środa, 31 grudnia 2014

Nim zegar północ wybije...


....na nadchodzący Nowy Rok


życzę Wam Drodzy Czytelnicy:


zawsze przyjemnej lektury, miłego towarzystwa


i bezkolizyjnej drogi do:



Cin! Cin! ;)



Gosia Oczko



poniedziałek, 29 grudnia 2014

Czy masz pewność, że nie lubisz sci-fi? Orson Scott Card - Gra Endera


Ustalmy na początku jedno: nie przepadam za literaturą science fiction, czyli fantastyką naukową. Wolę, kiedy akcja powieści osadzona jest w (jakkolwiek by to zabrzmiało) świecie realnym. Gdy autor stawia sobie za cel przekazanie emocji targających bohaterami, bez (zbędnego według mnie) kształtowania futurystycznej wizji świata. No cóż, chyba zbyt mocno stąpam po ziemi. Zapewne dlatego do tej pory nie zdołałam zachwycić się książkami Lema.

Mimo to - bywały jednak wyjątki, które mnie do siebie przekonały. W przypadku, gdy fantastyczna wizja nie jest tylko przykrywką, ale plastycznym narzędziem umożliwiającym przedstawienie czytelnikowi pewnych możliwych zachowań i wyborów, a tym samym (choćby chwilowe) emocjonalne przywiązanie mnie do książki – jestem na tak. Wszak właśnie tak na mnie oddziaływał dajmy na to „Nowy wspaniały świat” Huxleya, czy (a dlaczego nie?) „Rok 1984” Orwella . 

Przyznać muszę, iż na „Grę Endera” Pan R. namawiał mnie długo. Uległam, kiedy powiedział, że zwleka z obejrzeniem filmu do czasu, aż zapoznam się z książką. Stawka to była wysoka, bo przecież ślubny zna mój czytelniczy gust, więc przyjęłam, że jest świadom, jaką książkę mi proponuje. Mimo to usilnie przekonywał, że ta konkretna historia do mnie przemówi.


Przemówiła – audiobookiem, którego większość nagrania umilała nam czas świątecznej podróży na trasie Mazowsze - Dolny Śląsk - Mazowsze. Słuchałam z zainteresowaniem, bo lektor czytał przyjemnie (Roch Siemianowski – polecam), a i sama fabuła była zadziwiająco wciągająca. Wprawdzie miałam chwilowy kryzys, ale nic to, kiedy wezmę pod uwagę moje wrażenie po wysłuchaniu całości. 

Gdybyśmy kończyli słuchanie audiobooka jadąc samochodem, mogłabym powiedzieć, że clou historii wbiło mnie w fotel. No cóż – leżałam w łóżku, więc można obrazowo stwierdzić, że hmm wbiło mnie w… materac? ;)


I w tym momencie recenzji napotykam na problem etykiety, gdyż nie powinnam zdradzać fabuły. Nie chcę być przecież jak kolega kolegi Pana R., który zwykł na pierwszych stronach bibliotecznych kryminałów zdradzać przyszłym czytelnikom, kto jest mordercą.

Oczywiście „Gra Endera” to nie kryminał, a sci-fi. To już sobie wyjaśniliśmy na wstępie. Niemniej jednak lepiej jest ją przeczytać, aniżeli czytać o niej.

Bo gdybym napisała, że chodzi w niej o wojnę z robalami, o świetne matematyczne umiejętności, o zdolność przewidywania, o fabułę osadzoną w kosmosie i grę na komputerze – pewnie nie przekonam wielu do lektury. 
Wolę więc posłużyć się dedykacją, którą to Orson Scott Card opatrzył wstęp do książki:
„Dla Gofreya, dzięki któremu pamiętam, jak młode i jak stare mogą być dzieci.”


Po przeczytaniu (tudzież wysłuchaniu) książki być może będziecie się zastanawiać, podobnie jak i ja, nad tym, do którego momentu można się posunąć, aby cel nadal mógłby jeszcze uświęcać zastosowane środki. I dlaczego w tej psychologicznej powieści (tak, tak!) zupełnie nie przeszkadza futurystyczno - fantastyczno - komputerowy anturaż.


Zaraz po lekturze wyobraziłam sobie fabułę jako nadymający się balonik, który pęka z hukiem w kulminacyjnym momencie. Nie miałam racji. Posłużę się zatem metaforą Pana R. – „Gra Endera” jest jak pęczniejący, bolący, ropny pryszcz, który po przebiciu wylewa z siebie nieczystą, niezbyt komfortową dla oka treść. A mimo to dziękujesz kosmetyczce, że jednak oczyściła Ci twarz.


To książka idealnie nadająca się do szerszej dyskusji w większym gronie, ale dopiero po przeczytaniu. Tylko na Boga! – nie bierzcie się za oglądanie filmu. Naprawdę nie jest warty poświęconego mu Waszego czasu (my to już niestety wiemy). No chyba że… chcecie zobaczyć, jak wygląda Han Solo 36 lat później ;)



6/6 (też jestem zaskoczona ;))
__________________________
Orson Scott Card - Gra Endera, Biblioteka Akustyczna - lektor Roch Siemianowski



niedziela, 28 grudnia 2014

O sile dobrego przekładu. Stanisław Barańczak - Fioletowa krowa


Moja polonistka z liceum, którą swoją drogą bardzo ceniłam, powtarzała, że kiedy będziemy zabierać się za czytanie któregoś z dzieł Williama Shakespeare’a warto poszukać tych, które na język polski przełożył Stanisław Barańczak. Miała w tym rację, bo ów tłumacz (a jednocześnie poeta) oddał w ręce czytelnika renesansowe teksty, które brzmią: współcześnie, lekko i zdarza się, że zabawnie. Co ma niemałe znaczenie w przypadku komedii.

Sam Barańczak zresztą twierdził: „Nie każdy, kto siedzi w dzisiejszym teatrze na przedstawieniu szekspirowskiej komedii, zdaje sobie sprawę, że słyszy zaledwie połowę (tę górną oczywiście) dowcipów zawartych pierwotnie w tekście oryginalnym. Reszta w przeciągu wieków uległa naturalnemu odpadnięciu: sztuki Szekspira przypominają starożytne posągi gladiatorów albo innych Priapów, wydobywane z ziemi przez archeologów w formie dość zasadniczo zubożonej w porównaniu z tą, jaką nadało im antyczne dłuto.” *

Remedium na przestarzałe teksty jest dobry przekład. Pomimo tego, że może on pozwalać sobie na daleko posunięte translatorskie dowolności, sprawia, że utwór nie tylko oddaje ducha epoki, w której powstał, ale jest też „czytelny” dla współczesnych.


W drugi dzień bożonarodzeniowych świąt gruchnęła wieść, że zmarł Stanisław Barańczak. Ta smutna wiadomość skłoniła mnie do odkurzenia z mojej półki „Fioletowej krowy”. 


To antologia angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej, często purnonsensowej, której przekład na język polski przez wyżej wspomnianego, przedstawia nie tylko jego translatorski kunszt, ale i poczucie humoru. 
Zatem na przekór smutnego faktu śmierci, zostawiam Was ze szczyptą humoru z "Fioletowej krowy"**:


Ogden Nash – W jakim celu stworzeni zostali rodzice

Dzieciom potrzebne jest dla równowagi
Coś,  na co mogą nie zwracać uwagi


Ogden Nash – Krowa

Krowa: coś, co wypełnia  sobą niedaleką
Odległość między punktem Muu a punktem Mleko


Ogden Nash – Kot

Masz żonę (ślubną), dom masz tyż,
W nim zaś masz misz – masz, gdyż masz mysz
Przeklinasz mysz, masz dość jej psot?
W terminarz wpisz: Zakupić: KOT.
Jest kot. Noc. Śpisz. Spiż gwiezdnych cisz.
Wtem wrzask! Drżysz: drze się kot, nie mysz.
Zlewa cię zimny pot, gdy w lot
Pojmujesz: taki, ot, jest kot.
Kto milczy – milszy; milsza niż
Łotr kot jest wyż. wspomniana mysz.
Żona, wzburzona: „Wpisz do not:
Dać spokój: MYSZ. Udusić: KOT.”


