas sztuki. Należy z nią łączyć m.in.  Liszta, braci de Goncourt, Toulouse – Lautreca, Erica Satie, Vuillarda, Coco Chanel, Prousta, Niżyńskiego i Strawińskiego. Prawda, że ciekawe grono ze sławnymi nazwiskami?

Na jej biografię trafiłam dzięki Coco Chanel. To zabawne, bo w rzeczywistości o Gabrielle Chanel świat usłyszał właśnie za sprawą protekcji Misi Sert.

Misia urodziła się w bogatej, wpływowej rodzinie i sama prowadziła takież samo dorosłe życie. Zwykła twierdzić, że przyjemność jest obowiązkiem. Nic niezwykłego, wszak właśnie tak funkcjonował cały światek paryskiej society. Sam Paryż na przełomie XIX i XX wieku odgrywał rolę szykownej stolicy świata. To tutaj krystalizowały się nowe myśli, tworzyły nowe prądy artystyczne wyznaczające nowe trendy m.in. w malarstwie, architekturze, literaturze, muzyce, teatrze i balecie. 
Niejednokrotnie nowości były wielkim szokiem dla przyzwyczajonych do satus quo odbiorców, a premiery spektakli – często odbijały się nie tylko wielkim echem, ale i wywoływały wielkie skandale obyczajowe. Tak było z pierwszym wystawieniem, obscenicznego i wulgarnego jak na ówczesne czasy „Króla Ubu” Jarry’ego w teatrze, pierwszego koncertowego wykonania „Święta wiosny” Strawińskiego, a także nowoczesnej koncepcji baletu (zarówno w choreografii jak i kostiumach) duetu Diagilew – Niżyński w „Popołudniu fauna” Debussy’ego. 

To właśnie Misia rozumiała nowatorskie dzieła i odnosiła się do nich z entuzjazmem. Gdyby nie jej protekcja, a warto wiedzieć, że miała starannie dobrane grono faworytów, być może wiele z dzieł nie miałoby szansy nawet nie tyle powstać, co zyskać audytorium. Misia przez całe swoje życie była arbitrem dobrego smaku, a dzięki doskonałemu słuchowi muzycznemu – z łatwością potrafiła wychwycić perełki. A poza tym żyła w czasach Belle époque…

„Belle époque była rzeczywiście pięknym czasem dla uprzywilejowanych warstw społecznych, do których należeli Misia i Tadeusz [pierwszy mąż]. Byli młodzi, atrakcyjni i mieli pieniądze oraz czas, by się nimi cieszyć. Żyli dla przyjemności, z których największą, i jednocześnie ogromnym przywilejem, była radość obcowania ze sztuką… Bezbłędnie wychwytywali to, co najlepsze w awangardowych prądach artystycznych – znajdowali w wąskim gronie ludzi zdolnych odczytywać współczesne malarstwo tak, jak robimy to dziś. Byli też wyczuleni na wszelkie nowości w muzyce, literaturze i teatrze. Co więcej, dogłębnie je zrozumieli, w czym wyprzedzali swoją epokę o całe dziesięciolecia. Charakteryzowało ich radosne podniecenie odkrywców, którzy usłyszeli głos nowej sztuki opisujący ich własne emocje. Chociaż sami nie byli artystami, potrafili odczuwać sztukę jak artyści.”


Misia była barwnym ptakiem swoich czasów, ambasadorką artystów i sztuki oraz gwiazdą paryskiej śmietanki towarzyskiej. A gdy dodać do tego bogactwo i splendor pochodzenia – wydawać się może, że była to kobieta w czepku urodzona.

