niedziela, 31 sierpnia 2014

Podsumowanie sierpnia, zapowiedź września i kilka słów o tym, jakie blogi czyta Oczko ;)


Kończący się właśnie tydzień i miesiąc oznacza, że dla wielu kończą się również wakacje. Ja już o swoim urlopie zdążyłam zapomnieć, do szkoły już dawno nie chodzę, mimo to też mi szkoda, że jutro rozpoczyna się rok szkolny – z czytelniczego punktu widzenia więcej ludzi w środkach komunikacji publicznej oznacza mniej miejsca do siedzenia. A to zaś oznacza, że kończą się czasy swobodnego czytania w drodze do i z pracy ;)


Jak wyglądał sierpień?

Po pierwsze – świętowaliśmy pierwszy rok dokocenia ;) 14. sierpnia 2013 r. Aleksander zyskał towarzystwo do łapoczynów, wzajemnych syków i wariackiego ganiania po domu. A my drugą kocią przylepę. 


Po trzecie – odbyło się kolejne spotkanie Sabatowa u Natalii. Tym razem obiektem dyskusji była książka Italo Calvino „Jeśli zimową nocą podróżny”. Książka niezbyt lekka w odbiorze, na pewno nie do szybkiego czytania, ani czytania po łebkach. Zawierająca wiele ciekawych pomysłów na powieść, a jednocześnie wiele powieści w sobie zawierająca (a ściślej – ich początków). Przez swą niejednoznaczność, otwartą formę i wiele możliwości - dobra dla tych, którym spodobała się „Gra w klasy” Julio Cortazara.
Jeszcze do niej wrócę.




A co się wydarzy we wrześniu? 

Po pierwsze - już jutro na Hożej otwiera się mini księgarnia wydawnictwa Czarne, w której będzie można zakupić nie tylko nowości, ale dawno już wydane książki Czarnego. Powstanie punktu księgarnianego jest bezpośrednio związane z 18. urodzinami wydawnictwa.
Ja tymczasem szykuję już portfel na przyszłe nowości, które będą dostępne (dopiero) w październiku. 

(Data premiery od lewej do prawej, kolejno: 8, 13 i 22 października)



Po drugie - w sobotę, 6 września od godz. 12.00 w warszawskim Ogrodzie Saskim odbędzie się Narodowe Czytanie 2014. W tym roku będzie to "Potop" z Trylogii Sienkiewicza. To III edycja akcji zainicjowanej przez Prezydenta RP. Inne miasta również biorą udział - tutaj szczegóły wydarzenia.


Po trzecie - w niedzielę, 7 września w Banjaluce na Szkolnej odbędzie się Warszawski Antykwariat. To świetna okazja do zakupów za grosze nie tylko książek, ale i winyli (Panie R.!).



Tymczasem dzisiaj...

...obchodzimy Międzynarodowy Dzień Blogera. Z tej okazji chciałabym Wam przedstawić kilka blogów związanych z książkami, które śledzę i lubię czytać:

1. Blog Filipa Springera – świetne zdjęcia i umiejętność celnej obserwacji naszej polskiej rzeczywistości. Muszę w końcu zaopatrzyć się w resztę jego książek.

2. Rezerwaty Książek – przegląd polskich, kameralnych księgarń i antykwariatów.

3. Pod tytułem – blog z recenzjami wyłącznie polskiej literatury współczesnej

4. Zorroblog – o literaturze dziecięcej i związanych z tym tematami

5. Literatura palce lizać – mała prywata, bo sama wrzucam tam od czasu do czasu kamyczek ;) Blog z recenzjami powieści kulinarnych, czyli książek, których lektura powinna iść w parze z małą przekąską obok ;)


A Wy? Jakie blogi polecicie mi i innym czytelnikom? Co warto w blogosferze poznać i czytać?



czwartek, 28 sierpnia 2014

"Kosmos mam w sobie"* Paulina Holtz - "Luśka na planecie Dziecko"





„Luśka wlazła na wannę i z trudem utrzymując równowagę usiłowała obejrzeć w niewielkim lustrze nad umywalką swój brzuch z profilu. Wyglądał tak samo jak zawsze. Przynajmniej tak się jej wydawało, bo nie oglądała go zbyt często z tej perspektywy. Spojrzała w dół, na stopy i przypomniała sobie gigantyczny bęben Edyty.
- Ciekawe, kiedy ostatnio oglądała swoje uda inaczej niż w lustrze? Postępująca lustrzyca ciążowa to jest właśnie to, co mnie czeka w najbliższych miesiącach.”








Kilkanaście lat temu, kiedy byłam nastolatką, codziennie po Teleexpresie oglądałam z rodzicielką na Jedynce serial „Klan”. Lubiłam tam przede wszystkim właścicielkę salonu sukien ślubnych Annę „Absolutnie” Surmacz i młodą, nieco ekscentryczną młodą Lubiczównę - Agnieszkę. Nie cierpiałam za to wyniosłej Moniki Ross. Obecnie nie oglądam serialu od dobrych paru lat, więc nie wiem, jak się ma teraz fabuła, ale wiem, że serial wciąż kręcą.

Wspominam o tym dlatego, że właśnie przeczytałam książkę Pauliny Holtz, czyli aktorki, która w „Klanie” wcieliła się w rolę Agnieszki Lubicz. Autorka – aktorka jest matką dwóch córek i bazując na własnych doświadczeniach napisała książkę o rodzicielstwie. Ale nie jest to poradnik. To kompilacja kilku elementów, które złożone ze sobą w jednej książce – tworzą zgrany team. 

Na początek na tapetę wezmę fikcyjną macierzyńską obyczajówkę. Ciekawa byłam, jak Paulina Holtz wybrnie z tego zadania. 
Mamy więc Luśkę, korporacyjną prawniczkę, która skłania się ku otwarciu swojej kancelarii. Jest w związku z Krisem, ale póki co nie palą się oboje do wspólnego zamieszkania, ani tym bardziej – zalegalizowania związku. Luśka właśnie dobija do trzydziestki i w związku z tym kroi się niezła balanga. W organizacji przyjęcia pomaga jej przyjaciółka Hania, która podejrzewa, że właśnie zaszła w niechcianą ciążę. Dziewczyny po wizycie w pubie i kilku mohito postanawiają udać się do apteki po test ciążowy dla Hani. Luśka jednak postanawia wesprzeć jeszcze bardziej koleżankę w trudnej chwili i w związku z tym ostatecznie lądują obie w toalecie każda z własnym testem ciążowym. Los jednak bywa przewrotny i okazuje się, że obawy Hani się nie potwierdziły, za to pozytywny test postawił w nowej roli Luśkę. I tutaj rozgrywa się już właściwa część opowieści, czyli dziewięć miesięcy z wielkim bębnem. 
Zastanowiłam się, czy chciałabym mieć za koleżankę taką Luśkę i mogę stwierdzić, że tak. Równa z niej babka, charakteryzuje się dużą dozą humoru i dystansu. To taka trochę filmowa, zakręcona Bridget Jones (filmowa, bo książki nie czytałam) przepuszczona przez polski filtr. Mogę przyklasnąć Paulinie Holtz, bo napisała zgrabną historyjkę i opakowała ją lekką formę. Czytanie tego było przyjemnym zajęciem, brawo!

"Punkt 17.00, z kartą w ręku przekroczyła próg gabinetu doktor ginekolog. Doktor miała na nazwisko Paluszek, co Luśkę rozbawiło do łez w rejestracji. Próbowała sobie wyobrazić jak też ginekolog Paluszek wygląda, ale po wejściu do gabinetu napotkała tylko lodowate spojrzenie Paluszka Bazyliszka i zamarła.
- Zamieniła się pani w słup soli? – zapytały wąskie usta i natychmiast po tym stały się karminową kreską. Luśka postanowiła uciec. Karminowa kreska zmieniła kształt w uśmiech, tyle że odwrócony do góry nogami. Luśka postanowiła uciec natychmiast, jednak nadal stała jak zaklęta. Ruszyła dopiero, kiedy usta cmoknęły z zatroskaniem, a zagięty, nomen omen, paluszek przywołał zaczarowaną i rozczarowaną Luśkę przed oblicze pani doktor. Usiadła (…) i nie odrywając oczu od kreski wyszeptała – Dzień dobry. Kreska drgnęła nerwowo, ale dr Paluszek nie przerwała pisania. Kiedy po kilku minutach, nadal milcząc wskazała swoją szczupłą, żylastą dłonią fotel ginekologiczny, Luśka nie wytrzymała i niczym Jaś z Małgosią ruszyła biegiem przed siebie, byle dalej od tej czarownicy!!! (…) Miała pewność, że więcej do tej chatki z piernika nie da się zaciągnąć."