Edmund Clerihew Bentley – Z cyklu „Clerihews”
Dante

Dante Alighieri
Wydał sporo grosza na likiery,
Zanim mu się w żołądku rozwinęła zgaga tak wściekła,
Że dało mu to natchnienie do napisania „Piekła”.


Langston Hughes – Życzenie w sprawie pogrzebu

Strój – na różowo; ksiądz może
Popisać się jakimś kawałem –
I tak będzie bez sensu to, że
Wykitowałem


John Gay – Epitafium własne

Życie to żart – po tamtej stronie podejrzenie
Miałem, że sąd to mylny. Widzę po tej, że nie.


_______________
*, ** przedmowa i przekład: Stanisław Barańczak - Fioletowa krowa. Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej - 333 najsławniejsze okazy angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej  od Williama Shakespeare'a  do Johna Lennona; wydawnictwo a5, Poznań 1993

Jako uzupełnienie polecam tekst Justyny Sobolewskiej o Stanisławie Barańczaku z internetowej wersji Polityki

Książka, dzięki okładce bierze udział w blogowym wyzwaniu Okładkowe love


środa, 24 grudnia 2014

Pozytywnie na święta. Mike Greenberg – Wszystko, o czym marzysz


„Wartość życia nie polega na tym, co może się wydarzyć. Chodzi  to, co się dzieje teraz. O ten moment, który jest tak samo mój, jak wszystkich innych. Nie ma znaczenia, ile jeszcze chwil mi pozostało. Liczy się tylko to, że teraz żyję bardziej intensywnie niż kiedykolwiek i żyję jak inni. Ten moment należy do mnie tak samo jak do każdej innej osoby. I czy ma się raka, czy nie – właśnie o to chodzi. Warto żyć dla tego, co się dzieje teraz.” *



Jakkolwiek próbowalibyśmy poukładać swoje życie, zawsze w tym ładzie trzeba uwzględnić margines dla wypadków losowych. Jednym z nich może być na przykład rak piersi. Choroba, która wywraca do góry nogami cały ten ustalony wcześniej ład, ale – może się zdarzyć, że paradoksalnie właśnie dopiero wtedy wyprowadza w nim wszystkie kręte ścieżki na proste tory. 

To zupełnie jak w przypadku Brooke, Samanthy i Katherine. Trzy kobiety – jedna choroba. Ale zanim diagnoza – najpierw spokojne (ale czy aby na pewno?) życie.
Brooke jest dobiegającą czterdziestki matką bliźniaków i zakochaną mężatką. Czterdziestkę będzie  na dniach obchodził jej mąż. W prezencie urodzinowym Brooke postanawia podarować mu swoje nagie zdjęcia. A co! To o niej ma zawsze pamiętać podczas służbowych podróży.
Nagie zdjęcia (ale kogo innego) odkrywa niespodziewanie w prywatnej skrzynce mailowej męża Samantha. A dopiero wyjechała z nim na Hawaje, aby spędzić miesiąc miodowy po ślubie, który odbył się zaledwie dwa dni wcześniej. To zdrada, której ona nie wybacza – natychmiast postanawia się rozwieść. Elementem terapii ma być start w zawodach triathlonowych.
Zdrada jest również końcem związku Katherine i Philipa. On jest obecnie jej przełożonym, a dwadzieścia lat wcześniej – ukochanym partnerem. Po dwudziestu latach ona nadal nie może sobie poradzić z całą sytuacją, wciąż będąc samotną i na dodatek zgorzkniałą kobietą.  A teraz samotnie spędza swoje 40 urodziny.

Ciach! Koniec części pierwszej. Część druga uderza nagle, tak nagle jak lekarska diagnoza – rak piersi. Jednak nie sama choroba jest tutaj bohaterem, ale sposób radzenia sobie z diagnozą. Brooke ukrywa swój stan przed mężem i wypiera fakty, które przedstawił jej lekarz. Samantha odważnie od razu poddaje się podwójnej mastektomii i szuka kobiet podobnych sobie, które dopiero co usłyszały diagnozę i nie wiedzą, co mają robić. Pierwszą, która przyjmuje jej pomoc jest (o ironio!) Katherine – zawzięta i zamknięta w sobie osoba.

Trzy kobiety, jedno miasto, jedna choroba, trzy reakcje na diagnozę. Ale przede prezentacja, jak może wyglądać oferowanie pomocy i jak z niej można (albo i nie) skorzystać. I co może z tego wyniknąć.

Chociaż temat przewodni powieści nie jest zbyt przyjemny, bo takim przecież choroba nigdy nie będzie, to ja jednak (posługując się wyrażeniem ukutym przez Mariusza Szczygła) określę ją mianem „powieści relaksacyjnej”. A na dodatek kobiecej i w tym przypadku proszę nie mylić ją z (pogardzaną) babską.

Lekka (sic!) opowieść o bardzo pozytywnym wydźwięku. Dobra lektura nie tylko na około świąteczny czas.

Spokojnych, zaczytanych świąt :)


„Patrzyłam na samolot, który przeciął całe niebo, nim wylądował na lotnisku kilka kilometrów stąd. Horyzont był bezkresny, tak jak moje życie, z nieskończoną liczbą możliwości. Zdałam sobie sprawę, że to właśnie odpowiedź na pytanie, dlaczego warto żyć. Chodzi o cudowne rzeczy, które mogą się wydarzyć. Jeśli tylko im na to pozwolimy. Stojąc w tamtym miejscu, przeczuwałam, że pewnego dni spojrzę wstecz i powiem: to był najlepszy dzień w moim życiu.”

4/6

Książkę do recenzji przekazało wyd. MUZA SA
____________________
* cytaty: Mike Greenberg – Wszystko, o czym marzysz (tyt. oryg. All You Could Ask For, przekł. Anna Esden – Tempska); wyd. Muza SA 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


poniedziałek, 22 grudnia 2014

Czarno - biała Ameryka. Kathryn Stockett – Służące


„I have a dream” – te słowa znają chyba wszyscy. To powtórzenie, które zastosował Martin Luther King, czarnoskóry działacz na rzecz zniesienia segregacji rasowej w USA, podczas przemówienia na schodach Mauzoleum Abrahama Lincolna w ramach „Marszu na Waszyngton”, które odbyło się 28 sierpnia 1963 roku. Miejsce nie zostało wybrane przypadkowo, bowiem to właśnie ten 16. Prezydent USA 100 lat wcześniej ogłosił Proklamację Emancypacji, której efektem było formalnie zniesienie w Stanach niewolnictwa.  Jednak nie od razu kolorowi uzyskali pełnię praw obywatelskich. Długo jeszcze żyli z ograniczeniami wynikającymi z segregacji rasowej. Segregację, czyli dyskryminację ze względu na kolor skóry zniesiono pół wieku temu, w 1964 roku mocą Ustawy o prawach obywatelskich, a 44 lata później urząd prezydenta USA objął Afroamerykanin. Można powiedzieć, że Martin Luther King pośmiertnie mógł zatriumfować.

Sam 1963 rok to okres, który zapisał wiele zdarzeń na koncie historii świata (za Wikipedią): The Beatles wydali swój pierwszy album Please Please Me, Korea Północna  rozpoczęła regularną emisję (propagandowego) programu telewizyjnego, proklamowano Socjalistyczną Republikę Jugosławii, a Josip Broz Tito został jej dożywotnim prezydentem, w Libii zniesiono ustrój federalny i zmieniono nazwę kraju na Królestwo Libii, zmarł papież Jan XXIII, a nowym papieżem został Paweł VI, z kosmodromu w Bajkonurze (Kazachstan) wystartowała Walentina Tierieszkowa na statku Wostok 6, pierwsza kobieta w przestrzeni kosmicznej i 3 dni później powróciła na Ziemię,  Wielka Brytania przyznała autonomię Zanzibarowi, w USA odbył się ww. Marsz na Waszyngton, w wyborach parlamentarnych w Iranie po raz pierwszy uczestniczyły kobiety, pierwsze Lamborghini zeszło z linii produkcyjnej, w Dallas został zamordowany 35. prezydent Stanów Zjednoczonych - John Fitzgerald Kennedy, Kenia ogłosiła niepodległość.