Paradoksalnie jednak już jej przyjście na świat rozpoczęło pasmo nieszczęśliwych zdarzeń. również dla niej samej. Ojciec tuż przed jej urodzinami wyjechał służbowo do Petersburga. Tam wdał się, w brzemienny w skutkach, romans z siostrą swojej teściowej. Zrozpaczona matka Misi tuż przed rozwiązaniem pojechała za mężem z odległego Paryża. Niestety w Petersburgu zmarła zaraz po porodzie. Osierocona Misia najpierw wychowywała się u kochanki swojego ojca, by później trafić do szkolnej placówki z internatem prowadzonej przez zakonnice z Towarzystwa Sióstr Serca Jezusowego (z atmosferą rodem z powieści „Jane Eyre”). W międzyczasie pomieszkiwała u swojej babci i w domach kolejnych żon swojego ojca.  Idealnym według niej rozwiązaniem było uniezależnienie się i zamieszkanie w Paryżu. 
W dorosłym życiu była trzy razy zamężna – za każdym razem nieszczęśliwie. Z Tadeuszem Natansonem rozwiodła się, tylko po to, aby poświęcić się w ratowaniu go przed bankructwem. Remedium na to miało być małżeństwo z osobą, która do bankructwa Natansona miała nie dopuścić - Alfredem Edwardsem, który już po kilku latach wymienił ją na młodszy model. Podobnie rzecz miała się z trzecim mężem Jose – Marią Sertem. Tym razem jednak jej miłość do byłego męża trwała nawet po 20 latach po ich rozwodzie. A co ciekawe – równie wielką, wręcz siostrzaną miłością darzyła kochankę męża i jego późniejszą żonę Roussy.

Misia Sert (Godebska) przeżyła obie wojny światowe, pod koniec życia prawie straciła wzrok, przeszła zawał serca i poważnie była uzależniona od morfiny. Wraz ze stratą kolejnych miłości swojego życia, a także śmierci swoich przyjaciół – artystów i kochanej bratanicy, pomału traciła swój młodzieńczy zapał coraz bardziej stając się zgorzkniałą. Zapewne miała na to wpływ jej malejąca rola arbitra smaku. Świat lubi młodość, a Misia dochodziła już do osiemdziesiątki. Mimo to u schyłku życia nadal udawało się jej zachować resztki młodzieńczej urody, którą tak bardzo zachwycał się znawca kobiecego piękna – Auguste Renoir. Misia po latach nie mogła sobie darować, że nie pozwoliła mu na uwiecznienie na płótnie jej zgrabnego i obfitego biustu, jak uczynił to w przypadku Gabrielle, kuzynki swojej żony i zarazem ulubionej modelki. Na powyższym paryskim kolażu to właśnie kuzynka pozowała malarzowi z różą przy uchu.

„Na starość Misia żałowała, że nie zrobiła tego samego. Pozowała Renoirowi do wielu portretów i zawsze błagał ją, by odsłoniła biust. Z fałszywą skromnością zawsze odmawiała. We wspomnieniach, które napisała wiele lat później, jej próżność wzięła jednak górę: Błagam cię – niżej, niżej! – nalegał. Mój Boże! Dlaczego nie chcesz pokazać swoich piersi? To karygodne!
Kilka razy moja odmowa doprowadziła go niemal do łez. Nikt tak, jak on nie potrafił docenić faktury ludzkiej skóry i sprawić, by na obrazach jaśniała wyjątkowym, perłowym blaskiem. Po jego śmierci często żałowałam, że nie pozwoliłam mu na to, czego pragnął. Z perspektywy czasu moja pruderyjność wydaje się głupotą. Chodziło w końcu o artystę, który musiał ogromnie cierpieć, nie mogąc zobaczyć tego, co zdawało się być piękne.”

Postać Misi to ciekawy podmiot do dyskusji, fascynująca biografia świadka narodzin sławy wielkich artystów. Poniekąd matka chrzestna ich sukcesów, jak było to w przypadku Coco Chanel, z którą łączyła ją dość trudna, a mimo to bardzo serdeczna przyjaźń, którą przerwała dopiero śmierć Misi. 

Paryż był i jest dla wielu kwintesencją wytworności, szyku i inspiracją. Dziś trudno sobie wyobrazić tę stolicę artystów bez wieży Eiffla. A to właśnie w latach młodości Misi Sert strzelista, metalowa iglica wznosiła się dopiero ku niebu, niosąc ze sobą atmosferę zmian. 


Recenzowana właśnie biografia Misi Godebskiej na tyle mnie zainteresowała, że nie tylko wsiąkłam w paryską atmosferę życia kulturalnego na przełomie XIX i XX wieku, ale stała się dla mnie motorem do poszerzenia wiedzy z tego okresu. Podziękować mogę za to nie tylko barwnemu życiorysowi owej królowej Paryża, ale również językowi narracji tej książki. 

