Miejskie przestrzenie i systemy nie odzwierciedlają samych tylko altruistycznych prób rozwiązania złożonych problemów, jakie niesie z sobą życie wielkiej zbiorowości. Nie są również jedynie ucieleśnieniem twórczego napięcia pomiędzy konkurującymi ze sobą ideami. Kształt nadają im mianowicie zmagania pomiędzy rywalizującymi grupami ludzi. Właśnie te przestrzenie i systemy decydują o podziale korzyści płynących z miejskiego życia. Są również wyrazem tego, kto posiada władzę i wpływy, a przez to kształtują serce i duszę miasta. **
Co determinuje, że określamy swoje miasto jako miejsce przyjemne do życia? Jakie udogodnienia pozwalają nam z niego lepiej korzystać, a co sprawia, że zaczynamy marzyć o ucieczce z niego? I dlaczego słowo „przepustowość” jest złym pojęciem w kreowaniu urbanistycznej arkadii?
Koszmar rozproszonych miast
Oto osiedle Erickson Circle w Weston Ranch w USA, tuż przy autostradzie międzystanowej: kilkaset domów, każdy o powierzchni ok. 240 metrów, z obowiązkowym miejscem garażowym i skromnym ogródkiem. A w ponad setce tychże ogródków stoi, wbita w ziemię, tabliczka z napisem „na sprzedaż”.
Powyższe zdjęcie jest znakomitą ilustracją kwintesencji amerykańskich suburbiów – miast rozproszonych, podmiejskich sypialni, tych ucieczek z centrum, które w ostatecznym rozrachunku wcale nie są spełnieniem obietnicy cudownego życia z dala od zgiełku wielkiego miasta. Wręcz przeciwnie – to najjaskrawszy przykład kryzysu, jaki dopadł Amerykanów po 2008 roku. Osiedla budowane za miastem do tego czasu sprzedawały się na pniu sowicie opłacane przez zaciągnięte w bankach kredyty. Po pęknięciu bańki okazało się, że domowy american dream już nie jest taki przyjemny.
Powyższe zdjęcie jest znakomitą ilustracją kwintesencji amerykańskich suburbiów – miast rozproszonych, podmiejskich sypialni, tych ucieczek z centrum, które w ostatecznym rozrachunku wcale nie są spełnieniem obietnicy cudownego życia z dala od zgiełku wielkiego miasta. Wręcz przeciwnie – to najjaskrawszy przykład kryzysu, jaki dopadł Amerykanów po 2008 roku. Osiedla budowane za miastem do tego czasu sprzedawały się na pniu sowicie opłacane przez zaciągnięte w bankach kredyty. Po pęknięciu bańki okazało się, że domowy american dream już nie jest taki przyjemny.
Miasta rozproszone to architektoniczno-deweloperska plaga. Miejsca bez wyraźnego centrum mogącego integrować mieszkańców, bez infrastruktury komunikacyjnej i usługowej, daleko od miejsc pracy i uzależniające od faktu posiadania samochodu.
Statystyczny Amerykanin z miasta rozproszonego, aby kupić bułki, do najbliższego sklepu musi podjechać minimum 4 km samochodem. Ale aby dojechać do pracy w aglomeracji musi w samochodzie na autostradzie spędzić ok. 2 godziny w jedną stronę. Wczesne wstawanie do pracy (im wcześniej, tym lepiej – aby nie utknąć w porannym korku) i późne powroty do domu (bo trzeba było odstać swoje w korku powrotnym) sprawiają, że to przyjemne gniazdko na dalekich przedmieściach nie jest już ostoją, ale powodem codziennej męki.
Fantasmagoria przepustowości
Czy musi tak być? Oczywiście, że nie. Ale będzie, dopóki miasta rozproszone będą dominować w urbanistycznych projektach rządzących naszą wspólną przestrzenią. Ktoś jednak powie: „na korki jest rada – zbudujmy więcej dróg, poszerzmy istniejące o kolejne pasy, poprawmy przepustowość”. Bzdura! Nie od dziś wiadomo, a co najlepiej ilustruje właśnie amerykańska rzeczywistość, że im więcej dróg, tym więcej korków.