Wyjątkowo zdarzyło się, że polska okładka jest najbardziej adekwatna do treści powieści, a nawet do okładki fikcyjnej książki zawartej w treści "Służących"


I właśnie w tym gorącym okresie Kathryn Stockett umieściła akcję „Służących”. W 1963 roku, w Jackson, w stanie Missisipi* mieszkańcy miasta zaczytują się książką anonimowego autora zatytułowaną „The Help”, zwierającą 12 wywiadów przeprowadzonych z czarnoskórymi pomocami domowymi. Miasteczko huczy od plotek, bo Hilly Holbrook – młoda mężatka i prezeska stowarzyszenia zbierającego fundusze na Bardzo Głodujące Dzieci Afryki, wieszczy, iż domowe tajemnice swoich pracodawców zdradziły czarnoskóre pracownice z ich miasteczka. 

Lata ’60-te w Stanach Zjednoczonych (i w „Służących”) to czas młodych, idealnych wizerunkowo mężatek z gromadką dzieci, bogatym mężem i równiutko przystrzyżonym przydomowym trawnikiem. Nie ma tam miejsca na przypadkowość, a relacje koleżeńskie są tyleż samo skrojone na miarę, co ich pastelowe sukienki. Oczywiście w społeczności najbardziej punktują te kobiety, które męża już mają lub bardzo się o to starają – a niechby nawet i przy pomocy uczynnych koleżanek - swatek lub podręcznika łapania mężów.

„Zasada numer jeden z podręcznika łapania mężów autorstwa pani Charlotte Phelan głosiła, że ładne i drobne dziewczęta powinny podkreślać urodę makijażem oraz wyprostowaną sylwetką, a wysokie i nieciekawe zaś funduszem powierniczym.” **

Praca dla kobiet, jeśli już jest – to tylko mało wymagająca oraz tak samo – mało prestiżowa i nisko płatna: stenotypistki, sekretarki, gospodyni kobiecego, gazetowego działu doradzającego jak usunąć plamę z kołnierzyka lub uszyć bluzeczkę dla dziecka. 

„Z czerwonym długopisem w dłoni przeglądam pojedynczą kolumnę pod nagłówkiem DAM PRACĘ – KOBIETY.
Dom towarowy Kennington szuka przedsiębiorczych, dobrze wychowanych, uprzejmych i uśmiechniętych sprzedawczyń!
Szukam zadbanej, młodej sekretarki. Umiejętność pisania na maszynie nie jest wymagana. Dzwonić do pana Sandersa. (…)
Poszukiwana młodsza stenografka, Persy and Gray, 1,5 dolara za godzinę. (…)
Mój wzrok wędruje do kolumny DAM PRACĘ – MĘŻCZYŹNI. Przynajmniej cztery kolumny wypełnione są ogłoszeniami oferującymi pracę dla kierowników banku, księgowych, pracowników biura subskrypcji pożyczki państwowej, nadzorców zbioru bawełny. W tej kolumnie Persy and Gray proponują młodszym stenografom godzinną stawkę wyższą o pięćdziesiąt centów.”

Kobiety, wciąż mające niższą pozycję społeczną, od swoich mężczyzn, podnoszą ją kosztem czarnoskórych pomocy domowych, a doskonałym do tego narzędziem jest segregacja rasowa, która w II połowie XX wieku wciąż ma się dobrze: rasy biała i czarna, zgodnie z prawem Jima Crowa nie mogą wspólnie uczęszczać do tych samych budynków użyteczności publicznej: szkół, kościołów, restauracji, czarnoskórzy pracują za minimalną stawkę i mają obowiązek siadania w autobusach tylko na wyznaczonych miejscach. To tak na przykład.


Nie jest dziwnym więc, że książkowa Hilly Holbrook, pod przykrywką dbałości o higieniczne bezpieczeństwo, podejmuje Inicjatywę  Sanitarną dla Pomocy Domowych, czyli ustawę, zgodnie z którą czarnoskórzy pracownicy nie mogą korzystać z toalet swoich pracodawców.

„Hilly Holbrook  prezentuje Inicjatywę Sanitarną dla Pomocy Domowych, mającą na celu zapobieganie chorobom. Tania instalacja ubikacji w twoim garażu bądź szopie, dla domów bez tego istotnego udogodnienia.
Drogie panie, czy wiecie, że:
- 99% wszystkich chorób kolorowych przenosi się poprzez mocz.
- Biali mogą zostać permanentnie okaleczeni przez niemal wszystkie z tych chorób ze względu na brak odporności, którą kolorowi mają, dzięki swojej ciemniejszej pigmentacji.
- Niektóre zarazki przenoszone przez białych mogą być również szkodliwe dla kolorowych.
Chrońcie siebie. Chrońcie swoje dzieci. Chrońcie swoje pomoce domowe.
A my, Holbrookowie, mówimy wam: nie ma za co!”

Głos w powieści otrzymały czarnoskóre pomoce domowe. To one opowiadały o rodzinach, którym usługiwały, wychowywały ich dzieci, gotowały im obiady, sprzątały domy i poświęcały swoje prywatne życie na rzecz bogatych, białych panienek z „dobrych domów”. Ciekawym zabiegiem było zastosowanie nie języka literackiego, ale „pozwolenie”, aby Aibileen i Minny mogły mówić swoim niezbyt wyszukanym, czasem mało gramatycznym i koślawym stylem (polski przekład zastosował słowa: nerwuje, wykituje, mało brakło, tera, psze pani, dzisiej, miały coś naprzeciwko, podniesłaby, lubieją, od ósmej we wieczór, każden jeden, śmiecie, wyciągła, popchła, w garku, dochtor, świeczki wygły).

Dla mnie to powieść kontrastów: białej i czarnej skóry, niewykształconego języka i mądrości życiowej, biednych i bogatych. „Służące” są zarówno zabawne (scena z ogródkiem pełnym sedesów, historia z czekoladowym ciastem, relacje Minny z Celią Foote, korygująca seksualne preferencje herbatka mamy Skeeter), jak i bardzo smutne (przemoc domowa, Ku Klux Klan, ograniczenie praw, śmierć czarnoskórego za skorzystanie z publicznej  toalety zarezerwowanej dla białych).
Ale też traktująca o dwóch rodzajach wykluczenia społecznego: na tle rasowym, ale też na tle towarzyskim (w ramach jednej rasy). 

Bardzo, naprawdę bardzo dobra książka. Pod koniec czytało się ją jak thriller, bardzo wciągająca, bardzo zabawna i bardzo pouczająca. I aż mi żal, że film o tym samym tytule tak bardzo po macoszemu potraktował obiekt adaptacji. Dawno nie oglądałam filmu z  tak poszatkowanym i pozostawiającym dezorientację dla odbiorcy scenariuszem. Książkę przeczytać warto, na film niekoniecznie trzeba sobie rezerwować czas.


„Autobus jedzie prędzej po State Street. Jedziemy przez most Wilsona, a ja zaciskam zęby tak mocno, że prawie mi się łamią. Jak umarł Treelore, zakiełkowało we mnie to gorzkie ziarno i tera czuję, jak rośnie. Chcę krzyczeć, tak głośno, coby usłyszała mnie Malutka, że brudny nie znaczy kolorowy, a choroby to nie murzyńska dzielnica. Chcę powstrzymać tą chwilę, co przychodzi w życiu każdego jednego białego dziecka, jak zaczyna myśleć, że kolorowy nie jest taki dobry jak biały.”


Ponieważ „Służące” były clou naszego ostatniego Sabatowa, zapraszam do Natalii celem zapoznania się z protokołem po książkowym spotkaniu.


* Na koniec trzy ciekawostki na temat stanu Missisipi:
1. Polska nazwa stanu Missisipi, w którym umieszczona została fabuła powieści, ma odmienną pisownię od oryginału. To tzw. egzonim, który dopuszcza takie odstępstwa względem nazwy obiektu geograficznego. Prawidłowa pisownia w języku angielskim i językach pozostałych powtarza literę s oraz p (zatem w USA "nasze" Missisipi ma formę Mississippi).
2. Południowe stany USA, tzw. Konfederacja, w skład której wchodziło Missisipi to obszar Stanów, na którym rasizm i segregacja rasowa miały najwyższy stopień aprobaty wśród białej społeczności.
3. Chociaż niewolnictwo w Stanach zniesiono w latach '60-ych XIX wieku, w stanie Missisipi formalnie obowiązywało do 2013 r. (sic!). Wszystko przez urzędnicze niedopatrzenie, przez co przez 150 lat oficjalnie nie ratyfikowano 13. poprawki do amerykańskiej Konstytucji.