Chciałabym o Misi pisać jeszcze i jeszcze, gdyż tak wiele poruszonych w książce kwestii nawet nie zasygnalizowałam. Obawiam się jednak, że mój tutaj wpis ciągnąłby się jak papier toaletowy. Dlatego pozostawię Was w tym miejscu, abyście – mam nadzieję – zainteresowani sami zabrali się za lekturę tej fantastycznej biografii. Jej premiera przewidziana jest na 19 listopada, więc już w najbliższą środę możecie o nią pytać w księgarniach.
Przy lekturze tej książki towarzyszyła mi muzyka Erica Satie, Igora Strawińskiego i Maurice’a Ravela – do czego i Was zachęcam.

Ja tymczasem wsiąkam właśnie w literacką biografię Coco Chanel, a na liście do zdobycia mam już zapisaną m. in. biografię Wacława Niżyńskiego i albumy z obrazami Renoira, Toulouse – Lautreca, Vuillarda, Valottona i Bonnarda.



Pomysłem na projekt okładki jest zdjęcie Misi pozującej Toulouse - Lautrecowi



tutaj zdjęcia i obrazy, na których została uwieczniona Misia Sert


ocena: 6/6

Za recenzencki egzemplarz dziękuję wydawnictwu Muza SA

______________________________
Arthur Gold, Robert Fizdale – Misia Sert. Biografia (tyt. oryg. Misia. The Life of Misia Sert); Wyd. Muza SA 2014



czwartek, 13 listopada 2014

Wymień się książkami!


Niecały miesiąc temu pisałam o tym, jak pozbyć się książek. Sądząc po ilości komentarzy (za które bardzo Wam dziękuję) mniemam, iż temat był ciekawy. Postanowiłam więc jeszcze do niego nawiązać.

Co miesiąc pojawiam się w warszawskiej Kordegardzie przy Krakowskim Przedmieściu, aby w cyklicznej Wymienialni Książek dla innych czytelników pozostawić książki, dla których nie widzę już miejsca w mojej domowej bibliotece oraz przyjąć te, które mogą ją wzbogacić.

To jest dość anonimowa wymiana, mimo że organizatorzy za każdym razem proszą, aby w wymienianych książkach pozostawić kilka słów dla nowego właściciela. Co też zawsze czynię, sama natomiast dedykację znalazłam tylko w jednej przygarniętej książce.


Szkoda, że tylko w tej, bo przecież napisanie kilka słów nie wymaga wiele czasu, ani nakładu sił, a jest miłą niespodzianką.


Pomyślałam zatem, że książki mogłabym wymieniać nie tylko anonimowo. Stąd pomysł na tę notkę. Poniżej możecie zauważyć zdjęcie, na którym jest kilka książek. Po dokonanych czystkach, stwierdziłam, że właśnie z nimi chciałabym się rozstać.


Jeżeli widzicie coś dla Was atrakcyjnego – dajcie znać. Wymieniam książkę za książkę. Swoją propozycję możecie napisać tutaj w komentarzu lub wysłać mi wiadomość na adres zemfiroczka(at)gmail.com
W związku z zapytaniem czytelniczki: do wymiany mogą zgłosić się wszysycy chętni blogerzy i nie-blogerzy, stali czytelnicy i "jednorazowi". 
Możemy wymieniać się drogą pocztową lub (dla tych, co z Warszawy) osobiście.

Tytuły książek i ich zdjęcia będę aktualizować w miarę pojawiania się kolejnych egzemplarzy do wymiany. Sprawdzajcie co jakiś ten wpis. Dla ułatwienia pozostawiam w pasku bocznym na blogu obrazek, który zaprowadzi Was bezpośrednio do tego wpisu.





Czekają na wymianę :


Uwaga! książki były używane, co najmniej raz czytane, mogą zdarzyć się podkreślenia ołówkiem


obecnie brak książek do wymiany



***


Kalendarz najbliższych wymian:


wtorek, 11 listopada 2014

Święta mistyfikacja. Jacek Dehnel - "Matka Makryna"




„Siekło mnie, jakbym po nogach sznurem w wodzie wymoczonym dostała, padam na kolana i modlę się, modlę się gorliwie: Święty Piotrze, święty Piotrze, do kogo mogłam lepiej trafić niż do ciebie, trzy razy w ciągu jednej nocy się zaparłeś, a ja muszę się zapierać dzień w dzień po czterykroć, pięciokroć, muszę opowiadać samą siebie, przetłomaczyć siebie na inną, swoje cierpienie na cierpienie cudze, Wińcza na Semenenkę, chorego braciszka o prostym imieniu na chorego braciszka Alojzka, jeden krzyżyk na drugi krzyżyk, jedną celę na drugą celę. Wszystkiego zaprzeć się muszę, żeby prawdę powiedzieć, żeby prawda została wysłuchana. Wspomóż mnie, wspomóż mnie, wspomóż, bo siły tracę zupełnie.
I takie, i inne słowa w duszy wypowiadałam, a ze strachu aż mnie muraszki po plecach przechodzili, dygoty od stóp do głów, zimny pot na czoło mi wyszedł kroplisty.”