Kolejne fabularne rozdziały z życia Luśki i jej ciąży rozdzielają wywiady, które Paulina Holtz przeprowadza ze znanymi i mniej znanymi osobami, ekspertami i tymi, którzy w temacie nabyli już życiowego doświadczenia. Tak więc z Beatą Tadlą i Dorotą Szymborską rozważa o tym, jak macierzyństwo i dzieciństwo wyglądało w dawnym systemie (tutaj tok rozmowy skojarzył mi się, jako żywo ze „Znakami szczególnymi” Pauliny Wilk), z Beatą Tyszkiewicz i Sylwią Chutnik zastanawia się, czy temat macierzyństwa był kiedyś tak nośny i publiczny, jak obecnie, z seksuologiem Grzegorzem Wojasem porównuje, jaki stosunek do seksu i sfery intymnej w okresie macierzyństwa ma kobieta, a jaki mężczyzna i dlaczego warto o tym rozmawiać (to według mnie najlepszy wywiad i najlepszy fragment tej książki, bo jest zwyczajnie mądry i warty przeanalizowania w odniesieniu do własnego związku), a poza tym wywiady dotyczące jeszcze ciążowej mody, zdrowej diety, szkole dobrych narodzin, karmienia (bądź nie) piersią, a także o odczuciach związanych z nową, życiową rolą (tutaj jednym z rozmówców jest znana eko-mama Reni Jusis).

A dla zespolenia całości, trzecim elementem tego książkowego kolażu, jako wstępniaki do kolejnych etapów książki, pojawiają się cudowne cytaty z dawnych książek, m.in. z „Poradnika dla młodych mężatek” Leopolda Weitzenbluta z 1901 roku. Na ten przykład:

„Jest przesąd wśród publiczności naszej bardzo rozpowszechniony, że kobiety, które w czasie ciąży mają usposobienie do ciągłego snu, rodzą zwykle chłopców. Miałem sposobność poznać już kilka pań, które pragnąc mieć synów, przymuszały się prawie do ustawicznego drzemania.”


Na koniec wrócę jeszcze do seriali i wspomnę o zakończeniu książki. Wszystko z nią byłoby super i ekstra (bo czytało się szybko i przyjemnie w ciągu jednego dnia), gdyby nie popełniony przez autorkę na pożegnanie, często teraz wykorzystywany na srebrnym ekranie, product placement. Może i on przydatny dla tych, co lubią kupować, ale mnie jakoś on zraził. Może dlatego, że nie mam telewizora, więc i reklam nie oglądam, a w Internecie skutecznie izoluje mnie od nich zainstalowany Adblock ;)


ps. Lubię się czepiać okładek, więc i czepię się tej - niech i ten róż zostanie, ale wolałabym do niego coś bardziej oryginalnego, niż zdjęcie autorki książki. 


5/6
Książka przekazało do recenzji wydawnictwo Psychoskok

_______________________
Paulina Holtz – „ Luśka na planecie Dziecko”; wyd. Psychoskok 2012

* z tytułu posta - Luśka, dowiadując się o ciąży ustawia właśnie takiej treści status na Facebooku.

Recenzja bierze udział w wyzwaniuGrunt to okładka - edycja sierpień: sukienka, Czytamy powieści obyczajowe ,  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę


wtorek, 26 sierpnia 2014

Rozważania angielskiego dżentelmena o krzykliwym blezerze (i nie tylko). Jerome K. Jerome – „Trzech panów w łódce nie licząc psa”


„Jerzy kupił sobie na tę wycieczkę parę nowych rzeczy i to mnie niezmiernie martwi. Blezer jest krzykliwy. (…) Przyniósł do domu i pokazał nam w czwartek wieczorem. Zapytaliśmy go, jakby nazwał ten kolor – odparł, że nie wie. Do głowy mu nie przyszło, że ten kolor może się jakoś nazywać. W sklepie powiedzieli mu, iż jest to wzór orientalny. Jerzy włożył blezer i zapytał nas o zdanie. Harris tak sformułował swój pogląd:
- Jeśli tę rzecz powiesisz wczesną wiosną na klombie, aby siała popłoch wśród ptactwa, jestem gotów ją aprobować, ale słabo mi się robi na myśl, że ktoś, wyjąwszy komedianta z Margate, przebranego za Murzyna, mógłby to uważać za artykuł odzieżowy. 
Jerzy śmiertelnie się obraził (…). Najwięcej martwi Harrisa i mnie to, że przez Jerzego nasza łódka będzie zwracała powszechną uwagę.”


Właśnie przepłynęłam 123 mile po Tamizie. A dokonałam tego nie ruszając się wcale z domu.  Siłę swoich mięśni i zdolność obozowego pakowania sprawdzali za mnie trzej angielscy XIX – wieczni dżentelmeni, którym towarzyszył mały foksterier Montmorency. Panowie to Hieronim Klapka Jerome* oraz jego przyjaciele Jerzy i Harris. Oto i cały skład załogi, a jednocześnie bohaterowie książki „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”.

Panowie postanowili uskutecznić rejs dla zdrowotności. Okazało się bowiem, iż z punktu widzenia medycyny nie jest z nimi najlepiej. Sam Jerome po lekturze medycznej książki, którą przejrzał w Muzeum Brytyjskim, by dowiedzieć się o sposobach leczenia kataru siennego, doszedł do pewnych, niezadowalających konkluzji. Oprócz rzeczonego kataru, przestudiował bowiem inne choroby zawarte w publikacji i doszedł do wniosku, że choruje właśnie na wszystkie choroby, o których przeczytał: tyfus, taniec św. Wita, artretyzm, cholera itd… Brakowało tylko puchliny kolan, na którą zapadają panny służące długo klęczące. To uderzyło w jego ego, w związku z tym postanowił skonsultować wszystko ze swoim lekarzem. Recepta, którą otrzymał od doktora do zrealizowania brzmiała:

„1 funt befsztyka
1 but. porteru
(co 6 godzin)
1 10 – milowy spacer co dzień rano
1 łóżko co dzień wieczór punkt 11-ta
I nie nabijaj sobie głowy rzeczami, których nie rozumiesz”.

Jerome dostosował się do zaleceń przyjaciela i jak stwierdził „skutki okazały się – przynajmniej dla mnie – zbawienne, bo zostałem przy życiu i nadal pozostaję” ;)

Niemniej jednak trzech przyjaciół postanowiło dla relaksu, zdrowia i tężyzny fizycznej wybrać się na wycieczkę. Dyskusja nad miejscem przeznaczenia, sposobem spędzenia czasu i dotarcia na miejsce – była długa i bardzo ożywiona. Okazało się, że rejs statkiem po morzu powinien zająć 2 miesiące, krócej się nie opłaca. Można też zaszyć się w jakiejś głuszy, ale wtedy lepiej zapomnieć o świeżej dostawie „Kuriera”, a po tytoń trzeba gonić 10 mil. Ostatecznie wygrał dwutygodniowy rejs łódką po Tamizie.

Ale zanim do niego doszło… Ponownie rozgorzała debata nad noclegami (na łódce, pod namiotem, czy w hotelu), jedzeniem (brać ser, czy nie, a może tylko zimne mięso, dżem i whisky? A co z patelnią? Tylko śniadanie, obiad i kolacja, a może obiadokolacja, ale bez podwieczorku?), odzieżą (kostium kąpielowy, ręczniki, buty i koniecznie szczoteczka do zębów!).

Pakowanie wszystkich, niezbędnych na wycieczkę, rzeczy to osobny rozdział do rozważań. A kiedy przychodzi już czas samej wycieczki dzieje się, oj dzieje! Czy do gulaszu dodać mięso ze szczura, czy Jerzy powinien grać na banjo, co krzykliwym blezerem, dlaczego lepiej byłoby, aby Harris nie śpiewał i dlaczego Montmorency walczy z czajnikiem?


„Trzej panowie w łódce (nie licząc psa)” to autentyczna historia wyprawy autora i jego dwóch przyjaciół, która odbyła się w sierpniu 1889 r. Będąca pamiętnikarskim zapisem humoreska obfituje w wiele dykteryjek i dygresji, a także ciekawych spostrzeżeń, które nie tracą na aktualności w czasach nam współczesnych. Ot chociażby rozważania nad tym, że przedmioty codziennego użytku w XIX wieku, w XXI wieku osiągają już status drogocennych skarbów, mimo że w swojej istocie są tylko wyszczerbioną, niekompletną lub nadtłuczoną porcelaną. 


Ubawiłam się czytając hipochondryczne wyznania Jerome'go, opowieści o wieszaniu obrazu przez wuja Podgera, jajecznicy w wykonaniu Harrisa, która finalnie była przypalonym i nieapetycznym wyskrobkiem, czy wędkarskich bujdach o gipsowym pstrągu.

Każdy rozdział poprzedza krótkie i dość zabawne streszczenie, zawierające zarówno opisaną później fabułę, jak i wprowadzone w niej dygresje.