A tutaj do obejrzenia zdjęcia Afroamerykanów z okresu segregacji rasowej.

6/6
_________________
** cytaty: Kathryn Stockett – Służące (tyt. oryginału: The Help, przekł. Małgorzata Hesko – Kołodzińska), wyd. Media Rodzina 2010, s 581

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


niedziela, 21 grudnia 2014

Spacerem po Warszawie



Jeszcze przed II wojną światową ulica Świętokrzyska w Warszawie znana była jako ulica bukinistów. W wielu (nieistniejących dzisiaj) kamienicach działały bowiem antykwariaty i księgarnie. Po II wojnie światowej i odbudowie stolicy tuż obok zostało wybudowane małe osiedle Kubusia Puchatka z ulicą o tej samej nazwie. Nazwa ulicy została wybrana w drodze konkursu ogłoszonego w „Ekspresie Wieczornym”. Na ścianie budynku umieszczona została również tablica z wizerunkiem Kubusia i Prosiaczka, tych z książkowych ilustracji autorstwa  Ernesta H. Sheparda. 


To jeszcze nie koniec książkowych konotacji nowopowstałej ulicy. Miała ona bowiem przejąć niegdysiejszy charakter sąsiedniej ulicy Świętokrzyskiej. W parterowych lokalach nowych mieszkalnych budynków planowano otworzyć antykwariaty, księgarnie i sklepy dla kolekcjonerów. Niestety plany nie zostały zrealizowane. Wielka szkoda, bo ten bardzo kameralny i zadrzewiony zakątek w samym centrum miasta byłby przyjemnym miejscem dla książkofilów.


Wiedzieliście o powyższym? Ja dowiedziałam się wczoraj podczas miejskiego spaceru pn. „Od gmachu niesławnego urzędu do ulicy sławnego misia” z przewodnikiem Panem Piotrem Wierzbickim z „Warszawy na wyrywki”. Ale to nie wszystko, czego się wczoraj dowiedziałam. Plan przewidywał jeszcze informacje:

- Jak ulica stała się podwórkiem?
- GUKPPIW? A co to takiego?
- Czy pamiętamy jeszcze pawilon „Chemii”?
- Kim naprawdę był i jak zginął „Antek Rozpylacz”?
- Kto potępiał „Smyka” i za co?
- W czyjej szkole słynny muzeolog historii nauczał?
- Gdzie znajdziemy pałac w podwórku?
- Gdzie zażywano nowoczesnych kąpieli?
- Co to za rzeźby na zapomnianej restauracji?
- Skąd się tu wziął pasaż i do tego „Italia”?
- Gdzie działało kino „Palace”?
- Dlaczego pedagog zabrał ulicę żonie wydawcy?
- Gdzie zaskoczy nas widok ratusza z okazałą wieżą?


Pół godziny po zakończeniu jednego spaceru wybrałam się na kolejny z przewodnikiem Panem Łukaszem Kulejem z „ABC Warszawy”. Tematem spaceru tym razem była „Niemoralna Warszawa”, a w trakcie spaceru mogłam dowiedzieć się:

- Kto był prekursorem portali randkowych? 
- Jak dawniej leczono choroby weneryczne?
- Kto powołał pierwszą komisję śledczą?
- Gdzie była największa imprezownia na początku XIX w Warszawie?
- Kto był pierwszym sutenerem?
- Którzy sławni ludzie bywali w domu uciech?
- Gdzie było można stracić fortunę w jedną noc?
- Skąd wzięło się w domach publicznych wabienie czerwonym światłem?
- Jak karano dawniej kobiety o lekkich obyczajach?
- Który władca zamienił Zamek Królewski w babiloński zamtuz?
- Który król spacerował po mieście z dwoma kochankami?
- Gdzie Fidel Castro zabawiał się z córami Koryntu?


A wszystko oczywiście na obu spacerach związane było z Warszawą. Dla tych, którzy na takich spacerach jeszcze nie byli - dobra wiadomość: odbywają się one bardzo często, czasem nawet i co weekend. Oferta tematyczna spacerów jest bogata, a za udział w spacerze nie pobierana jest z góry żadna opłata. Miło jednak na sam koniec spotkania dać przewodnikowi napiwek, bo nie dość, że poświęcił nam on swój czas, to na dodatek przekazał spory zestaw miejsko – historycznych ciekawostek.

Informacje o najbliższych spacerach możecie śledzić na fan stronach na FB: Warszawa na wyrywki lub ABC Warszawy. Albo na portalu Wawalove pod tagiem spacer. Najbliższy spacer szykuje się dzisiaj o 18-ej (zbiórka przed kościołem św. Anny), a dla tych, co nie zdążą - kolejny kroi się w najbliższą sobotę po świętach. 


A jeżeli wolicie samotne wypady po mieście i tutaj oferta jest bogata – chociażby książki, które można sobie zakupić i zaaranżować własną trasę lub audio przewodniki np. Miejska Ścieżka, które po pobraniu z sieci można odsłuchać spacerując od punktu do punktu.



Teraz potrzebne są już tylko wygodne buty oraz ciepła odzież i już można się udać na spacer po wiedzę :)



środa, 17 grudnia 2014

"Wyrwij murom zęby krat"*. Sławomir Rogowski - "Widok z dachu"


„Robiło się coraz zimniej, dzień był słoneczny, ale wczesny grudniowy zmierzch już się zbliżał.
- Wiesz, Tolek, nie potrafię i nie lubię przewidywać przyszłości, lepszy ze mnie rekonstruktor tego, co było. To jednak trzyma jak cuma, od której mimo wszystko chciałbyś się uwolnić. Wtedy myślisz: czy takie miejsce, które zostaje z tyłu, miało w twoim życiu jakieś znaczenie? Tak, w tym co było, czuję się bezpiecznie, słowo „naprzód” budzi obawę.
Tolek skinął głową i powiedział z namysłem.
- Coś w tym jest. Czas to pokora i cierpliwa modlitwa bez słów (…). U nas mówią: nie oglądaj się za siebie. Ale co to szkodzi… czasem warto z dachu miasta popatrzeć na rzekę, gdzie zostały wspomnienia.”**

Mój "widok z dachu" miasta, czyli z tarasu widokowego Pałacu Kultury i Nauki; 
zdjęcia zrobiłam latem 2010 r.

Jak co roku w grudniu, już od 33 lat  upamiętnia się kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego i pacyfikacji  kopalni Wujek. PRL nie pozwala o sobie zapomnieć. Jako dziecko z ostatniej dekady Polski Ludowej z tego okresu pamiętam niewiele i głównie kojarzy mi się dobrze. Nasi rodzicie, rodzeństwo czy znajomi, którzy w latach 80-tych wkroczyli już w wiek dorosły, świadomie mogli obserwować ten dziwny czas. To oni opowiadają, wspominają, piszą książki. My jesteśmy odbiorcami ich wspomnień.

Swoje prawdziwe wspomnienia na fikcyjną fabułę przekonwertował Sławomir Rogowski, rocznik ’57. Rezultatem tego jest „Widok z dachu”, który trafił do księgarń niespełna miesiąc temu. Moja lektura, dzięki temu, zbiegła się właśnie z tegorocznymi grudniowymi rocznicami. Rzeczywistość względem lektury była niczym głos z offu.

Kilkoro młodziaków – chłopcy z Grochowa i przyjezdni studenci. Skrzyżowanie czasu wiąże ich w znajomości – długotrwałe, co jakiś czas zbiegające lub epizodyczne, wszystkie jednak wykraczające poza okres trwania PRL-u. Poznani na podwórku, w akademiku, w czołgu podczas obowiązkowej służby ku chwale Ojczyzny. Po latach plasują się na różnych stopniach społecznej drabiny. Jeden jest ministrem, drugi wysoko postawionym prezesem, inny zaś w nowej lepszej Polsce zostaje bezrobotnym kaleką. Temu się udało, tamten wykorzystał koniunkturę lub znajomości, innemu przypadło rozczarowanie. Wygrasz, czy przegrasz w życiowej ruletce – nigdy nie wiesz tego od razu.