Pomysł na „Matkę Makrynę” wyszedł przypadkowo za sprawą… rózgi. Genezę powstania najnowszej książki Jacek Dehnel opowiedział na spotkaniu autorskim, które odbyło się w dniu premiery książki 22 października w Barze Studio.


Jacek Dehnel jest kolekcjonerem nie tylko starych zdjęć i zbieraczem rzeczy rozmaitych, ale również może pochwalić się regałem z literackimi kuriozami. Jedno z nich, „Historię rózgi” autorstwa wielebnego Williama Coopera z 1868 r. o sposobach bicia w czasach od starożytności do XIX wieku Jacek Dehnel zaproponował w wydawnictwie jako przekład. Wydawczyni Beata Stasińska, przeczytawszy próbkę tłumaczenia podsunęła natomiast pomysł napisania książki o Matce Makrynie, o której traktował również przedstawiony kawałek wspomnianego tekstu.
Propozycja wydała się na tyle interesująca, że Jacek Dehnel podjął się tego wyzwania. Książka powstawała pięć lat. Pierwotnie miała ukazać się przed „Saturnem”, ale plany zostały zmienione przez wyjazd autora na stypendium do Stanów Zjednoczonych.


Matka Makryna to udana literacka próba przedstawienia prawdziwej osoby. To "zakonnica", wielka mistyfikatorka, która wywarła duży wpływ na XIX - wieczny Kościół Katolicki, a obecnie nieznana i wręcz specjalnie wymazana z kart jego historii. 


Makryna Mieczysławska to osoba o wielu twarzach. Urodziła się w biednej wielodzietnej żydowskiej rodzinie. Jutka, bo tak jej było na imię, nie miała szans na edukację, a ponieważ była kobietą, a do tego Żydówką – od początku była skazana na taki poziom życia, jaki przypadł jej matce. Los jednak uśmiechnął się do niej niespodzianie na codziennym targu.

Dzięki katolickim zakonnicom najęto ją jako posługaczkę w domu wysoko urodzonych państwa. To właśnie tam rozpoczęła się jej edukacja, która utorowała jej drogę do wybicia się na wysoką pozycję w kościelnej hierarchii. Ale zanim to nastąpiło, najpierw poznała swojego przyszłego męża – rosyjskiego kapitana Wińcza. Przy okazji ślubu przyjęła prawosławie oraz nowe nazwisko. Od tego momentu nazywała się Irina (Irena) Wińczowa. Tutaj też rozpoczyna się jej nowy rozdział życia, będący materiałem dla jej późniejszej opowieści o swoim... zakonnym męczeństwie.

Na początku ubóstwiana przez swojego męża, ale kiedy okazało się, że nie może dać mu potomka - jej pozycja drastycznie się obniżyła. Przez dłuższy okres trwania małżeństwa była poniewierana, gwałcona, bita. A z uwagi na alkoholizm Wińcza i związany z tym brak pieniędzy – na nowo zaczęła żyć w nędzy. Wybawieniem była śmierć małżonka. Nie mając już nic do stracenia zaczęła żebrać, później była pomocą w zakonie, gdzie została oskarżona o kradzież i aresztowana.

W prywatnym, domowym areszcie była gwałcona przez komendanta, a kiedy udało jej się w końcu uciec, przybrała postać zakonnicy z klasztoru bazylianek (nieistniejącego nigdy) w Mińsku. Zgromadzenie to rzekomo miało być dręczone przez odstępcę od wiary, biskupa Siemaszkę, za to, że zakonnice nie zgodziły się przejść na prawosławie.

Wcześniejsza poniewierka za sprawą Wińcza oraz późniejsze przejścia z aresztu były kanwą do tworzenia fałszywej opowieści o swoim siedmioletnim, zakonnym męczeństwie. Historia była na tyle przekonywująca, że uwierzyli w nią nie tylko zakonnicy Zmartwychwstańcy, polska emigracja we Francji, ale nawet cały Watykan z papieżem na czele. To właśnie w stolicy piotrowej otrzymała własny klasztor, została jego przełożoną, przekonała wielu o cudowności wizerunku na pewnym amatorskim obrazie, który nazwała Matką Przedziwną, a o niej samej pisano w wielu gazetach oraz publikowano jej wspomnienia.