Dla tych, którzy interesują się historią Anglii dodatkowym smaczkiem jest to, że Jerome każde miasteczko, które odwiedzają opatruje historyczną wstawką, aktualną w czasach mu współczesnych. Warto więc, wybierając egzemplarz sprawdzić, czy zawiera on przypisy, które wiele jeszcze uzupełniają lub prostują pewne fakty, które historycy zbadali dogłębniej, niż sam autor ;) (w moim egzemplarzu wstęp, przypisy i tłumaczenie wykonał Kazimierz Piotrowski).


„Trzech panów…” zaliczyłabym do kategorii powieści z jajem. Tym, którym spodobał się humor Pratchetta, czy przygody poczciwiny Szwejka autorstwa Haska – powinni rozbawić i ci trzej panowie (oraz cięty na koty foksterier). 


6/6
_______________
* Tłumacz Kazimierz Piotrowski wyjaśnia: „Jerome to imię (Hieronim) i Jerome to nazwisko. A K. w środku oznacza Klapkę, czyli imię, które autor otrzymał na cześć węgierskiego emigranta, a jednocześnie przyjaciela rodziców Jeromego, czyli Jerzego Klapki.


Jerome K. Jerome – „Trzech panów w łódce nie licząc psa” (tyt. oryginału: Three Man i na Boat (To Say Nothing of the Dog) – przekład Kazimierz Piotrowski); wyd. Młodzieżowa Agencja Wydawnicza 1986 r.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Blogerzy czytają klasykę!


sobota, 23 sierpnia 2014

Bądź zawsze sobą. Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp”


„Stało się. (…) Ta podróż, długości raptem stu stóp, kosztowała mnie wiele emocji. Przeprawa z kartonową walizką w dłoni z jednej strony bulwaru Lumiere na drugą. (…) Tam właśnie, na kamiennych stopniach Le Saule Pleureur, czekała starsza para w białych fartuchach. (…) Przyszedłem do nich, do mojego przybranego domu, aby dorosnąć. Aby spędzić ten krnąbrny wiek, studiując tajniki francuskich kulinariów i pomagając w kuchni. (…)
Pamiętam, jakby to było wczoraj… i słowa, które do mnie wypowiedział, kiedy go mijałem:
- Pamiętaj, słodki chłopcze, jesteś Haji. Zawsze o tym pamiętaj. Haji.
Podróż była tak krótka, tak szybka, lecz czułem się, jakbym kroczył z jednego końca Wszechświata na drugi; alpejskie światło wyznaczało mi drogę.”

To curry (jak i inne w tym typie dania) może i nie wygląda zachęcająco, ale za to nadrabia smakiem

Agnieszko B. rozumiem już tę zazdrość o „Podróż na sto stóp”. W sumie to sama sobie zazdroszczę, że ją przeczytałam ;) A nawet zazdroszczę innym, że lektura dopiero przed nimi. I to nawet dziwne, że tak jestem zachwycona tą książką. Bo to nawet nie jest specjalnie skomplikowana historia, bez większych zwrotów akcji, zagadek, które jak w kryminałach – wiercą dziurę w brzuchu. To po prostu dobrze, bardzo dobrze opowiedziana kulinarna obyczajówka. Na tyle sugestywna, że w trakcie czytania o specjałach kuchni indyjskiej ugotowałam nam na obiad aromatyczne curry z ciecierzycą, soczewicą i szpinakiem. Zdarzyło mi się to po raz drugi. Za pierwszym razem również czytałam powieść kulinarną z kuchnią indyjską w tle, a wtedy na ogień poszły krewetki w ostrym, pomidorowym, pachnącym curry...


„Ja Hassan Haji, byłem drugim z sześciorga dzieci. Urodziłem się nad restauracją mojego dziadka, przy Napean Sea Rd, w miejscu zwanym wówczas Bombajem Zachodnim (dwie dekady później miasto zaczęto nazywać Mumbajem). Podejrzewam, że już wówczas koleje mojego losu zostały gdzieś zapisane, gdyż pierwszym wrażeniem, jakie pamiętam, był zapach machli ka salan, aromatycznej ryby curry, unoszący się przez szczeliny w podłodze i otulający dziecięce łóżeczko w pokoju moich rodziców, dobudowanym nad restauracją. Jeszcze dziś pamiętam zimne szczebelki łóżeczka, przyciśnięte do mojej buźki bobasa, gdy jak najdalej wysuwałem nos, wciągając mocno powietrze i łowiąc aromatyczną mieszankę kardamonu, rybich głów i palmowego oleju. Byłem taki maleńki, lecz czułem, że to zapowiedź niezmierzonych bogactw, czekających na odkrycie i skosztowanie w wolnym świecie na zewnątrz.”


Już na wstępie bardzo polubiłam Hassana Haji – głównego bohatera, gdy stwierdził, że jego "przygoda z kuchnią zaczęła się od burczenia w brzuchu dziadka". Przyznam, że lubię rodzinne opowieści, więc dałam się porwać tej historii. Najpierw pojawiłam się w latach 30-ych XX wieku w Bombaju, aby przyglądać się młodemu wieśniakowi Bapaji, który właśnie przyjechał ze swojej prowincji do większego miasta, aby znaleźć perspektywę lepszego życia. Zdumiał mnie opis, w którym na stację podjechał wypakowany tak na maksa ludźmi pociąg, że nic więcej do niego nie dało się zmieścić. Dopiero kilka godzin później na tę samą stację podjechał inny skład, który tym ludziom przywoził ich własne, domowe lanczboksy. Te pudełka z obiadami po fabrykach rozwozili później Dabba – wallh, dostawcy, w gronie których był również dziadek Hassana.

Śledziłam więc losy Bapajego i w ten sposób dowiedziałam się jak awansował w gronie dostawców, kiedy dołączyła do niego Ammi, jego żona, a babcia Hassana, jak II wojna światowa paradoksalnie umożliwiła im rozwój i otwarcie własnego, kuchennego biznesu. Po wojnie na scenę wkracza Abbaj – ojciec Hassana.

Na początku go nie lubiłam, bo pierdział i bekał przy stole, a swoim młodzieńczym zarozumialstwem nie tylko wytyczył nowe priorytety dla rodzinnego biznesu, ale też zraził do siebie wielu ludzi. Poniekąd za karę, za jego zachowanie, zostaje zamordowana jego żona, a matka Hassana. Zaczęłam współczuć małemu Haji, a na hinduskiego męża byłam zła. I tak czytałam dalej... W ten sposób najpierw wyemigrowałam z nimi do Londynu, a później objechałam pół Europy, aby zatrzymać się we francuskim miasteczku Lumiere.

I nawet polubiłam ich gadatliwość, hałaśliwość, kakofonię barw i przemądrzałość Abbaja. Tym bardziej, że zderzyli się tam z despotyczną madame Mallory, szefową Le Saule Pleureur. Fabuła nabrała rumieńców, kiedy właścicielka francuskiej restauracji zaczęła walczyć z hinduskim szefem bistra. Dopiero wtedy poczułam nić sympatii do ojca Hassana i kibicowałam całej rodzinie w walce z małomiasteczkowym status quo. Niech ta Gertrude nie myśli sobie, że może rządzić wszystkimi mieszkańcami Lumiere. A kiedy zdarzyły się dramatyczne chwile z pożarem, pobytem w szpitalu, kłótnią w samochodzie i pewnym ciastem – polubiłam i tę zgorzkniałą Francuzkę. Zwłaszcza, że stała się nauczycielką Hassana w trudnej sztuce cuisine francaise.

Przychodzi pora na Paryż, a tak rozkwit kariery Hassana, zbieranie gwiazdek Michelina, mniejsze i większe sukcesy i niepowodzenia – wszystko opowiedziane z punktu widzenia doświadczonego już człowieka i restauratora. Jego przemyślenia o tym, jakimi prawami rządzi się kulinarny świat opierają się na pośmiertnym rachunku z życia cenionego szefa innej francuskiej restauracji, a zarazem największego przyjaciela. Smutny to fragment, w którym to zatęskniłam za zabawnymi epizodami z wcześniejszego Lumiere, zwłaszcza, że w krótkim czasie umiera nie tylko stary Abbaj, ale i inne osoby bardzo bliskie sercu Hassana. Czekałam jednak na triumf i się nie rozczarowałam.


Pożerałam tę książkę jak dobre ciastko, jak kajmak, który zajadam łyżeczką wprost z puszki. Nie mogłam się oderwać i wciąż się dziwię, że tak mnie ona wciągnęła. Cieszę się i mam tylko nadzieję, że jak już nadejdzie czas drugiego wydania i wszyscy zapomną o filmowej adaptacji – wydawca zdecyduje się na bardziej oryginalną okładkę. Nie wyobrażacie sobie, jak mnie kole w oczy ten okładkowy plakat filmowy.