PRL w książce to wojsko i czołgi, studenckie imprezy: grzeczne od frontu, w środku z muzyką Kaczmarskiego i wierszami Stachury. To kolportowanie bibuły i przesłuchania przez SB, potajemne spotkania, „Solidarność” z Wałęsą na czele, handel ciuchami w ZSRR, stolarska robota przy okrągłym stole, ale też rodzinna codzienność, ciążowe wpadki, szybkie śluby i długie oczekiwanie na mieszkanie.
Nowa rzeczywistość, którą rozpoczyna ostatnia dekada XX i pierwsza XXI wieku na początku jawi się różowo, ale później wcale taka nie jest. Bezrobocie lub kariera, prywatyzacja, rozczarowanie, emigracja, Irak, Afganistan, honor lub infamia. Jedni zyskują, inni tracą – fortuna kołem się toczy. Tolek, Jurek, Rumba, Ratayec – na kogo wypadnie, na tego bęc!

„Kiedy nie masz nic, a najbardziej wiary, że się zmieni, i czujesz, że nie masz szans, ile możesz wyć do ściany, błagać o robotę? Jak się masz bronić, żeby nie pić, jak się masz bronić, żeby nie być śmietnikowym numerem? Ile masz słuchać tych mądrości o aktywizacji i zmianie kwalifikacji? W Małkini czy Przysusze nie ma pracy, chyba że w supermarkecie jazda na wrotkach, ale ty masz pięćdziesiąt lat i brak ci jednej ręki, a oni mówią to nic, ważne, że obie nogi masz zdrowe. Może mam żebrać? Do tego jedna ręka wystarczy… (…) co to jest? To ma być mój kraj czy kara za grzechy? Czy po to ja wtedy w nocy, ryzykując sąd polowy, woziłem bibułę? Marzyłem o wolnej Polsce, a nie o wolnej amerykance!”


Moje wrażenia po lekturze? Różne. Tak różne, jak życiorysy bohaterów. Zdarzały się chwile ciekawości, chwile zabawne, ale też znudzenie, po czym nagłe zaskoczenie. Ktoś traci rękę, inny życie, za to ktoś kolejny przejmuje tożsamość. I cała historia nabiera rumieńców. Miejscami przeszkadzał zbyt luzacki ton przyjęty przez narratora, w innych momentach ubarwiała warsiawska nawijka z Grochowa (aż z tego wszystkiego zapragnęłam tej tutaj książki).

Niewątpliwym plusem jest zamieszczony na ostatnich stronach „Widoku z dachu” słownik wyjaśniający użyte w powieści skróty kojarzące się z okresem PRL-u oraz pojedyncze słowa z warszawskiej gwary. Na poczet pochwał przypisuję również nawiązującą do „Solidarności” (nieodłącznie kojarzącej się przecież z latami 80-tymi)  - dość skromną i udaną okładkę książki.

Swoją drogą - ciekawe, co by o książce powiedzieli nasi rodzice?


 4/6

Celem uzupełnienia polecam:
- Stanisław Grzesiuk – „Boso ale w ostrogach” (znany warszawiak)
- Małgorzata Gutowska - Adamczyk – „Mariola, moje krople...” (1981 na wesoło, bibuła, konspira – te sprawy)

_________
**cytaty: Sławomir Rogowski - "Widok z dachu", wyd. MUZA SA 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Czy Ty też masz pożar w stawach? Jarosław Niebrzydowski – „Jak leczyć reumatoidalne zapalenie stawów. Poradnik dla chorych”


Wyobraź sobie, że rano po przebudzeniu masz tak usztywnione stawy w kolanach, że nie jesteś w stanie nie tylko chodzić, ale nawet wstać z łóżka. Że opuchnięty, a więc i powiększony paluch u stopy powoduje dyskomfort w noszeniu obuwia i stawiania stopy przy chodzeniu. Że zapięcie 4 guzików zajmuje Ci pięć minut, mycie zębów jest wręcz niewykonalne, bo nie jesteś w stanie utrzymać szczoteczki w dłoni, a słoiki w końcu uczysz się odkręcać lewą ręką, bo prawa kompletnie sobie z tym nie radzi. Niefajnie? Wiem, bo mam pożar w stawach i powyższe znam z doświadczenia. Przy zwiększonym unieruchomieniu i nasilonym bólu codzienność bywa wyzwaniem.

12 października br., w Światowy Dzień Reumatyzmu ruszyła kampania  Stowarzyszenia "3majmy się razem" pod nazwą „Reumatyzm ma młodą twarz”. Cel? Uświadomienie, że nie dotyczy on tylko osób w podeszłym wieku  i nie jest związany z deszczową pogodą (takie mniemanie utarło się w powszechnej świadomości).

Zdjęcie "Reumatyzm ma młodą twarz" umieszczone za zgodą organizatora kampanii
Tutaj fan strona na Facebooku

Dla uściślenia – w lekarskiej nomenklaturze, jak i praktyce nie istnieje choroba o nazwie reumatyzm. Jest to bowiem zespół różnych jednostek chorobowych, które w głównej mierze powodują stany zapalne w tkance łącznej powodując m.in. sztywnienie stawów, ich wykręcanie lub co gorsze – unieruchamiają je. No cóż – w ostatnim przypadku wizja wózka inwalidzkiego wcale nie jawi się już tak mgliście.

Aby dodać smaczku warto napomknąć, że choroby reumatyczne są dość wrednymi jednostkami.  Nie biorą się z powietrza, nie są zaraźliwe, a autoimmunologiczne. Co to oznacza? Organizm przez pomyłkę zaczyna błędnie rozpoznawać swoje tkanki jako obce i atakuje je. Bardziej obrazowo można powiedzieć, że walczę sama ze sobą, mimo iż nie z własnej woli jestem taką fighterką ;)

Marta, jedna z bohaterek ww. kampanii napisała: „Moja choroba jest niewidzialna, co nie znaczy, że nie walczę codziennie z ograniczeniami wynikającymi z życia z toczniem”. Mogłabym się pod tym podpisać, zamieniając w zdaniu tocznia na RZS (Reumatoidalne Zapalenie Stawów). No bo jak mam wytłumaczyć starszej osobie, że nie ustąpię jej miejsca w tramwaju? Nie zrobię tego, bo zwyczajnie, z powodu bólu, nie będę w stanie trzymać się poręczy. Chwytanie czegokolwiek przez zajętą RZS-em ręką nie jest łatwe. Zatem powierzchownie choroby po mnie nie widać, więc jestem niewychowanym leniem, czyż nie?

I być może będzie już tak ze mną zawsze. Bo RZS to bardzo wierny partner, lepszy niż niejeden mąż - wytrzyma z tobą do grobowej deski. Taki przyjaciel na całe życie, czyż to nie brzmi pięknie? Szkoda tylko, że jest toksyczny, codziennie zadając ci ból.

Rozwodu z RZS nie weźmiesz, gdyż w słowniku reumatologa takie pojęcie jak wyleczenie nie istnieje. Można go jedynie zastąpić pojęciem „remisja”. Wiem, brzmienie słowa ma trochę onkologicznie konotacje, ale efekty, jakie remisja ze sobą niesie - są przyjemne. Tak sobie myślę.


Przebyłam pielgrzymki do czterech już reumatologów. Żaden z nich do tej pory nie potrafił mi jeszcze skutecznie pomóc. Skutecznie, w przypadku tej choroby oznacza modyfikację przebiegu schorzenia i jego agresywności, być może jej zatrzymanie – niestety nie jej wyleczenie. I właśnie od dzisiaj żałuję, że nie mieszkam w Trójmieście, bo oto okazuje się, że w Gdyni jest ktoś, kto chyba zna się na rzeczy.

Dr Jarosław Niebrzydowski (zainteresowani niech zapamiętają to nazwisko), czyli autor książki z tytułu notki, wydaje mi się objawieniem. Zresztą nie tylko mi, skoro na internetowych portalach oceny lekarzy przez pacjentów zyskał same pozytywne opinie. To zdarza się niezwykle rzadko.

Lekarz z prawie 30 letnią praktyką za pomocą swojej książki edukuje mnie na nowo. Myślałam, że dużo już wiem o moim toksycznym, acz wiernym przyjacielu. Tymczasem okazuje się, że dzięki książce zostałam zaopatrzona w wiedzę, którą de facto powinni posiadać moi dotychczasowi reumatolodzy.