A co najciekawsze, przez długi czas nikt nie zauważył, że żywa święta, jest wielką mistyfikatorką, która przekonała nie tylko innych do swojej prawdy, ale chyba nawet sama w nią uwierzyła. Być może jej opowieść była nośna za sprawą okresu historycznego, w którym żyła – Polska była pod zaborami, a mickiewiczowscy mesjasze narodu szybciej uzyskiwali swoją wiarygodność.


Jacek Dehnel to pisarz – erudyta, którzy zręcznie żongluje słowem i perli frazy. W mojej ulubionej „Lali” opowieść o swojej babci wydziergał pięknie, niczym skomplikowany haft. W Makrynie natomiast oddał głos fałszywej zakonnicy, aby to ona za pomocą monologu mogła snuć historię swojego życia. Tę oficjalną i tę prawdziwą.  Dzięki wykorzystaniu przy pisaniu książki „Słownictwa polszczyzny gwarowej na Litwie” (Janusz Rieger, Irena Masojć, Krystyna Rutkowska) Dehnel sprawił, iż język Makryny brzmi z barokowym zaśpiewem. Postać Makryny to pierwsze skrzypce w orkiestrze, w której zdarzenia i bohaterowie tylko dogrywają tło.

Z punktu widzenia historii to święta na kredyt (ach to rwanie przez wiernych jej welonów i traktowanie ich jak relikwie), celebrytka swoich czasów, katolicki Dyzma i kościelny towar eksportowy w jednym. Może też uchodzić za jeden z symboli emancypacji w ówczesnym patriarchalnym świecie.


„Matka Makryna” Dehnela, to świetny „pamiętnik” zdemaskowanej, żydowskiej z urodzenia, prawosławnej z wyboru, katolickiej z nadania - męczennicy, do której Kościół przestał się przyznawać i najchętniej chciałby, aby nikt o tej „zakonnicy” się nie dowiedział.
Kiedyś ludzie słuchali kazań o męczeństwie Makryny, dzisiaj katolickim celebrytą jest, zbierający tłumy na stadionach, czarnoskóry ojciec Bashobora. Oboje łączy niewątpliwie ogromna charyzma oraz pozycja katolickiego cudotwórcy.


„Rozgrzeszałam więc siebie i ja. Siedziałam w celi na Troickiej Górze, a potym we własnym klasztorku i mówiłam: Panie Jezu Najsłodszy, nikomu nie mogę się wyspowiadać – ani z tego, com naprawdę wycierpiała, ani z tego, że czasem zbyt opowieść zwichnęłam, zbyt odgięłam od prawdy, więć prosto Ci do ucha będę szeptała, bez żadnych pośredników. Ale wiem – mówiłam – że aby były rachunki zgodne, nie tylko moje z Tobą wszystko muszę tu spisać, zanim palce tak osłabną, że nie będę miała jak pióra utrzymać, zanim oczy bielmem zajdą, choć literę postawię, to jej nigdy nie zobaczę. I choć najmniejsza jestem z najmniejszych, najpodlejsza z najpodlejszych, choć ostatnia ze wszystkich piszę, nie jako dyktatura, ale jako ciura, jako gospocha, której się od bicia w głowie pomieszało, to pisać muszę.”



6/6
__________________________
Jacek Dehnel – Matka Makryna, wyd. WAB 2014

Książka bierze udział w wyzwaniu:
Grunt to okładka - edycja listopad: wielokrotność, 



niedziela, 9 listopada 2014

KONKURS: Odczarować bezglutenową kuchnię. Grażyna Bober - Bruijn - "Pysznie bez glutenu"


Czy pamiętacie jeszcze wpis o okładkach książek kulinarnych? Podzieliłam je wtedy na kategorie i z każdej wybrałam po kilku reprezentantów, którzy fotograficznie zachwycali oko. 
Mam właśnie przed sobą książkę, której „twarz” umieściłabym w dziale „Okładki smakowite”, „Okładki szczegółowe” i „Okładki oszczędne”. 


Niby nic – zwykłe grissini (przepis w środku naprowadza na paluchy serowe) położone na przyprószonym mąką i ziarnami sezamu blacie. I właśnie ten minimalizm mnie zachwyca.