Czy ją polecam? To chyba oczywiste. To mądra opowieść o emigracji, o rodzinie, o szukaniu swojego miejsca w świecie, pokonywaniu przeszkód i realizacji marzeń. Nie idźcie do kina, póki nie przeczytacie książki. A najlepiej zacznijcie czytać ją już teraz. Chociaż nie… Najpierw przygotujcie coś do jedzenia ;)


Jestem przekonana, że książka na pewno spodoba się tym, którzy polubili „Białe trufle” (N. M. Kelby). Tym, którzy nie czytali – polecam jako uzupełnienie. Podobnie jak „Sto odcieni bieli” (Preethi Nair), które tak jak „Podróż na sto stóp” sugestywnie pachnie hinduską kuchnią ;)


6/6
______________________

Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp” (tytuł oryg. The Hundred – Foot Journey); wyd. Bellona

Opublikowane również na Literatura palce lizać - blogu o powieściach kulinarnych



środa, 20 sierpnia 2014

Próba charakteru. Maria Rodziewiczówna – „Straszny dziadunio”






„A gdy będziesz kuł z granitu
Posąg bohatera,
Aby stworzyć cel zachwytu,
Który nie umiera:
Nie kładź laurów mu na skronie,
Nie dawaj mu gromów w dłonie
Nie staraj się, żeby głazy
Były śnieżne i bez skazy,
Bo te ludzi nie poruszą,
Lecz pierś natchnij wielką duszą!”










Pewnie długo jeszcze bym nie sięgnęła po tę książkę, gdyby nie zachęta koleżanki. Wydawać by się mogło, że wydana 127 lat temu powieść będzie już w XXI wieku trącić myszką, ale nie!

Początek jest mocny – wylewa rzeka i powoduje powódź. Z wody główny bohater (jeden z dwóch) – Hieronim Białopiotrowicz, zwany przez przyjaciela Ruciem, oraz Delfinem (bo świetnie pływa) wyławia małą dziewczynkę. Mała żyje, ale nie jest znana jej tożsamość. Później okazuje się, że uciekła z miejsca swojego dotychczasowego pobytu. Jest sierotą i dotąd mieszkała w jednej gospodzie, gdzie odgrywała rolę popychadła i służby. Po wizycie tych dwojga - gospodarz zgodził się ją przekazać Hieronimowi za wykupem. Bronia – bo tak dziewczynce na imię zżyła się ze swoim nowym opiekunem i jego przyjacielem Józiem vel Żabbą. Oni zaczęli ja kształcić, ona wprowadzała promień radości w ich ubogie, studenckie życie. Aż któregoś dnia znikła...

Hieronim i Żabba znowu zostali sami. Mnóstwo czasu spędzili na poszukiwaniach małej – niestety bezskutecznie. W międzyczasie Żabba poważnie się rozchorował. Rucio nieoczekiwanie otrzymał zastrzyk gotówki i zdecydował, że jego przyjaciel, jedyna bliska mu osoba, musi pojechać na kurację do uzdrowiska na Krym. Ostatecznie pojechali obaj, ale po roku do Petersburga powrócił sam Hieronim. Żabba umarł…

Okazało się, że podczas rocznej nieobecności w mieście zmarła również pani Uziębło, kobieta od której młodzieńcy wynajmowali pokój. Teraz ów lokal zajmuje głośna studentka Afra urządzająca głośne balangi i romansująca z mężczyznami. 
Hieronim po kilkudniowej tułaczce otrzymuje schronienie u jednookiego Bazylego, który mieszka ścianę obok Afry, co sprawia, że chłopak chcąc nie chcąc ma stały kontakt z dziewczyną. Nawet się w niej zakochuje i proponuje małżeństwo, ale jego oświadczyny zostają wyśmiane i odrzucone.

Tymczasem chłopak zdobywa dyplom inżyniera i wraz z Bazylim wyjeżdża z miasta i w innej części kraju odpowiada za budowę mostu. Ciężka to praca. A ponieważ Hieronim ma złote serce i zawsze jest chętny do pomocy – inni wykorzystują to, że on pracuje za nich. Most ukończony, przejazd techniczny lokomotywą pomyślny. Można urządzać bal! Tymczasem Hieronim niesłusznie oskarżony o przywłaszczenie dużej kwoty pieniędzy – wykończony fizycznie i psychicznie postanawia popełnić samobójstwo. W ostatniej jednak chwili zjawia się tytułowy straszny dziadunio...

Polikarp Białopiotrowicz, czyli dziadek Hieronima w trakcie rozwijania się fabuły pojawiał się wcześniej kilka razy. Dopiero jednak na koniec, on jak i bogaty kuzyn chłopaka – Albert zwany Wojcieszkiem zaczynają odgrywać największą i decydującą rolę.


Ach! Nawet nie domyślacie się jak się zżymałam na krewniaków Rucia! Dziadek to wielki despota,  który pozjadał wszystkie rozumy, rządzi życiem swoich najbliższych, szpiegując ich i  systematycznie zatruwa egzystencję wnuków. Wszystko ma być tak, jak on chce, bo tak dyktuje jego chorobliwa władczość wzmacniana, dzięki fortunie, poczuciem wyższości nad innymi. Wcale nie lepszy jest kuzyn Hieronima – Wojcieszek. To hulaka, hazardzista i opływający w bogactwo hedonista. 
Obaj panowie – dziad i kuzyn żyją na wysokiej stopie, czego nie można powiedzieć o Hieronimie. Zresztą na niego tez się wkurzyłam. No bo jak można być tak przesadnie dobrym, uległym, tak pozwalać sobą pomiatać? Nawet stwierdziłam, że to taki naiwny idiota niczym balzakowski ojciec Goriot. Los jednak bywa przewrotny, nie wszystko jest takim, jak nam się zdaje, nie każdy zachowuje się tak, jak to widać na zewnątrz, a przyszłość pokazuje, że nie wszystko jeszcze stracone.


W zasadzie niesłusznie  obwiałam się tej książki. Były tam momenty smutne i przedstawione w typowym dla tego okresu pozytywistycznym stylu. Ale nie mogę odmówić pochwały Rodziewiczównie za to, że wplotła w fabułę świetne dialogi ze słownymi smaczkami. A poza tym dobrze jest tez wiedzieć, w jakim tonie konwersowało się kiedyś. Ot, na ten przykład:

„To istna idee fixe ta samodzielna praca. Zobaczysz, że goniąc tę marę, dostaniesz konsumpcji. Ale, a propos głodu, czy wiesz, żem dotąd bez śniadania, a to już blisko południe. Okropność. Otóż i Sadowa. Wysiadasz? No, bywajże zdrów! Jeśli ci będę potrzebny, to się nie formalizuj. Mieszkam na Wielkiej Morskiej. Do widzenia!”


"Straszny dziadunio", to jednak urocze staroświeckie czytadło, które przypomniało mi, że leciwa literatura ma swój urok. Przewidywalna, jak większość dzieł z epoki, ale nie zmienia to faktu, że lektura daje dużo przyjemności. A przy tym próbuje przemycić to, co niezmiennie jest aktualne. Wszak lekcję życia odbieramy bez względu na to, w który wieku żyjemy i czy mamy w rodzinie strasznego dziadunia, czy też nie. Dobra książka na weekend i nie tylko.

Jako uzupełnienie, ze staroświeckiej klasyki, polecam "Ojca Goriot" Balzaca i "Damę Kameliową" Dumasa.


5/6
___________
cytaty: Maria Rodziewiczówna – „Straszny dziadunio”, wyd. Prószyński i S-ka




poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 3. Na włościach Boruty


Przy okazji recenzji reportażu o przemyśle turystycznym napisałam, że warto odkrywać zakątki naszego kraju. Wciąż tak twierdzę, tym bardziej, że ukoronowaniem leniwego długiego weekendu była wycieczka na Ziemię Łęczycką, a tam m.in. odkryliśmy kolejny punkt (po Strzelnie i Kruszwicy) Szlaku Romańskiego.


Tak, to kolejny odcinek turystyczno - krajoznawczej serii "Cudze chwalicie, swego nie znacie".
Być może długo jeszcze byśmy nie obrali dzisiejszego kierunku dla naszej wycieczki, gdybym nie natknęła się na tę lokalizację w przewodniku po Polsce autorstwa Tomasza Zubilewicza (tak, to ten pan od pogody w TVN).

Przejazd z Warszawy zajął nam półtorej godziny (wjazd na A2, w Emilii zjazd na DK 91, a w Łęczycy skręt na DW 703 do Tumu i Kwiatkówka, by następnie wrócić do Łęczycy). Tym razem drogę nie umilał nam audiobook, ale radio. Co znamienne, akurat trafiliśmy na audycję "Weekendowy Poranek  Pawła Sulika" w radiu tok.fm, w której mowa była tym razem o turystyce. Bardzo ciekawa rozmowa – polecam gorąco jej wysłuchanie. Audycja dostępna jest pod tym linkem, a zatytułowana „Czarna strona turystyki – goście Maria Złonkiewicz i Paweł Cywiński”.

Wróćmy jednak do naszej wyprawy. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od clou programu - najstarszej w Polsce romańskiej budowli, czyli archikolegiaty w Tumie.


Już na wejściu (sic!) zachwyciłam się przepięknym portalem. A później wzrok utkwiłam w 800 - letnim malowidle Chrystusa Pantokratora, które widnieje na ścianie w zachodniej absydzie w środku kolegiaty . Wnętrze kościoła, z uwagi na liczne przebudowy, ma w środku m.in. wiele cech gotyckich, co sprawia, że pod względem „romańskości” według nas nie przewyższa splendorem kolegiaty w Kruszwicy. Ale mimo to jest piękna i warta odwiedzenia.


Jak doczytałam w swoim przewodniku, kolegiatę wzniesiono w latach 1141-1161 w… okolicznej Łęczycy, a w 1331 roku przeniesiono ją na mniej zabagniony teren, czyli tam, gdzie stoi obecnie. Nie pytajcie mnie, jak tego dokonali, bo cały czas zachodzę w głowę. Jakieś pomysły? Z tą przeprowadzką związana jest obecna nazwa wioski. Tumem bowiem nazywano niegdyś wszystkie kolegiaty. 

Po zwiedzeniu wnętrza, obejścia dookoła na zewnątrz, oraz otarciu łez po tym, że znajdujący się po sąsiedzku drewniany kościół św. Mikołaja jest zamknięty na kłódkę, podjechaliśmy jeszcze na znajdujące się nieopodal stanowisko archeologiczne na Szwedzkiej Górze. Na jej terenie znajdowała się kiedyś słowiańska osada. Ale nie spodziewajcie się zbyt wiele – po archeologicznych wykopaliskach ostała się tylko tablica informacyjna, flaga i „dziura w ziemi” z wyraźnie zaznaczonym wałem. Ten fragment wycieczki można sobie odpuścić ;)

W drodze powrotnej do Łęczycy zahaczyliśmy jeszcze o mały skansen Wsi Łęczyckiej w Kwiatkówku z okresu dwudziestolecia międzywojennego.


Jak na tak mały teren i ilość eksponatów – cena za bilet (9 zł) była nieco wygórowana, ale co tam! Ja przecież lubię zwiedzać takie etnograficzne parki. Jak to stwierdził Pan R. - mam ziemiańskie ciągoty ;)



Po skansenie przed nami miasto królewskie Łęczyca. Królewskie dlatego, że w okresie rozbicia dzielnicowego było jednym z ważniejszych punktów w kraju - w okresie rozbicia dzielnicowego mieszkała tutaj księżna Salomea, wdowa po Bolesławie Krzywoustym, w łęczyckiej kolegiacie w 1180 r. odbyły się podobno obrady pierwszego polskiego sejmu, a w czasach dynastii Jagiellonów chętnie przebywał w zbudowanym (na wcześniejsze polecenie Kazimierza Wielkiego) tam zamku zarówno Władysław Jagiełło, jak i Kazimierz Jagiellończyk. 


I tym sposobem dotarliśmy do kolejnego punktu naszego zwiedzania. Za cel obraliśmy sobie zdobycie wieży, co się oczywiście udało.




Droga na wieżę wiodła nie tylko schodkami, ale i takim wąskim korytarzem

Z góry roztacza się widok nie tylko na miasto, ale i na płynącą w okolicy Bzurę.

Widok na Stare Miasto

Zamek pełni obecnie rolę Muzeum Regionalnego, my jednak nie obejrzeliśmy eksponowanych tam wystaw. Primo – za mało czasu, secundo – z góry (ale nie tej z wieży ;)) założyłam, że te wystawy nie trafią w nasze kulturalne zapotrzebowanie. Może innym razem. Tutaj uwaga dla wózkowiczów - do kasy i do sal wystawowych prowadzą mało przyjazne schody. Być może jest jakieś osobne wejście z podjazdem, warto przed zwiedzaniem wypytać się o to np. telefonicznie.


Po zejściu z wysokości uskuteczniliśmy spacer po Starym Mieście z przystankiem na pyszne lody (smak: sknickers, jagoda i czekolada) – wyrób własny Cukierni Wasiakowie oraz niezłe ciacha i kawę (latte prawie dwa razy tańsza niż w Warszawie!) w Cukiernio – kawiarni Niebieskie Migdały.

Rokokowe wnętrze kościoła bernardynów na ul. Poznańskiej

Miłym zaskoczeniem było to, że jak na tak małe miasteczko, Rynek wygląda nawet całkiem reprezentacyjnie i w niedzielę nie hula po nim wiatr – na ławkach i w lokalach naprawdę byli ludzie. Często bowiem w takich miejscach życie towarzyskie w dni wolne od pracy zamiera.

Na koniec zaliczyliśmy jeszcze spacer po miejskim parku. I tu kolejna miła niespodzianka. Park jest zadbany, czysty, gęsto zadrzewiony, a nawet posiada mini ogródek jordanowski. Pan R. pykał sobie portale w Ingress’ie, a ja syciłam oczy zielenią. 


A na koniec obfotografowałam jeszcze wizerunek tego, który w Łęczycy jest najbardziej znany, i o którym krążą od lat legendy – diabła Boruty.


Później już tylko zapakowaliśmy się w Cytrynę i pomknęliśmy Autostradą Wolności do naszej Gawry i stęsknionych w niej dwóch kotów ;)


Wycieczkę opracowałam dzięki książkom „Polska na pogodę i niepogodę” Tomasza Zubilewicza (wyd. Publicat), którą wygrzebałam na bajecznej wymianie w Dwóch Kotach i „Okolice Warszawy. Przewodnik kieszonkowy” pod red. Zofii Siewak – Sojki (wyd. Pascal), a także niezawodnemu Internetowi, dzięki któremu wydrukowałam nie tylko mapki, ale również sprawdziłam godziny zwiedzania, adresy i atrakcje.


Po wycieczce mam już zaplanowane zadanie do odrobienia - lekturę "Pan Samochodzik i święty relikwiarz" aka "Uroczysko" (Zbigniew Nienacki podobno przy pisaniu tego tomu sugerował się archikolegiatą w Tumie) oraz legendy o Borucie (odwiedzić jego miasto,a nie znać legend - wstyd! ;))



Na koniec kilka użytecznych stron:
Archikolegiata w Tumie; w niedzielę wnętrze udostępniane jest dla zwiedzających w godz. 13.00-18.00
Muzeum Regionalne na Zamku w Łęczycy; wejście na wieżę 2 zł bilet normalny, zwiedzanie wystaw 8 zł

Dla tych, którzy lubią Turnieje Rycerskie, dobrą datą do odwiedzenia Łęczycy niech będzie termin 23-24.08.2014 r.


piątek, 15 sierpnia 2014

Esktrawertyczno - ekscentryczny kot nie tylko gazety czyta. Lilian Jackson Braun – „Kot, który czytał wspak”


W miniony czwartek minął okrągły rok od momentu, kiedy do naszego teamu dołączyła Misia. Jej adopcja na początku wiązała się z naszymi obawami, czy ona i Aleksander dogadają się i ustalą, że teraz nasz Gawra będzie ich wspólnym terenem. Ale też z nadziejami, że oboje zapałają wzajemną sympatią. 


Z perspektywy czasu mogę śmiało orzec, że dokocenie to była dobra decyzja. Czy to oznacza, że trwamy w sielance? Powiedzmy. Koty się zaakceptowały – to najważniejsze. Czasem ganiają się przez cały dom, ale czasem dochodzi do łapoczynów. Niekiedy śpią do siebie przytulone, ale najczęściej potrzebują wzajemnego, kociego dystansu. Czasem Misia myje go po głowie, czasem zdzieli łapą. Generalnie fajnie jest ;)


I właśnie z tej kociej okazji, dzisiaj będzie recenzja kociego kryminału. Zapewne znacie tę serię. Ja miałam już okazję przeczytać tom trzydziesty, a tym razem, dzięki prezentowi od Madzi (Madzia, raz jeszcze dziękuję), rzutem na taśmę poszedł tom pierwszy – „Kot, który czytał wspak”.



„Gdy w zaciemnionym pokoju błysnął płomień zapałki, Qwilleran nagłym ruchem odwrócił się w stronę półki z książkami. Dostrzegł czerwone światełko. Nie, dwa światełka. Ogniście czerwone – i żywe!
Aż stęknął ze zdumienia. Strumień wydychanego powietrza zgasił zapałkę, a czerwone światełka znikły.
- Co to takiego? – wykrztusił. – Tam, między książkami, coś jest…
- To tylko kot – wyjaśnił Mountclemens. – Lubi chować się za książkami. Półki są wyjątkowo głębokie, bo mam sporo albumów, natomiast za innymi książkami zostaje sporo przestrzeni, a to dla niego wymarzona kryjówka. Najwyraźniej właśnie obudził się z popołudniowej drzemki za biografiami. Wyraźnie woli biografie od innych pozycji.
- Nigdy nie widziałem kota, którego oczy świeciłyby się na czerwono – stwierdził Qwilleran.
- To cecha charakterystyczna kotów syjamskich. W świetle ich ślepia jarzą się na czerwono. Normalnie są niebieskie – jak ten błękit na obrazie van Gogha. Proszę się przyjrzeć, kiedy kot postanowił zaszczycić nas swoją obecnością. Póki co zachowuje dystans. Stara się pana wyczuć i wie już o panu niejedno.
(…)
- Oto Kao K’o-Kung – oznajmił Mountclemens. – Imię otrzymał na cześć trzynastowiecznego artysty, a on sam jest wcieleniem dostojeństwa i gracji właściwych sztuce chińskiej.”


Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie pojawi się w tej książce kot ;) Najpierw jednak musiałam przerzucić 50 stron. W tak zwanym międzyczasie poznałam głównego bohatera (oprócz kota, jeszcze tego ludzkiego – rzecz jasna). Jim Qwilleran, bo o nim mowa – jest dziennikarzem, dodajmy, że z wieloletnim stażem. Dziennikarskiego rzemiosła nauczył się na sprawach kryminalnych. Ostatnio jednak w życiu zawodowym coś mu nie wyszło. A przynajmniej nie było na tyle zajmujące, aby chwalić się osiągnięciami w przedstawionym, na rozmowie kwalifikacyjnej, zawodowym życiorysie.

Aplikuje do dziennika „Daily Fluxion”. Liczy na miejsce w dziale miejskim, a najlepiej w kryminalnym, a otrzymuje angaż felietonisty zajmującego się sztuką w dziale kulturalnym. Wprawdzie od razu protestuje, że nie odróżnia Wenus z Milo od Statuy Wolności, ale naczelnemu to w ogóle nie przeszkadza, co więcej – stwierdza, że to fantastycznie, bo dzięki temu Jim będzie miał świeższe spojrzenie na sprawę. Przy okazji Qwilleran dowiaduje się o pewnym, pracującym na zlecenie gazety, krytykiem sztuki. Ów krytyk jest tak krytyczny, że wszyscy artyści boją się jego, publikowanych w gazecie, kolejnych opinii. A on być może będzie z nim w zespole...

Jim Qwilleran podejmuje pracę w dziale kulturalnym, poznaje osławionego krytyka, ba! wynajmuje od niego mieszkanie, a nawet staje się… nianią dla jego kota! No właśnie! Kot to ważna tutaj persona. Dostojny ekstrawertyk, który sypia na lodówce, jada siekaną wołowinę na bulionie doprawioną tymiankiem (och, spróbuj tylko podać inaczej!) lub domowy pasztet, porusza się bezgłośnie i z gracją oraz jest, hmmm… koneserem sztuki. Wypisz - wymaluj nasz Aleksander. Nawet go sobie zwizualizowałam jako Koko (tak zwykł skracać Jim to dość skomplikowane chińskie imię). Prawie jak bliźniacy ;) Prawie, zważywszy na to, że nawet gołym okiem można dostrzec różnicę pomiędzy kotem syjamskim a rosyjskim niebieskim ;)


Ale aby był kryminał, musi być zbrodnia, a później dochodzenie. Nie inaczej tym razem. Trup ściele się gęsto – trzy ofiary w ciągu tygodnia, to sporo. A wszyscy pochodzą z artystycznego kręgu. Jako, kształcący się w dziale kryminalnym, Jim rozpoczyna swoje prywatne śledztwo. Będzie ciekawie, bo nagle okaże się co ma ze sobą wspólnego marszand, tancerka i małpa, robot z samotnym malarzem z Umbrii. A także dlaczego wspólnym mianownikiem dla nich jest niepozorny syjamski kotek, który lubi grać w pająka, besztać ludzi i czytać wspak.

„- Zechciałby pan zejść na dół po gazetę? – poprosił. Mountclemens. – Kao K’o-Kung lubi czytać świeżo wydrukowane wiadomości. (…)
Kot stał na górze w dostojnym oczekiwaniu, a dziennikarz zszedł i wziął leżącą pod drzwiami frontowymi gazetę.
- Proszę ją położyć na podłodze – poinstruował go Mountclemens – a Kao K’o-Kung przeczyta tytuły.
Rzeczywiście, kot zabrał się do tego systematycznie. Najpierw poruszył kilka razy nosem, a jego wąsy dwukrotnie uniosły się i opuściły. Potem pochylił głowę nad największym tytułem wydrukowanym wielkimi , pięciocentymetrowymi literami, dotykając każdej z nich, jakby je składał w słowa: IMAKTARK AZ ACREDROM YNOLAZS.
- Czy on zawsze czyta wspak?
- Owszem, od prawej do lewej strony – przytaknął Mountclemens.”


Dodam jeszcze, że dla lubiących jedzenie, ta książka ma jeszcze jeden, ekhm… smaczek, bo bohaterowie (nie wyłączając kota) jadają niezłe frykasy. 
No! To tak w skrócie ;)


***

Z innych lektur kocich polecam również:
„Odyseja kota imieniem Homer” o pewnym ślepym kocie mieszkającym w NY
„Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych”, czyli trochę świetnych obrazków okraszonym krótkim tekstem.



A co jeszcze powinnam kociego przeczytać ja? ;)




5/6
________________
Cyaty: Lilian Jackson Braun – „Kot, który czytał wspak” (Seria „Kot, który…), tytuł oryg. The Cat Who Could Read Backwards; wyd. Elipsa Sp. z o. o.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Historia z Trupem"


środa, 13 sierpnia 2014

Wakacje dla dorosłych. Jennie Dielemans – „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym”


„Skąd tak naprawdę wzięły się wakacje? W którym momencie powstała potrzeba wyrwania się – getting awal from it all – zostawienia za sobą szarej codzienności i wyruszenia w stronę lepszego, do raju? W jaki sposób podróżowanie przestało być przywilejem wybranych, a stało się prawem obywatelskim, niezbędnym do zachowania zdrowia fizycznego i psychicznego, niekwestionowanym wynagrodzeniem za przepracowany czas? I kiedy właściwie nasze marzenia o czasie wolnym zostały zapakowane, rozreklamowane i sprzedane, a wakacje stały się przemysłem, dziś największym na świecie?”


Kiedyś podróżowanie wiązało się z konkretnym celem – pielgrzym wyruszał do świętego miejsca, młoda szlachta w celach edukacyjnych („oglądanie historycznych zabytków i dzieł sztuki nie było celem samym w sobie – chodziło o wyrobienie dobrego smaku i zadomowienie w świecie klasycznych idei”), a przedsiębiorcy w celach biznesowych. 
Dopiero wiek XIX, związany z nim rozwój miast przemysłowych i napływ do nich robotników był przyczynkiem do narodzin idei urlopu jako nagrody za pracę. Ale to także początek zbiorowych podróży dla przyjemności. Z biegiem lat na podróż można było zarezerwować sobie coraz więcej czasu. Na przykład w Szwecji w 1938 roku wprowadzono dwutygodniowy urlop, który 1951 roku wydłużono do trzech tygodni, w 1963 roku do czterech, a już w 1978 roku do pięciu tygodni. Można szaleć ;)

Za ojca turystyki uważa się angielskiego kaznodzieję ruchu baptystycznego Thomasa Cooka. Zaangażowany w ruch na rzecz trzeźwości szukał pomysłów, jak odciągnąć uwagę od picia alkoholu. Musiał znaleźć alternatywę dla pubów. Początkowo udało się z pomocą amatorskich orkiestr i pikników w parkach… Wreszcie wpadł na pomysł wykorzystania nowego wynalazku, który rozgrzewał wyobraźnię ówczesnych – kolej. Podróż pociągiem była nie lada gratką. Na tyle atrakcyjną, że zainteresowanie przerosło pierwotne założenia Cooka. Poszedł dalej – samą podróż powiązał ze zwiedzaniem, noclegami, kuponami na hotele, rozkładami pociągów i dyliżansów, wprowadził system czeków podróżnych. Z małego pomysłu wyrósł wielki biznes przynoszący krocie. A marka „Thomas Cook” istnieje do dnia dzisiejszego. 

„Turystyka jest jak kokaina. Jest dla nas bardzo szkodliwa. Dla nas jako społeczeństwa i dla naszego środowiska naturalnego. Ale my już jesteśmy uzależnieni. Jedna piąta naszego dochodu narodowego pochodzi z turystyki, bez niej poszlibyśmy z torbami. Nie możemy z niej zrezygnować, ale jeśli niczego nie zmienimy, czeka nas katastrofa.”

Jak to katastrofa? Wyjeżdżamy do raju, spędzamy tam tydzień – dwa tygodnie. Korzystamy z infrastruktury, kupujemy pamiątki i stołujemy się w miejscowych restauracjach? Gdzie w tym katastrofa?
Otóż w branży turystycznej funkcjonują pojęcia „leakage” i „linkage”. 