Rzeczywistość w Polsce wygląda następująco:
- większość chorych ma słabe rozeznanie w celach i zasadach leczenia zapalenia stawów,
- jest niedobór poradników i informatorów dla pacjentów z chorobami reumatologicznymi,
- brak opieki psychologa (choroba może być czynnikiem do rozwoju depresji),
- istniejące informacje w dużej mierze są przestarzałą wiedzą.
A w Wielkiej Brytanii (gdzie praktykował przez 6 lat dr Niebrzydowski), jak dowiaduję się z książki, pacjenci otrzymują nie tylko informator o chorobie i zasadach leczenia, ale też pomoc specjalistycznej pielęgniarki reumatologicznej i zaliczają edukacyjne szkolenia. Z wrażenia aż zapragnęłam się tam przeprowadzić ;)

Jak zwykle piszę za długo i za dużo, więc teraz będzie (w miarę) krótka synteza mojej lektury poczyniona na gorąco (tak gorąco, jak moje stawy ;))
Według dr Niebrzydowskiego istotą w leczeniu RZS jest dążenie do remisji choroby, a nie tylko stłumienia bólu (jak to było dotąd w moim przypadku). W tym celu powinno stosować się leki z grupy DMARD, czyli leki modyfikujące przebieg choroby, a nie rozdawane hojną ręką na receptę leki przeciwzapalne i sterydy. Zresztą, jak określił to autor „Przewlekła sterydoterapia w leczeniu zapalenia stawów jest jak wysoki procent kredytu w banku. Później trzeba oddać więcej.”

Z książki wiem też, że w przypadku sterydów powinnam uzupełniać witaminę D i wapń (ryzyko osteoporozy) oraz częściej konsultować się z okulistą (to już wiedziałam wcześniej po lekturze ulotki jednego z przyjmowanych leków), a o czym nie raczył mnie powiadomić żaden z moich reumatologów. Ponadto, że skuteczność leku można zaobserwować dopiero po minimum 3 miesiącach stosowania, i że jest możliwość osiągnięcia skutecznego poziomu remisji choroby i uwolnienia się od bólu. Trzeba tylko wiedzieć jak leczyć (się).


Nie ustaję w peanach na cześć tej książki, bo w końcu trafiło mi się coś, co pokazało mi sposób walki z chorobą. Wiem, wiem – recenzja wyszła bardzo medycznym tonie i do tego momentu zapewne dotarli już tylko wytrwali albo zainteresowani tematem.
Więc teraz będzie już naprawdę krótko – ta książka jest dla mnie światełkiem w ciemnym tunelu. Zwłaszcza, że została napisana przystępnym, dość obrazowym językiem.
Polecam ją szczególnie tym, którzy zmagają się z RZS, ale i tym, zaciekawionym tematem, zdrowym szczęśliwcom, którzy właśnie się dowiedzieli, że w ogóle istnieje taka jednostka chorobowa. Reumatolodzy też powinni ją przeczytać. Może właśnie świadomość wśród pacjentów i skuteczność leczenia byłaby dzięki temu większa?

p.s. Tymczasem trwa walka przeciw reorganizacji Instytutu Reumatologii w Instytut Geriatrii.


6/6

W książkę Wydawnictwa Psychoskok można się zaopatrzyć tutaj.

__________________________________
Dr Jarosław Niebrzydowski – „Jak leczyć reumatoidalne zapalenie stawów. Poradnik dla chorych”; wyd. Psychoskok 2014


sobota, 13 grudnia 2014

Pod pretekstem dnia tego, co za ladą


Gdybym miała stworzyć chciejlistę książek, które chętnie znalazłabym pod choinką, dobrze byłoby, abym zapoznała się z ofertą książek dostępnych w księgarniach. Bo chociaż w głowie (i na sekretnej liście) mam co najmniej dziesięć wymarzonych tytułów – większą część z nich nie kupi się od ręki w każdym przybytku książek nowych. Te wynajduję na aukcjach internetowych lub w antykwariatach. Co się z tym łączy – na polowanie trzeba niekiedy poświęcić sporo czasu i uwagi. Satysfakcja po wydobyciu wymarzonego tytułu z książkowej czeluści – bezcenna.

Przyjmijmy jednak wariant, że chętnym do obdarowania nas chcemy nieco pomóc. Oni mogą nie mieć ani czasu lub co częściej - zacięcia na polowanie. Zwłaszcza, kiedy niekoniecznie kochają książki w takim stopniu, co my. Wydawnicze nowości są i dla nich, i dla nas (a dlaczegóż by nie?) wyjściem idealnym.

Po nowości wybrać się można do księgarni. I nie mam tu na myśli kombinatu na literę E. - konglomeratu peirdyliarda drobiazgów, wśród których upchnięte są też książki. Chociaż wiem, że to najłatwiejsze, bo z reguły bywa jednym ze sklepów w galeriach handlowych.

Monopolistów nie chcemy. Dbamy o różnorodność i niszowość. Po książki dla dzieciaków wybierzmy się do Dwóch KotówBullerbynBadetu, po reportaże do Wrzenia Świata lub małej księgarni Czarnego, po książki obcojęzyczne do Jak Wam się podobaBooklandu lub Book City, literaturę techniczną i naukową do Głównej Księgarni Naukowej, zaś prawniczo – ekonomiczną do którejś z filii Księgarni Ekonomicznej, książki z tematyki socjologicznej i filozoficznej do Głównej Księgarni Naukowej im. B. Prusa lub do Tarabuka, po kulinarne do Books for Cooks lub CookOff,  Serennisma lub Arkady pozwolą znaleźć coś ze sztuki, psychologiczne w Psyche, a po tanią książkę do Dedalusa lub Tak czytam. A nowości znajdziecie w każdej napotkanej stacjonarnej księgarni (tutaj pierwsza myśl - Bagatela na pięterku z pięknym kotem Rudolfem). To tak na przykład. Nie tylko w E. i M.


A dlaczego o tym piszę? Z kilku powodów. Bo dzisiaj w kalendarzu wypada Dzień Księgarza, a ja złapałam się na myśli, że większość książek kupuję jednak internetowo i trochę mi się teraz zrobiło głupio. To po pierwsze. Po drugie, aby pokazać, że księgarniane molochy wypełnione po brzegi drukowanym papierem nie zawsze będą miały w ofercie, to co nas najbardziej interesuje, a co możemy znaleźć właśnie w tych małych, księgarnianych lokalikach. Ba! Sprzedawcy tych mikrusów księgarskiego rynku nawet fachowo doradzą, bo z reguły doskonale wiedzą, co sprzedają (tutaj od razu przychodzi na myśl sytuacja z Bookstore FOX i „Sklepem za rogiem” z filmu z filmu „Masz wiadomość”).
No i wreszcie po trzecie – bo ciekawa jestem, co Wy o tym myślicie.


Tak swoją drogą – zwróciłam Waszą uwagę na zaledwie kilka księgarń z warszawskiego poletka. Zastanawiam się więc, o czym nie wspomniałam, a co jest tak oczywiste, że grzech o tym nie napisać. No a poza tym interesuje mnie jeszcze to, jak sytuacja wygląda poza Warszawą. Opowiecie mi o tym?


Przy okazji tematu małych księgarskich przybytków - koniecznie zerknijcie tutaj i tutaj.


A już zupełnie na koniec, skoro o tym wspomniałam – moja chciejlista. Co znalazłoby się na Waszej?

Wiem, wiem - "Wanna z kolumnadą" to już nie taka nowość, ale spełnia warunek księgarnianej dostępności ;)

Rach! Ciach! Czyli edit z 19.12.2014 r. - "Drach", dzięki Kasi z Mojej Pasieki, już stoi na półce :)



wtorek, 9 grudnia 2014

Co oznacza "niezbędność"? Marta Sapała – Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków


„Przez ten rok będę zaglądać do nie swoich portfeli, spiżarni, szaf i głów. Dowiem się wielu rzeczy: ile może kosztować przetrwanie, wykończenie mieszkania, zaproszenie na świat człowieka, ile – jego wyekwipowanie na dalszą drogę. Razem ze wspólnikami w konsumpcyjnym poście przyjrzymy się temu, ile (oraz jak) się obecnie płaci za poczucie bezpieczeństwa, szacunek, spokój, jaki jest koszt dobrych relacji ze światem, a jaki – samowystarczalności. Jaka jest cena dostępu do zdrowia, wiedzy, czystego powietrza, wody, chlorofilu. Jak przeliczyć czas na pieniądze, pieniądze na przedmioty, przedmioty na relacje oraz czy redukcja we wszystkich tych dziedzinach uskrzydla, a może wręcz przeciwnie – uwiera?
Spróbujemy dowiedzieć się, czy „mniej” w jednej dziedzinie oznacza „więcej” w innej.
I dlaczego bilans między nimi nie zawsze się zgadza.”*


Pomyślcie sobie właśnie w tej chwili, jakie zakupy poczyniliście przez miniony tydzień. Dużo tego, czy mało? Coś bardzo potrzebnego, czy większość zmieści się w kategorii impulsów w stylu „zobaczę, co mają fajnego”?

Sama również przeskanowałam swój zeszły tydzień i bilans wygląda następująco: kasa w kinie (na piękne oczy wciąż na seans nie wpuszczają), dwa razy piekarnia (wszak nie odmawia się choremu słodkich bułek), apteka (też dla chorego, tym razem z dodatkowym zakupem plastra na pocięty palec), drogeria (bo przecież trzeba myć czymś zęby), cotygodniowy wspólny wypad do supermarketu (to już tradycja) oraz dwa wypady do lumpeksu (pierwszy dzień był porażką, ale drugiego dnia przegrzebki zakończyły się kupnem spodni za 16 zł, kaszmirowym szalem za – uwaga- 10 zł! i szalem z przewagą różu (sic!!)).

Dużo to czy mało? W moim przypadku całkiem sporo. Jednak większość rzeczy wydaje się niezbędna. Lub zaplanowana - jak na ten przykład spodnie będące kolejnym prawidłowym elementem w mojej szafie po małej, stylowej rewolucji. Mam jednak obiekcje względem tego różowego szalika. Dyszkę kosztował, więc niezbyt dużo, ale z drugiej strony ten kolor.... Różowy to ja lubię w postaci jedzenia, ewentualnie ładnie pachnącego kwiatka. Ale żeby na ubraniu? 

Rozkminiam ten problem od piątku i wciąż się zastanawiam, czy aby to jednak nie był zbyt impulsywny zakup, który później odbije się czkawką. Doprawdy – to do mnie nie podobne.
Bo gdyby tak się zastanowić – z reguły bywam dość rozważnym, żeby nie powiedzieć – wybrednym klientem. Czytam składy, przeglądam metki, nie zwracam uwagi na promocje, chodzę z zakupową listą (której się trzymam dość sztywno). Nie o takim osobniku marzą spece od marketingu i sprzedawcy. Tymczasem trafił się różowy szalik...!

Myślę o nim w kontekście niezbędności. Czy był potrzebny? – niekoniecznie, ale fajnie może się komponować z tym szarym „kokonowym” swetrem, tamtymi jasnymi, materiałowymi spodniami, tymi najnowszymi wygrzebanymi w lumpeksie rurkami no i jeszcze z tym białym nietoperzem. Więc jak widać – szalik spełnił wielokrotnie warunek dopasowania. No ale... nie był na odzieżowej liście, że się tak wyrażę, masthewów.

Za moje pozakupowe niezdecydowanie odpowiada róż (a jednak!) oraz książka Marty Sapały. Pisałam Wam w listopadowym podsumowaniu o autorskim spotkaniu związanym z książką „Mniej”. Pan R. stwierdził, że to musi być dobra książka, skoro tak się do niej przyssałam. Faktycznie – weekend poświęcony był konsumpcji - w formie lektury.

Spotkanie w Tarabuku - 25.11.2014 r.

Cofnijmy się jednak do początków. Zanim książka – najpierw blog. Trafiłam tam dość przypadkowo węsząc po sieci w poszukiwaniu informacji o ogrodnictwie – moim nowym wiosenno-letnim hobby (#działkamojehobby). Skacząc z kwiatka na kwiatek, ups! znaczy ze strony na stronę - trafiłam do Marty i zostałam. Przeczytałam wszystko od początku do końca (teoretycznego, bo może coś się tam jeszcze na blogu pojawi), a przy tym dowiedziałam się o właśnie wydanej książce. Taki paradoks – na listę do kupienia trafiła książka o ograniczeniu konsumpcji ;)

„Więc, ostatecznie: dwunastka. Razem z moją rodziną (37-letni R., 1,5 – roczny Dzik i ja, 38-latka). Dziesięć rodzin (w tym dwie wielopokoleniowe i dwójka singli. Jedna matka z córkami i dwie kobiety w ciąży. (…) Mamy gdzie mieszkać. (…) Zarabiamy – różnie. Radykalnie mniej niż średnia krajowa albo kilkakrotnie więcej. Po odjęciu stałych wydatków zostaje nam na życie od 600 do 6000 zł miesięcznie. Począwszy od 1 kwietnia i przez najbliższe 12 miesięcy będziemy starać się wydawać ich mniej. Najmniej jak się da. Tylko na to, co naprawdę niezbędne. 
Zasady? Nie istnieją. Każdy ustala je sam, osobiście definiując „niezbędność”.”

Zatem dla osób opisanych w książce do rozpracowania był następujący case: przetrwać rok bez (prawie żadnych) zakupów, skupiając się na tym, co niezbędne oraz wypracować alternatywne sposoby pozyskiwania potrzebnych dóbr. Łatwy projekt? Niekoniecznie. Jak się okaże - trzeba się będzie sporo logistycznie nagimnastykować, a przy tym pogodzić z niektórymi stratami i niepowodzeniami. Z bardziej lub mniej od siebie zależnych powodów z wyzwania zrezygnowało kilkoro osób jeszcze przed półmetkiem. W sumie nic dziwnego, że nie wszyscy dotrwali do końca. 

Ale to w gruncie rzeczy nie to jest istotne, ile osób wytrwało do końca, ale jak wszyscy zmagali się z napotkanymi problemami związanymi z redukcją konsumpcji i co z tego wynikło.

Trudno mówić o „Mniej” tylko w aspekcie antykonsumpcji, bo na eksperyment nakłada się wiele innych zmiennych, które pozornie nie są ze sobą związane, a mimo to gdzieś się krzyżują: minimalizm, ogrodnictwo, relacje społeczne, sytuacja socjalna, wymiana barterowa, kreatywność, lokalność, sezonowość, samowystarczalność, ekologia, miejskie zasoby (w tym żywieniowe), oszczędność.

Książka podzielona jest na rozdziały – miesiące. Świetnym zabiegiem przy tym było to, iż każdy kolejny traktował o czym innym zbierając, systematyzując i ekstrahując informacje z całego okresu eksperymentu. Na ten przykład: czerwiec został poświęcony tematowi okołodziecięcemu (tutaj dla uzupełnienia polecam również książkę Giorgii Cozzy „Dziecko bez kosztów. Przewodnik po niekupowaniu”), lipiec - ogrodnictwu, a grudzień jak nietrudno się domyśleć – prezentom.

Marta Sapała, jak na rasową dziennikarkę przystało operuje świetnym językiem, bardzo plastycznym, metaforycznym i miejscami dość zaskakującym. Jako próbkę polecam lekturę jej blogu, którego fragmenty zostały umieszczone w książce.


Zastanawiałam się wczoraj z Panem R. nad problematyką takiego eksperymentu. Doszłam do wniosku, że w naszym przypadku ograniczenie konsumpcji nie wykazałoby tak spektakularnych efektów, jak to było u niektórych bohaterów książki. Z prostej przyczyny – dość rozważnie gospodarujemy naszym budżetem, rzadko porywamy się na ekstrawagancję, nie kupujemy ad hoc sterty ubrań ani kosmetyków, a największe koszty generują u nas zakupy żywności. Ostatnie jest pochodną dbałości o jakość tego, co spożywamy, a to w dużej mierze ma swoje przełożenie na odpowiednio wyższą cenę. Ciekawe, jak byśmy sobie z tym poradzili podczas eksperymentu.


„Największa zdobycz tego roku? – zastanawia się Magda z Islandii. Chwila zastanowienia przed niemalże każdym zakupem. Pytanie: czy jest mi to potrzebne? Najczęściej występująca odpowiedź: nie.”