Okładka jest dopiero miłym wstępem do tego, co kryje się w środku. A tam ponad 300 przepisów w trzech kategoriach: Coś na ząb, Obiady i Słodkości podzielone dodatkowo na trzy stopnie trudności wykonania: bardzo łatwe (moim zdaniem wręcz dziecinnie proste), łatwe i trudniejsze. Prawdę powiedziawszy, bez względu na kategorię, przepisy znajdujące się w tej książce reprezentują naprawdę prostą i szybką kuchnię.


Może to być zaskakujące, jeżeli ma się na uwadze, że wszystkie przepisy dedykowane są dla osób na diecie bezglutenowej. Dla mnie jak i wielu innych osób owa dieta jest obca jak, nie przymierzając, język chiński. Autorka zamierza obalić mit, że chorując na celiakię jest się skazanym na drogie i skomplikowane mieszanki kupowane w sklepach. Sama jest na tej diecie od urodzenia, czyli od ponad 35 lat, wypracowała więc sobie przez to pewne standardy, które ułatwiają jej codzienną aprowizację.


Zresztą, pozwólmy przemówić samej autorce: „Ta książka jest o tym, jak w prosty sposób piec i gotować bez glutenu, bo to naprawdę nie jest skomplikowane. W ciągu dnia nie mam za wiele czasu, więc nie chcę stać w kuchni i gotować skomplikowane potrawy, i to samo odnosi się do pieczenia. Wszystko co robię, jest proste i nie zajmuje dużo czasu. Dlatego nie znajdziecie tu żadnych skomplikowanych potraw z 20 składników, po które trzeba jechać na drugi koniec miasta  i które gotuje się całymi dniami. Moje potrawy są proste i rzadko potrzebuję na przygotowanie ich więcej niż pół godziny. Nie wynika to z braku czasu, ale z tego, że szkoda mi go na wystawanie w kuchni przy garach.” (cytat ze wstępu).

Ja jeszcze dodam, że oprócz tego, że same przepisy autorstwa Grażyny Bober – Bruijn są banalnie łatwe i wręcz ekspresowe do zrobienia, to zilustrowane  są pięknymi fotografiami Gosi Wieruszewskiej, których próbkę właśnie oglądacie. Jeżeli dobrze się przyjrzycie, na zdjęciach występują małe, zabawne rysunki, którymi zaś pochwalić się może Joanna Wieruszewska.


Ta książka zachwyca mnie z co najmniej trzech powodów: ślicznych zdjęć (szczególnie tych, prezentujących składniki potrzebne do przygotowania dania) opatrzonych dyskretnymi a zabawnymi rysunkami, prostych przepisów oraz hołdzie dla domowej, naturalnej i zdrowej kuchni.

To naprawdę świetny, bardzo estetyczny tytuł na polskim rynku książek kulinarnych. A warto dodać, że nie jest to tłumaczenie książki zagranicznej, ale rodzima pozycja, więc tym większe brawa. Śmiało mogą zainteresować się nią nie tylko osoby będące na diecie bezglutenowej.



Uwaga! Teraz czas na konkurs :)

Książka niewątpliwie jest cudowna, piękna i pożyteczna. Ustaliłam już jednak, że nie będę gromadzić książek dla samej idei zapełniania półek. A ponieważ stwierdziłam, że recenzowana książka nie jest mi na tyle potrzebna, co osobie będącej na diecie bezglutenowej – dlatego chętnie podaruję ją komuś z Was. Kto będzie jej nowym właścicielem, okaże się wkrótce. 

Oto zasady konkursu:
1. Przedmiotem konkursu jest jeden egzemplarz książki Grażyny Bober – Bruijn „Pysznie bez glutenu”, który otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Muza SA.

2. Konkurs dedykowany jest przede wszystkim osobom będącym na diecie bezglutenowej, ale udział w konkursie może wziąć każdy czytelnik bloga.

3. Udział w konkursie polega na zainicjowaniu, w komentarzu pod tym postem, zgłoszenia hasłem „Zgłaszam się”, a następnie opisaniu jak wygląda jego dieta bezglutenowa, jakie napotkać można w niej przeszkody, w czym ułatwia, lub co utrudnia. Ogółem mówiąc – wszelkie refleksje związane z tematem książki będą brane pod uwagę.

4. Nowy właściciel książki zostanie wyłoniony poprzez subiektywny wybór. Nagrodzę najciekawszy, według mnie, komentarz.

5. Książkę wysyłam tylko na terenie Polski. Jeżeli zwycięzcą będzie osoba mieszkająca w Warszawie – możemy również umówić się na odbiór osobisty.

6. Na konkursowe komentarze czekam do niedzieli 16.11.2014 r. do godz. 20.00. Zwycięzca zostanie ogłoszony w tym konkursowym poście o godz. 21.00 i powiadomiony e-mailem.


Zapraszam do konkursu :) Dajcie o nim znać Waszym znajomym, którzy borykają się problemem celiakii i będących na bezglutenowej diecie.

***

Edit 16.11.2014 r. - ROZWIĄZANIE KONKURSU

Wszystkim komentującym dziękuję za udział i wyczerpujące komentarze. Książka wędruje do autorki poniższych słów, którymi mnie bardzo rozbawiła, cytuję:

"Podczas pieczenia i gotowania towarzyszyło mi przysłowie do trzech razy sztuka. Pierwsze pieczenie pizzy - dwie pierwsze były zjadliwe, aczkolwiek pozostawiały wiele do życzenia. Pierwsze dwie porcje bułek – twarde jak kamienie, naszykowałyśmy z koleżanką je jako „amunicję uciszającą rozszalałych kolegów”, u których piętro niżej trwała huczna i głośna impreza. Chleb na zakwasie – też udał się dopiero za trzecim razem."

Bezglutenowe wariacje kulinarne, gratuluję wygranej. Ponieważ nie mogę znaleźć adresu mailowego do Ciebie, odezwij się proszę na adres zemfiroczka(at)gmail.com
Na wiadomość od Ciebie czekam do środy. W przypadku braku kontaktu, wybiorę kolejną osobę.

___________________

6/6
Grażyna Bober - Bruijn -  "Pysznie bez glutenu", wyd. MUZA SA 2014

Okładkę kwalifikuję do akcji Okładkowe Love



środa, 5 listopada 2014

Posturodzinowe refleksje


Jakiś czas temu, kiedy byłam na poczcie bardzo zaskoczył mnie fakt, że przy okienku zostały wyeksponowane na sprzedaż książki. Rzecz to dotychczas niecodzienna. Ba! niespotykana nawet. Dzisiaj po pracy ponownie pojawiłam się na poczcie, tym razem w innym oddziale i zgadnijcie, co ukazało się moim oczom? Zakładam, że pomyśleliście o książce, ja nawet dodam, że jej autorem był Tolkien. A oprócz niej jeszcze kilka innych egzemplarzy, pod którymi podpisali się inni. Nie mogę wyjść ze zdumienia. Serio.


Pojawiłam się zatem na poczcie, aby odebrać pewną awizowaną przesyłkę, w kopercie której kryła się… Ależ oczywiście, że książka. I to nie byle pierwsza z brzegu, czy ostatnio zakupiona. Rzecz to wagi cięższej, mimo, że koperta dość lekką była. Chodzi bowiem o to, że zostałam adresatką książki, którą otrzymałam w ramach prezentu urodzinowego od Justy, z którą, bywało, że nie raz i nie dwa siedziałam lata temu w szkolnej ławce. Do książki dołączony był odręcznie napisany list. Rzecz w dobie e-maili tak rzadko spotykana, jak jeszcze niedawno te wyżej wspomniane książki w pocztowym okienku.



I tutaj naszła mnie pewna refleksja. A nawet co najmniej dwie. Po pierwsze uświadomiło mi to, że żadna książka, nawet ta wymarzona, ale zakupiona przeze mnie, nie cieszy mnie tak bardzo, jak książka otrzymana w prezencie. Tym bardziej, kiedy jest opatrzona dedykacją i trafia w moje czytelniczo – hobbystyczne gusta. A po drugie, okazuje się, że Faceebook wcale nie jest nam tak bardzo społecznościowo niezbędny. Bo przy wyłączeniu opcji powiadamiania - o Twoich urodzinach będą i tak pamiętać Ci, którzy o tym pamiętać chcą. A to oznacza, że nie zawsze lajki to jest to, co nam najbardziej potrzeba. Warto czasem wyłączyć  to współczesne dobrodziejstwo, czyli komputer z dostępem do sieci i spotkać się z ludźmi oko w oko, aby porozmawiać na żywo, jak kiedyś to bywało. A niechby nawet i o książkach ;)