"Termin linkage (ang. Sprzężenie) określa konsekwencje pojawienia się turystów dla życia mieszkańców – w postaci źródeł zarobków. Mogą to być lokalne restauracje, produkty rolne, kupowane przez hotele czy organizacja czasu wolnego – działa to jak domino. Leakage (z ang. Wyciek) oznacza pieniądze, które wyciekają i wracają do krajów, z których przyjechali turyści.
Trzema najważniejszymi graczami w przemyśle turystycznym są linie lotnicze (które decydują  o tym, dokąd, kiedy i za ile latamy),agencje turystyczne (które „opakowują”, reklamują i sprzedają podróże) oraz hotele, w których mieszkamy."

Okazuje się, że właśnie ta triada jest odpowiedzialna za wyciek lub marny zysk obszarów turystycznych, do których zwykliśmy wyjeżdżać. Może on być na poziomie 40% (Indie), 70% (Tajlandia) lub nawet 80 % (Karaiby). A to oznacza, że tubylcom w kurortach żyje się marnie. Bardzo marnie. Szczególnie dotkliwa jest dla nich opcja All Inclusive, dzięki której turysta nie wyściubia nosa za teren hotelu (bo ma tam wszystko, co potrzebuje: jedzenie, drinki, zabawę, basen, a nawet prywatną plażę i sklep z pamiątkami). Najwyraźniej autorka przedstawiła to na przykładzie Dominikany, na której mieszkańcy, oprócz tego, że nie mają możliwości zarobkowania na turystyce, to nawet zabiera się im dostęp do plaż (te anektują hotele).

„Alex wie, co mówi prawo, plaże powinny być otwarte i dostępne dla wszystkich.
- Ale to nie działa. Hotele nie przestrzegają prawa. Mają pieniądze i władzę. Jeżeli będą chciały pozbyć się wszystkich Dominikańczyków, to tak zrobią.”

Kurorty dla środowiska są zabójcze. Produkują tony śmieci, wpuszczają do morza hektolitry ścieków, monopolizują rynek i chociaż mnożą nowe etaty, to oferują w ramach płacy głodowe stawki. A to nie wszystko – najpierw muszą powstać, ktoś musi je wybudować. Tutaj przydatna jest tania siła robocza, pracująca oczywiście na czarno, często nieopłacana i zastraszana. Tak właśnie powstają wykonane ciężką pracą Birmańczyków hotele w Tajlandii.

„Nie mamy nic do gadania. Zarabiamy średnio dwieście batów (tutaj: waluta) dziennie, młodsi dostają zwykle połowę. Ale następnego dnia nagle dostajemy tylko sto pięćdziesiąt, bo tak postanowił brygadzista. Jeśli pracują z nami Tajowie, zawsze dostają więcej. Nieważne, czy mają doświadczenie. Jeśli ja dostaję dwieście, to oni po pięćset, tak to już jest. Jesteśmy Birmańczykami (...) po klęsce tsunami sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Wielu brygadzistów wprowadziło zwyczaj niewypłacania pensji.”

Kurorty są jak pasożyty. Przyjęło się już nawet określenie „efekt Torremolinos”  (to od hiszpańskiego miasta) charakteryzujące krajobraz miejscowości wypoczynkowej „wykorzystanej” przez turystykę: wyeksploatowany teren, zaśmiecone plaże, brak infrastruktury stworzonej dla tubylców.
Co jakiś czas modne są inne kierunki wycieczek: Majorka, Teneryfa, Dominikana, wyspy greckie, Tunezja itd. Dopóki nie zostaną wyeksploatowane – trwają. Po pewnym czasie turyści wybierają nowy, modny kierunek dla swoich wakacyjnych wyjazdów, a do miejscowości dotkniętych „efektem Torremolinos przyjeżdżają już tylko ci, dla których jedynym kryterium jest niska cena.

Ale, ale! Przecież nie wszyscy są stacjonarni i potrzebują wygód. A co z backpakersami, czyli turystami wędrującymi po mniej znanych turystycznie rejonach z plecakiem na plecach? 
Może i ich wakacyjne wypady nie są tak „niebezpieczne” dla tubylców, jak urlopowiczów z kurortów – niemniej i na tych coś się znajdzie. Pod ich kątem powstaje np. w Wietnamie „turystyka wojenna”. Brzmi z lekka makabrycznie? Może i tak, ale są tacy, którzy się tym jarają. Albo tworzenie sztucznych wiosek (coś na kształt ludzkiego zoo – to też w Wietnamie), zamieszkiwanych przez kilka różnych plemion, które normalnie nie pojawiłyby się w tak bliskim sąsiedztwie. Znajdzie się jeszcze kilka turystycznych grzeszków.


„W naturę turystyki wpisana jest potrzeba zachowania równowagi między poczuciem bezpieczeństwa a przygodą. Chcemy przeżyć coś wyjątkowego, udać się w podróż, która jest jedyna w swoim rodzaju, szukamy wrażeń, które różnią się od domowej codzienności, migawek kodaka, które możemy obejrzeć z innymi po powrocie do domu. Najlepiej, jeśli towarzyszą nam ludzie podobni do nas, szyldy i menu są w naszym języku, jedzenie jest rozpoznawalne, a przewodnicy rozumieją  nasze potrzeby. Przemysł turystyczny całkiem nieźle radzi sobie z zapewnianiem poczucia bezpieczeństwa, a nawet w oderwaniu od tożsamości narodowej.”

Autorka wysnuwa teorię, że lubimy to, co znamy. Nietrudno się z tym zgodzić. Podam przykład: na zorganizowanych, wycieczkach z przelotem liniami samolotowymi i mieszkaniem w hotelu byłam w swoim życiu dwa razy. Dwa razy w jednym miejscu – na Malcie. 


Malta widziana moim okiem

Malta, to mała wysepka będąca niegdyś kolonią brytyjską. Można by powiedzieć, że jest nią nadal, bo przyjmuje corocznie rekordową ilość Brytyjczyków. Językiem urzędowym jest angielski (mimo, że maltański jest w powszechnym użyciu), a w każdej restauracji jest brytyjskie śniadanie oraz fish & chips.
Poleciałam na Maltę z zamiarem poznania lokalnej kuchni (Aljotta, Bragjoli, Lampuki, Timpana) – nie uwierzycie, ile musiałam się nachodzić, aby trafić w końcu na lokalne dania w restauracji, tudzież małych knajpkach.


Wszyscy wiemy, że przemysł, w tym turystyczny, nie pozostaje bez zmian w środowisku naturalnym i środowisku społecznym. Autorka nie odkryła tą książką Ameryki (sic!). Ale jedna sprawa podejrzewać jak wygląda ciemna strona, a inna – przeczytać o tym. Wyobraźnia naprawdę wtedy działa i otwierają się oczy.

Ale czy to oznacza, że nie powinniśmy podróżować, zrezygnować z wakacji w ciepłych krajach i wyzbyć się łyku egzotyki? Nie! Ale korzystać z niej świadomie. Mnie samej marzy się kilka miejsc na świecie, które prędzej lub później chciałabym zobaczyć na własne oczy. 
Warto też zastanowić się, czy w pogoni za tym, co daleko, nieznane i egzotyczne, odrzucając chęć zwiedzania miejsc, które są niedaleko nas - nie tracimy czegoś? 
Zaręczam Wam, że Polska również jest w pewien sposób egzotyczna. A że Bałtyk zwykle jest zimny? Cóż z tego? Plażowanie to nie jedyna forma spędzania wolnego, beztroskiego, wakacyjnego czasu.


A jak wyglądają Wasze podróże?


6/6
_______________
cytaty: Jennie Dielemans – „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym” (tytuł oryg. Valkommen Till Paradiset – Reportage Om Turistindustrin); wyd. Czarne





poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Wakacje dla małych. Lucyna Skompska – „Wakacje na guziku” i Sempé i Goscinny – „Wakacje Mikołajka”


Minął pierwszy miesiąc wakacji i nagle znaleźliśmy się prawie w połowie sierpnia. Mój i Pana R. urlop to już tylko wspomnienie. Dzień jeszcze niezauważalnie, ale już pomału skraca się o sekundy i minuty. Godzina 21.00 nie jest już tylko zmrokiem, ale ciemnością przygotowującą do snu. 

Aby nie popaść w zbytnią melancholię (a dzisiejszy deszcz za oknem temu sprzyja) - zostańmy jeszcze w klimacie lata, wakacji i wyjazdów. W najbliższą środę zapraszam na wakacyjny wpis dla dorosłych, w treści którego będzie recenzja „turystycznego” reportażu widocznego na poniższym zdjęciu.
Dzisiaj natomiast będzie coś dla dzieci (dla tych dużych też ;)). Zaczynamy!






„- Słuchajcie! – Agnieszka nagle z uśmiechem przerwała kłótnię. – Nazwijmy ją „Guzik”!
- Jak to… „Guzik”? – zapytał Gucio niepewnie, gdyż myślał, że Agnieszka kpi z jego zacietrzewienia.
- Po prostu: „Guzik”. To bardzo do niej pasuje. Jest taka okrągła i wypukła jak guziczek – wytłumaczyła Agnieszka.
(…)
Od tego dnia Guzik stał się miejscem zabaw czwórki dzieci. Gucio przychodził tu z pieskiem, który rósł i z każdym dniem stawał się mądrzejszy. Filut – bo tak nazwał pieska – miał już na wyspie swoje ulubione miejsce – dołek porośnięty trawą i ocieniony drzewami. (…) Agnieszka przynosiła na wyspę kocyk w żółtozieloną kratę i butelkę z chłodnym porzeczkowym kompotem. Gucio zaraz pierwszego dnia zaczął szukać skarbów.” *



Agnieszka przyjechała na wakacje do drewnianego domku swojej babci znajdującego się na przedmieściach Łodzi. Babcia ma duży ogród, w którym kwietnie dużo kwiatów, owocowe krzaczki i kilka drzew. Agnieszka lubi wchodzić w głąb ogrodu, wtedy zamyka oczy i wyobraża sobie, że szybuje niczym ptak nad polami, lasami, łąkami i swoją rodzinną Łodzią. Lubi też zakradać się na strych, zwany przez nią, z uwagi na przechowywane tam babcine przetwory – Wielkim Owocowym Deserem. Agnieszka w ogóle lubi nadawać nazwy różnym rzeczom, np. jej sukienki to m.in. „Wesoły Koliber”, „Uśmiech Słońca” i „Alicja”.

Podczas tegorocznych wakacji poznaje kolegów. Pierwszym z nich jest Gucio, który przyjechał tutaj z Krotoszyna do swojego wujka. Opiekuje się małym szczeniakiem Filutem i uważa, że pies ów ma czarodziejskie moce. Nawet potrafi tę tezę Agnieszce uwodnić. Są też miejscowi chłopcy: Olek  i Janek. Dzieci, całą czwórką, spędzają całe letnie dni eksplorując okolicę. Anektują mały skrawek ziemi przy rzeczce i swoją wyspę, po krótkiej naradzie, nazywają Guzkiem. Rozrysowują ją na mapie, więc wszyscy wiedzą, gdzie znajduje się Zielona Tratwa, Kaczeńcowy Raj, Złota Polanka, Indycze Pole, Zakątek Śmiechu, Psi Dołek i oczywiście Skarbiec.

Dzieci grają tam w chowanego, kalambury, kapucyna, uczą się rozpoznawania liści drzew, napotykają na kreta, wiewiórkę, sroki, przekomarzają się, marzą o skarbach i smokach, opowiadają o duchach, piją kompot z czerwonych porzeczek i zajadają papierówkami.

Jednak pod koniec sierpnia ich Guzik przestaje istnieć. Dorośli względem „wyspy” mają swoje plany i nawet wprowadzają je w czyn. Dziecięcy ból łagodzi trochę to, że wakacje i tak już dobiegają końca, a przed nimi przygoda pn. „szkoła”. A kto wie, co przyniosą przyszłe wakacje?


Dla małych dzieci, to będzie dobra opowieść o tym, że zabawy na dworze mogą być fajne, że wystarczy małe grono kolegów i wyobraźnia, aby wakacje były miłym przeżyciem – bez komputera, tabletu i wszystkiego tego, co oferuje współczesność. Dla dużych dzieci natomiast, to trochę sentymentalna wycieczka. Zapewne wielu z Was, podobnie jak ja, wyjeżdżało na wakacje do dziadków na wieś. Chociaż nie miałam tam swojego Guzika, to spędziłam mnóstwo miłych chwil na zabawach z kuzynostwem, na wędrówkach po łąkach na skraju lasu i przesiadywaniu na myśliwskiej ambonie. A najpyszniejszym jedzeniem były ogórki prosto z grządki, porzeczki z krzaczka i… Maltanki z wiejskiego sklepiku. Ta książeczka ponownie mi o tym przypomniała ;)
_____________
* Lucyna Skompska – „Wakacje na guziku”, Ilustracje Marian Paweł Bocianowski; Wydawnictwo Łódzkie, Łódz 1987




„Skończył się pracowity rok szkolny. Mikołaj dostał wyróżnienie za elokwencję, nagradzające raczej ilość, niż jakość, i rozstał się z kolegami o imionach Alcest, Rufus, Euzebiusz, Gotfryd, Maksencjusz, Joachim, Kleofas i Ananiasz. Zeszyty i książki zostały schowane do szafy, czas teraz pomyśleć o wakacjach.
U Mikołaja z wyborem miejsca wakacji nie ma kłopotu, gdyż...” **

Gdyż decyduje tata. Po corocznych rodzicielskich kłótniach, mama i tato doszli do porozumienia i tym razem o kierunku wakacyjnego wyjazdu zadecyduje głowa rodziny. Ale jak wiadomo, głowa ma szyję, która nią kręci i ostatecznie sama wskazuje wakacyjny kierunek. Tym samym zamiast do pensjonatu w Leśnych Kątach rodzina, zgodnie z wolą mamy, udaje się do pensjonatu Rybitwa w bretońskich Morskich Skałach.

Pomimo zmiany miejsca wyjazdu, ojciec się cieszy, bo kiedy sobie pomyśli o kolegach, którzy siedzą w pracy, a on na plaży… Tymczasem z błogich rozmyślań wybija go… uderzenie piłką. No tak, Mikołajek z kolegami uskuteczniają zabawę. Piłka wpada do wody, więc ojciec, świeżo posmarowany olejkiem do opalania, popłynął na ratunek piłce. Powróciwszy zaproponował chłopcom kopanie na plaży, ale to nie spodobało się innemu plażowiczowi, w efekcie czego zakopywaniem dziury musiał zająć się kto? Tatuś oczywiście. Wieczorem jego rozmyślania o kolegach w pracy nie miały już prześmiewczego charakteru.

W kolejnych dniach odbyła się również gra w golfa (po której tatuś oczywiście musiał się gęsto tłumaczyć), rejs statkiem, którego właściciel… cierpiał na chorobę morską, oraz dziecięca zabawa w sklep z dziewczynami, podczas której wyszła mała draka. Jak dobrze, że wyjazd nareszcie dotarł do końca.

Rok później rodzicie Mikołajka zdecydowali, że syna wyprawią na pierwsze, samodzielne kolonie. Mikołajek się cieszy na wieść o przygodzie, tylko rodzice są jacyś podenerwowani, babcia dzwoni siedemnaście razy, a mamie coś cały czas wpada do oka. Wyjazd jednak dochodzi do skutku. Tyle, że na peronie, wraz z rodzicami, zostaje walizka Mikołajka. Chłopiec jednak szczęśliwie z innymi kolonistami dociera do Piaszczystego Brzegu i zostaje przydzielony do drużyny Sokole Oko, której bojowy okrzyk brzmi: „Odwagi!”.

Odwagi musi jednak sporo wystarczyć drużynowemu, któremu trafiła się ciekawa garstka chłopców. Jedni chcą spać, inni płaczą, są krnąbrni lub zbyt wygadani. Nie będzie się nudził podczas tego wyjazdu. Podobnie jak Mikołajek. Temu drugiemu jednak wyjazd bardzo się spodobał, niemniej ucieszył się, że wraca już do rodziców.

Po powrocie spotkał się koleżanką Jadwinią, którą nieźle wkręcił, czego to on nie robił na koloniach (złowił taaaaką rybę, pomógł policji złapać złodzieja, odnalazł zagubionych w lesie kolegów i przepłynął spory dystans do latarni i z powrotem). Oj bardzo chciałby aby to wszystko było jego udziałem, no ale przecież koleżanka wiedzieć nie musi, że to tylko marzenia po kolonijnym wyjeździe. No ale Jadwinia… „No bo co z tą Jadwinią, kurcze blade, co ona mi tu będzie opowiadać jakieś bujdy o swoich wakacjach?” *** Wiadomo, baby zawsze zmyślają ;)


To było moje pierwsze podejście do „Mikołajka”. Czytało się to dość przyjemnie, zwłaszcza, kiedy pojawiały się fragmenty z żartem sytuacyjnym. Żałuję tylko, że część wyjazdu z rodzicami powstała w krótszej i mniej rozbudowanej formie, bo fabuła tych przygód była zdecydowanie lepiej skonstruowana. Niemniej jednak, ta krótka, bo zaledwie 150 stronicowa książeczka, to dobry wstępniak do innych przygód Mikołajka, z którymi na pewno się w końcu zapoznam. Lepiej późno, niż później ;) Tymczasem w  środę czeka mnie seans w kinie ;)
___________
**, *** Sempé i Goscinny – „Wakacje Mikołajka” (tytuł oryg. LES VACANCES DU PETIT NICOLAS); wyd. Nasza Księgarnia



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...