Bardzo zasłużone 6/6
_____________________
* cytaty: Marta Sapała – Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków; wyd. Relacja 2014

Tutaj możecie śledzić fanpejdż książki na FB

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


niedziela, 7 grudnia 2014

Porozmawiaj ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Aneta Łastik - „Wewnętrzne dziecko w związku”


„Sam fakt, że nie umieliśmy dobrać sobie partnera, że boleśnie się poraniliśmy – często nie raz – wskazuje, że w naszym „programie z dzieciństwa” jest jakiś feler. Tak więc najpierw trzeba zrozumieć siebie samego. Zadać sobie jak najwięcej pytań: kogo szukam, czego oczekuję, co ofiaruję, czego się boję? Czy wzajemny stosunek rodziców: kobiety i mężczyzny, jest dla nas wzorem? Jeżeli nie mamy udanego wzorca, znaczy to, że z jednej strony musimy rozszyfrować program nabyty w dzieciństwie, a z drugiej zająć się tworzeniem nowego scenariusza na życie, a więc i tego dotyczącego partnera. Przy nieudanym dzieciństwie i braku wzorców mamy tendencję robić wszystko odwrotnie niż rodzice. Takie postępowanie tylko pozornie wskazuje nam inną drogę, bo prawdziwa zmiana to szukanie nowej drogi, czasem z wykorzystaniem pozytywnych doświadczeń z domu rodzinnego. Ta nowa droga prowadzi zaś przez prawdziwą pracę, rozmowę z wewnętrznym dzieckiem.” *


Koleżanka, która chodzi na terapię będącą wynikiem rozwodu opowiedziała, jak bardzo była zdumiona tym, że na pierwszych sesjach jej terapeutka wypytywała ją o jej dzieciństwo, rodziców i rodzinne relacje. Nie mogła pojąć, dlaczego jest wypytywana o dawną przeszłość, skoro sesja dotyczy jej i problemów będących przyczynkiem, jak i efektem rozwodu sprzed zaledwie dwóch lat.

Kilka lat temu, kiedy sama rozważałam możliwość porozmawiania z psychologiem o ówcześnie trapiących mnie zmartwieniach, zaczytywałam się w książkach psychologiczno – terapeutycznych. Przyznaję, że wtedy były dla mnie bardzo przydatne, dały bowiem odpowiedź na zadawane pytania. Na terapię ostatecznie się więc nie wybrałam. Stąd też, z własnego doświadczenia, wiem, że tego typu książki mają rację bytu. I chociaż na obecnym etapie życia nie odczuwam potrzeby zagłębiana się w ich treść - z czystej ciekawości zabrałam się za „Wewnętrzne dziecko w związku” Anety Łastik.


Czego się z niej dowiedziałam? Pomimo osiągnięcia dorosłego wieku wewnątrz nas wciąż tkwi dziecko. Jest ono wyrazem naszej sfery emocjonalnej oraz całym bagażem doświadczeń, który nosimy w sobie od najmłodszych lat, a które mogą wpływać, nierzadko negatywnie, nasze dorosłe logiczne decyzje. W związku z tym, aby móc zbudować swój stabilny emocjonalny profil, należy najpierw spojrzeć i poznać naszą przeszłość, czyli dzieciństwo. Brzmi to jak truizm, ale autorka przekonuje, że ma to swój głębszy sens. 

Uczucia kształtują się w nas i zapisują w dzieciństwie. Co więcej - bez względu na wiek wciąż mamy w sobie wewnętrzne dziecko, dlatego należy je poznać i pozwalać się mu wyrażać. Ale również nauczyć się nim kierować i stopować wtedy, kiedy zmusza nas do zbyt emocjonalnego zachowania. Warto nieustannie zaglądać do swojej przeszłości, bo pozwala to nam lepiej funkcjonować na bieżąco. 

Zdaniem autorki genezą problemów w doborze partnera i funkcjonowania w związku również jest nasze wewnętrzne dziecko. Ponieważ małe dziecko nie potrafi jasno objaśnić, jakie ma potrzeby – obowiązkiem rodzica jest się ich domyślić. Kiedy w dorosłym życiu zbyt dużo do powiedzenia ma nasze wewnętrzne dziecko, to właśnie wtedy od partnera wymagamy domyślenia się naszych potrzeb. Tymczasem partner nie ma grać roli rodzica. Partner nie zawsze domyśli się, że właśnie teraz potrzebujemy na ten przykład przytulenia. To my mamy jasno określać nasze potrzeby i wyraźnie akcentować, czego oczekujemy w danej chwili. Zanim więc zaplanuje się życie we dwoje, dobrze jest poznać i na nowo wychować dziecko w sobie.

„Teraźniejszość, wydarzenia w naszym emocjonalnym życiu same przywołują przeszłość, a jednocześnie przypominają, że teraz jako dorośli mamy przed sobą nowe możliwości, których kiedyś nie mieliśmy.”

Należy rozmawiać z samym sobą na głos, bo wtedy łatwiej jest zrozumieć swoje emocje i kierować swoim zachowaniem. Pozwala to też przywrócić pamięć wypartych wydarzeń, które kładą się cieniem na naszym dorosłym życiu. Zmiana zachowania będąca wynikiem przetrawienia dawnych doświadczeń jest niczym przemeblowany pokój. Zmieniony układ mebli narzuca nam nową trajektorię poruszania się po pomieszczeniu. Na początku przywiązani do starego układu, obijamy się o meble, ale z biegiem czasu uczymy się nowego układu pokoju. I tak właśnie powinno wyglądać nasze nowe postępowanie z emocjonalnym wewnętrznym dzieckiem.

Autorka podkreśla również jak ważne jest wchodzenie w związek z odpowiednim partnerem. Warto, według niej, przyjrzeć się jego rodzinie, sprawdzić jego „pochodzenie”, którego wynikiem jest sposób zachowywania się, określić kryteria, którymi będziemy się kierować przy doborze właściwego partnera oraz (co dotyczy często kobiet) od początku traktować się wzajemnie „po dorosłemu”. Oczywiście, nawet będąc w dobrym związku, nieustannie trzeba pracować ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Pozwala to uniknąć powrotu do starych schematów. 

Może się również zdarzyć, że po przepracowaniu dawnych doświadczeń, trudno jest wybaczyć osobom, które negatywnie kształtowały nasze emocje. W tym przypadku należy wybaczyć sobie niemożność przebaczania dawnych krzywd. Ważne, aby pamięć dawniej wypartych wydarzeń nie rzutowała na dorosły związek i postępowanie względem własnych dzieci. 


Mam pewne zastrzeżenia co do tej książki. To, że jest pisana prostym, nienaukowym językiem można jej poczytać za plus. Dla wielu osób właśnie tak konstruowana będzie łatwiejsza w odbiorze – dla mnie niekoniecznie. Wychodzi na to (a przynajmniej tak to sobie tłumaczę), że jestem na takim etapie, w którym ta książka zawiera informacje, które brzmią dla mnie zbyt banalnie, bo pewne emocje mam już od dawna przepracowane. Zatem sposób prowadzenia narracji tej książki będzie odpowiedni dla wszystkich tych, którzy właśnie są w kryzysie swoich emocji i poszukują wskazówek dla poukładania swojego życia na nowo. Nienaukowy ton będzie dla nich właśnie tym, co pozwoli im łatwiej dostrzec i nazwać ciążący problem. 

Zbyt dużo jednak w książce autorka umieściła cytatów pochodzących z innych książek oraz tzw. „złotych myśli”. Owszem wpisywały się one dobrze w tematykę książki, ale dla mnie za mało było samej autorki w jej własnej książce. Również z tego względu zupełnie niepotrzebnym, według mnie, jest ostatnie 30 stron, w tym rozdział pn. „Do poczytania” oraz „Nie całkiem na temat”. No ale to tylko moje zdanie. Chyba moje wewnętrzne dziecko trochę wydoroślało na taką lekturę ;)

Mimo powyższych uwag, uważam, że to dobra książka. A dla niektórych może być nawet odkrywcza. Polecam.


Książkę do recenzji przekazało Wydawnictwo Studio Emka
____________________________________
4/6
cytaty: Aneta Łastik - „Wewnętrzne dziecko w związku”; wyd. Studio Emka

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...