Wisława Szymborska miała rację pisząc:
 "Żyjemy dłużej, 
ale mniej dokładnie 
i krótszymi zdaniami. "

Może warto czasem o tym pamiętać?





poniedziałek, 3 listopada 2014

Co się wydarzyło w październiku? Nagrody, spotkania i książki na stos


Skończył się październik, rozpoczął listopad – ulubiony miesiąc jesienny, bo urodzinowy. 
Właśnie zjadłam pyszne, urodzinowe ciasto przyniesione przez Pana R., popiłam świeżo zaparzoną przez niego kawą i tak wewnętrznie umilona na chwilę wracam myślami do poprzedniego miesiąca, gdyż (około)literacko działo się sporo.


Po pierwsze otworzył się worek z nagrodami. Oto lista laureatów:

Literacki Nobel - Patrick Modiano

Nike 2014: Karol Modzelewski - autobiografia "Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca"



Nagroda Kościelskich 2014: Krzysztof Siwczyk za poemat "Dokąd bądź".



Nagroda Wielkiego Kalibru: Marcin Wroński – „Pogrom w przyszły wtorek”



Nagroda im. Beaty Pawlak: Adam Lach za „Stigmę” i Mateusz Janiszewski za „Dom nad rzeką Loes”





Man Booker Prize for Fiction 2014: Richard Flanagan - "The Narrow Road to the Deep North"






Nagroda im. Wisławy Szymborskiej - Julia Hartwig


Nagroda Identitas: (w dziedzinie historii) Bogdan Podgórski - "Józef Retinger - prywatny polityk", (nagroda specjalna) Wojciech Lizak i Karol Lizak - "Powstanie styczniowe. Nieznane obrazy, zapomniane wiersze", (w dziedzinie humanistyki i litertury pięknej) Jan Polkowski - "Ślady krwi"




Po drugie – przydarzyły mi się trzy przesympatyczne okołoblogerskie spotkania. Kawa z Magdą z Manii Czytania, Kasią z Mojej Pasieki oraz Taterką z Książkowo. Dwie ostatnie panie spotkałam również na premierze książki, o której za chwilę. A trzecie spotkanie to tradycyjnie już comiesięczne Sabatowo u Natalii. Tym razem na tapetę poszła cudowna „Miedzianka” Filipa Springera, którą darzę sentymentem z racji regionu, w którym się urodziłam i wychowałam. Tutaj do przeczytania protokół po spotkaniu.



Po trzecie – świetne spotkanie z moim ulubionym pisarzem – erudytą Jackiem Dehnelem z okazji premiery najnowszej jego książki, czyli „Matki Makryny”.


Właśnie kończę ją czytać i jestem pod wrażeniem. Więcej o tym – niebawem.



Po czwarte – stos. Półki wciąż jeszcze nie są przeładowane, bo robię selekcję i wymiany, więc nowe książki cały czas są mile widziane. 


Wymiana w Kordegardzie:
1. Maria Rodziewiczówna – „Macierz”


Prezent od Pana R. 
2. Robert Galbraith (aka J. K. Rowling) – „Jedwabnik”, czyli kolejne losy Cormorana Strike’a. Recenzja pierwszej części, „Wołania kukułki” – tutaj.


Pozostałe to egzemplarze recenzenckie. Przydałby się dodatkowy urlop ;)
3. Krisztina Tóth – „Pixel”. Cudowny zestaw krótkich opowieści, o którym tutaj.

4. Anna Kozak – „Okna”. Codzienność w prowincjonalnym szpitalu psychiatrycznym. Jestem bardzo ciekawa kreacji w fabule.

5. Mike Greenberg – „Wszystko, o czym marzysz”. Losy trzech kobiet chorych na raka.

6. Sławomir Rogowski – „Widok z dachu”. Opowieść o pokoleniu ludzi urodzonych w latach pięćdziesiątych XX wieku.

7. Arthur Gold, Robert Fridale – „Misia Sert. Biografia”. Protektorka artystów, która odkryła dla świata Coco Chanel.

8. Noreena Hertz – „Oczy szeroko otwarte”. O podejmowaniu decyzji we współczesnym świecie. Już na wstępie zapowiada się interesująco.


A oto najładniejsze okładki z powyższego stosu:




A kiedy już wygram na loterii ;), to regał wzbogaci się o: 






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...