Przepustowość dla komunikacji indywidualnej jest największym grzechem drogowców. Honoruje wybranych, a pozostałych spycha na pobocze. Samochód wciąż jest postrzegany jako najważniejszy środek transportu. Tymczasem – przede wszystkim – bogaci, czy biedni, głównie jesteśmy pieszymi. Wszyscy możemy korzystać z komunikacji zbiorowej, ale nie każdego stać na samochód. A gdyby tak, wzorem Enrique Penalosy, burmistrza kolumbijskiej Bogoty, postawić na transport zbiorowy? Jego sieć pospiesznych autobusów TransMilenio oraz priorytet dla rowerzystów i pieszych był strzałem w dziesiątkę. A może inny pomysł: duński architekt Jan Gehl i jego wyłączanie z ruchu ulic w centrum Kopenhagi, aby umożliwić rozkwit miejskiego życia? A może jeszcze rowerowa autostrada w holenderskim Houten, sprawiająca, że po mieście na rowerze może bezpiecznie jeździć nawet najmłodszy uczestnik ruchu. Lub vancouveryzm – kanadyjski plan urbanistyczny zrealizowany w Vancouver, w którym gęsta i wysoka zabudowa nie przytłacza, dodatkowo umożliwiając ciągły kontakt wzrokowy z naturą, a przy tym oferuje mnóstwo przestrzeni handlowych, usługowych i miejsc rozrywki w ciągnących się wzdłuż ulic kamienic będących podestami dla wysokich bloków.
Grzechy z własnego poletka
Pozytywnych przykładów dobrych rozwiązań architektonicznych jest sporo. Wbrew pozorom to na nich Charles Montgomery skupia więcej swojej uwagi, niż na przeszkodach dla szczęśliwego miasta.
Bo tych drugich mogę wymienić sporo bazując na własnym poletku, czyli Warszawie: kuriozalna ścieżka rowerowa na Łukowskiej, podwyżka cen biletów komunikacji zbiorowej (w wielu przypadkach paliwo do samochodu będzie opłacać się bardziej), bariery architektoniczne w postaci kładek i przejść podziemnych, a przy tym za mało wymalowanych przejść naziemnych, brak priorytetów dla tramwajów, banki i apteki przy głównych ulicach zamiast lokali integrujących lokalną społeczną (restauracje, kawiarnie, kluby kulturalne), za mało i zbyt chaotycznie rozplanowana sieć ścieżek rowerowych.
Zapewne i Wy z łatwością wytypujecie grzechy we własnych miastach. Tymczasem one wszystkie są przeszkodą dla lepszego i szczęśliwszego życia współczesnego mieszczucha. Kształt miasta i wpływ na poziom zadowolenia jego mieszkańców zależy od każdego – nie tylko od urzędnika. Jest również wypadkową naszych decyzji, co do wyboru środka transportu, miejsca zamieszkania, czy tego, jak sami określamy i wykorzystujemy nasze lokalne podwórko.
Miasto szczęśliwe” to książka genialna w treści. Podaje rozwiązania na tacy – według mnie jest minikompedium dobrych miejskich praktyk w dziedzinie urbanistyki. I wbrew pozorom nie jest przeznaczona tylko dla tęgich głów obeznanych w temacie. Narracja Montgomery’go jest tak płynna i łatwa w odbiorze, że może zainteresować każdego, kogo interesuje problematyka życia miasta, architektury, urbanistyki i ciekawostek z życia innych miast. Gorąco polecam.
A w temacie zwracam uwagę na świetne filmy będące dopełnieniem recenzowanej książki (albo na odwrót ;)):
6/6
_____________________________________
* Disneyland z chwilą otwarcia w 1995 r. określono jako "najszczęśliwsze miejsce na ziemi" będące odskocznią dla zapchanych autostrad, przeurbanizowanych miast i miejscem mającym generować same miłe wrażenia
**Charles Montgomery – Miasto szczęśliwe. Jak zmienić nasze życie, zmieniając nasze miasta [Happy city. Transforming our lives trough urban design; przekł. Tomasz Tesznar], wyd. Wysoki Zamek 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz