piątek, 28 października 2016

Autobusowa podróż w dorosłość. Barbara Kosmowska - Niebieski autobus




- Samogon lał się litrami i poza nami, dzieciakami, nikt nie wylewał go za kołnierz. Duma rodzinna na to nie pozwalała. – Wróciłam wspomnieniem do stołowego. – Ale dar dzieciństwa otrzymałam i chyba nawet w dobrym stanie. Właściwie to wtedy nie miałam  wielkich marzeń. Tyle się naokoło działo, że na marzenia brakowało czasu. Poza jednym. Chciałam koniecznie dostać paczkę od Świętego Mikołaja, a nie z opieki społecznej.*


Zaczęłam czytać „Niebieski autobus” Barbary Kosmowskiej z wielkim rozbawieniem, co i rusz odczytując Panu R. zabawniejsze fragmenty, by zakończyć lekturę z zadumaną powagą. Ta powieść jest jak jej bohaterka – fabuła dojrzewa wraz z Miśką Pietkiewicz. Szarość dziecięcej rzeczywistości postrzeganej jako zabawny i naturalny ciąg zdarzeń, kolejne strony kontestują przez zderzenie realnego świata z dojrzewaniem bohaterki.


Bo na początku to świetna komedia rozpoczynająca się w PRL-u schyłku lat ’60-tych, gdzie przy kineskopowym telewizorze rozsiada się nie tylko cała rodzina, ale i sąsiedzi, by dziwić się władzą, jaką Zdzisław Pietkiewicz za pomocą pilota-gruszki ma nad gadającymi spikerkami. Może pozwolić im mówić głośniej, może wyciszyć, bardziej uwidocznić lub nawet unicestwić. Takiej manifestacji władzy wprawdzie nie posiada w życiu realnym, za to jest domowym królem zasiadającym na swym tronie – fotelu z wytartym flauszem. Dostawcą ojcowskiej władzy jest wuj Roman w rzeczywistości paser, fałszerz i przemytnik, a w dziecięcych oczach uchodzący za domowego Świętego Mikołaja. Nie tylko przytargał do domu telewizor, ale porządną zastawę i sztućce. To, że nie zagrzeją długo miejsca w rodzinnym kredensie, to już inna sprawa. 

A ten  kredens!... Ach cóż za wspaniały mebel. Nie tylko wsparcie dla dykty oddzielającej część pokoju, w którym królują rodzice od mikrej części, z którą dzielić się powierzchnią Miśka musi z bratem i siostrą. To również cudowny obiekt do obserwacji pięknego słońca. Wprawdzie po latach odkryje, że tę piękną, słoneczną barwę zza szybkami nadaje nie słońce, ale butelki samogonu, mimo to stary mebel pozostanie ostoją beztroski dziecięcych lat. Żadne segmenty, o których skrycie marzy od lat matka nie będą miały w życiu takiego znaczenia, jak ów stary mebel.

Nikt też nie będzie w życiu tak ważny, a jednocześnie daleki i niedostępny, co Krzyś, z którym dzieliło się szarą codzienność w ogrodzie Pana Sybiduszki. Który w szkole dostawał dwóje z plastyki, bo nauczycielka nie poznała się na jego talencie, a który w swym barwnym życiu na Zachodzie będzie malował wciąż szare obrazy, ale sprzedawał je za umożliwiające kolorowe życie grube dolary. I to on, a nie Parysiakowie od lat projektujący sobie obraz życia w bogatej Ameryce dowie się, że za granicą zwrot miss nie oznacza tylko piękną kobietę z konkursu, ale kobietę w ogóle. 



I chociaż wesołe dzieciństwo ma przewagę nieświadomości  zwykłego życia, a rosnąca cyfra w metryce półkę oczekiwań zapełnia stosami złudzeń lepszego świata jednocześnie je boleśnie weryfikując, mimo to bywają szanse powrotu metaforycznym autobusem do ogrodu Pana Sybiduszki, aby już wraz z kimś bliskim szukać kolorów pośród szarzyzny. Nie tylko tej jesiennej.

Bardzo, bardzo przyjemna opowieść, słodko-gorzka, kiedy trzeba zadziornie puści oczko, by nagle spoważnieć. Bo kto powiedział, że o biednej prowincji trzeba pisać tylko poważnie lub tylko moralizatorsko. 


6/6
______________________
* cytat: Barbara Kosmowska - Niebieski autobus; wyd. WAB 2011

czwartek, 20 października 2016

Czym skorupka za młodu nasiąknie..., czyli Francja vs. USA. Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą


W Paryżu rzadko widywałam dzieci w restauracjach, zresztą zanim zostałam matką, nie zwracałam na nie większej uwagi. Teraz też nie przyglądałam się cudzym dzieciom, patrzyłam głównie na własne. Pogrążona w udręce, nie mogłam nie zauważyć, że widać istnieją jakieś inne niż moja metody wychowawcze. Tylko na czym właściwie polegają? Czy francuskie dzieci mają spokój zapisany w genach? Czy może zostały skłonione do posłuszeństwa przekupstwem (albo groźbą)? Czy też padły ofiarą staromodnego wychowania, zgodnie z którym dzieci powinno być widać, ale nie słychać?*



Amerykanki zachwycały się już w książkach figurą, dietą i stylem Francuzek. Czas zatem na peany w kierunku wychowywania potomstwa. Jak jest z tymi Francuzkami? Czy one rzeczywiście są takie idealne w każdym calu?

Hmmm, zależy, z której perspektywy się patrzy. W kwestii pomysłu na wychowanie, ta książka mnie ani nie zaskoczyła, ani nie zachwyciła. Chociaż, przyznaję bez bicia, sposób widzenia Amerykanki na francuskie standardy bywał ciekawy. Wynika bowiem z całej książki, że metoda wychowywania zza oceanu bywa nieco chaotyczna, bardzo ukierunkowana na cel i z dużą dozą przewrażliwienia. To klasyczny helikopter parenting, o którym swego czasu czytałam u Nishki.

Zacznijmy jednak od początku, tj. od ciąży. Kiedy Amerykanka spodziewa się dziecka w jej życiu pojawia się lęk. Ciężarna Amerykanka w mig staje się ekspertką od czarnowidztwa, w czym podsycają wszelkie kobiece i okołodzieciowe czasopisma. Za to Francuzka – pełen relaks. Ciąża to dla niej spokojne święto kobiecości. Wszystko ją cieszy, o nic się nie martwi. No dobra! – prawie o nic, bo drży na myśl o figurze. Tutaj akurat przegrywa w przedbiegach z folgującą sobie Amerykanką. W tym przypadku ciąża po amerykańsku jest bez ograniczeń: serniczek, muffinka, dodatkowa porcja pizzy i kubełek lodów na kolację? A czemu nie?! Jestem w ciąży, to mi się należy! Gorsza sprawa, że po porodzie nie wszystko z szafy leży na ciele, jak należy, ale to już insza inszość.

No właśnie poród! We Francji naturalny, bez znieczulenia to jakaś abstrakcja. A rodząca odmawiająca znieczulenia to chyba kosmitka. Albo cudzoziemka – na przykład z innego kontynentu. Karmienie piersią? Chyba żartujesz?! Od czego są mieszanki i butelki? Amerykanki chyba nie wiedzą, co czynią z tą swoją chęcią minimum 3-miesięcznego udostępniania cycka ssakowi. A gdzie tu miejsce na seksi koronki i modne wdzianka? W 3 miesiące to trzeba wrócić do stanu sprzed ciąży, a nie zajmować czymś tak trywialnym jak laktacja. Presja otoczenia jest spora, trzeba jej sprostać. 
Francuzka stając się matką, za wszelką cenę broni się przed utratą siebie jako kobiety. Ma być modna, zadbana, wyspana i z pełnym makijażem zaprowadzać potomstwo do żłobka, czyli tam, gdzie Amerykanki raczej dzieci nie zostawiają polegając na indywidualnych nianiach. Przekonują się dopiero mieszkając w Paryżu do francuskich, całodziennych i dotowanych przez państwo créche. Już nie podchodzą do tej instytucji ze strachem, podzielają entuzjazm Francuzek. Zwłaszcza, kiedy dowiadują się, jak karmią tam ich dzieci.

Bo kartą menu francuskich żłobków i przedszkoli nie powstydzi się żadna szanująca restauracja. Nacisk na rozmaitość kolorów i faktur jest szalenie istotna. Wszak edukacja smakoszy zaczyna się już od małego. I nawet nie chodzi o to, że małe Francuziątko ma wszystko polubić. Ale przynajmniej powinno wszystkiego spróbować. W tym przejawia się ambicja Francuzek.

Amerykanki zaś stawiają na rozwój. Są nadmiernie ambitne i tę ambicję próbują zaszczepić swoim dzieciom. Stąd wożenie z jednych zajęć na drugie, a francuska socjalizacja przez zabawę traktowana jest z grymasem na twarzy. Ale, że jak to tak? Ma się uczyć samodzielności? Tylko tyle?! A co z tym nabywaniem kolejnych umiejętności, tym wyścigiem szczurów, które zaprowadzi je na szczyty sukcesów już w przedszkolu? Ale jest haczyk. Bo amerykańskie dziecko, mimo iż z sukcesami jest de facto niesamodzielnym królem w rodzinie. Zaś francuskie dziecko wcale nie będące w centrum uwagi, samodzielnie się bawiąc spokojnie rozwija swoje zdolności i pasje.

Która metoda wychowawcza wygrała? Czy opowiadam się za którąś z nich? Bynajmniej.  Owszem w obu znalazłam coś, co do mnie przemówiło, ale nie mogę zgodzić się ani na kontrowersyjną dla mnie francuską pauzę, czyli naukę samodzielnego zasypiania już w wieku niemowlęcym, czy niefrasobliwą rezygnację choćby z próby karmienia piersią noworodka, ani na nadmierne amerykańskie chuchanie nad potomstwem i kompletną organizację jego czasu bez pozostawiania swobody dla budowy swojej autonomii od najmłodszych lat. 


A zatem jak jest z tym brakiem grymaszenia paryskich dzieci? Czy to nie jest czasem wypadkowa kindersztuby, genów i pozytywnej nauki od małego? A może coś innego? Ja po tej książce ma już swoje zdanie. Zachęcam do lektury i wyciągnięcia własnych konkluzji ;)


4/6
_________________________
* Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą [Bringing up Bébé; przekł. z angielskiego Małgorzata Kaczarowska]; Wydawnictwo Literackie 2013

środa, 19 października 2016

Wiosłuj łyżką na zdrowie! Urszula Mijakoska, Monika, Stachura – Zupowy detoks


Dziś trendsetteerzy kulinarni zapowiadają globalny powrót zup. Na opis tego trendu szybko znaleziono angielską nazwę sopuing, co przez analogię do sokoterapii możemy przetłumaczyć jako „zupoterapię”. Czy zupoterapia będzie nową sokoterapią?, zastanawiają się autorzy amerykańskich serwisów dietetycznych. Czas przyniesie odpowiedź na to pytanie (…).*

Zdjęcia zup w powyższym kolażu pochodzą z mojego kulinarnego bloga "Koty kuchenne Oczka"


Ci, co znają mnie bliżej wiedzą, że moim ulubionym obiadem są zupy wszelakiego rodzaju. Z całą świadomością mogę nawet nazwać się zupoholiczką. Do tego niezbyt modną, bo nie poddałam się nowemu kulinarnemu trendowi tylko zupełnie przy okazji się w niego wpisałam. Moda pewnie przeminie, ustępując miejsca nowym dietetycznym odkryciom, a ja i tak pozostanę przy głębokim talerzu z parującą zupą. Ale o co właściwie chodzi z tym zupowym detoksem?

Zupa może być czymś "wow" na Zachodzie. W Polsce to raczej zwykłe danie obiadowe, które dość często pojawia się na stole. I może właśnie dlatego ostatnio trochę traktowana po macoszemu. A szkoda, bo możemy pochwalić się długą tradycją ich jadania. Zupy oparte na kaszach lub strączkach to tradycja sięgająca jeszcze średniowiecza. A polewki? Jedna taka znana jest szczególnie za sprawą „Pana Tadeusza”. Zupy jadano również podczas obiadów czwartkowych u króla Stasia. Swój złoty czas miały one również w czasach PRL-u. Potem na chwilę ustąpiły w momencie zachłyśnięcia się Polaków kuchniami świata, ale chyba pomału znowu zaczyna się ich renesans. I bardzo dobrze, bo są nie tylko jednymi z prostszych w wykonaniu nie tylko obiadami (ja czasem lubię ogrzać zupą żołądek na śniadanie – świetnie nadaje się do tego żurek), ale przede wszystkim są przyjazne w regulacji pracy jelit. I oto przecież w dużej mierze chodzi w odżywczym detoksie. Skoro jelita są drugim mózgiem człowieka, a ich stan może wpływać na nasz stan psychiczny – warto zadbać o ich prawidłową pracę.

Ale dlaczego akurat zupy są tak istotne? Z wielu względów. Po pierwsze to idealny slow food w erze życia w ciągłym pośpiechu. Gar zupy gotuje się szybko i bezproblemowo. Tę samą zupę można jeść bez szkody dla smaku i jej wartości odżywczych również jeszcze drugiego i trzeciego dnia tylko ją podgrzewając. Nie trzeba zamawiać pizzy, chińczyka, czy rozmrażać w mikrofali jakiejś masowej, sklepowej garmażerki. Wystarczy wyciągnąć garnek z zupą z lodówki i postawić na kuchence. A nadmiar zawsze można zapakować w pudełko i zamrozić w zamrażalniku jako szybki obiad „na czarną godzinę”. A więc względy praktyczne to raz.

Innym ważnym aspektem jest prozdrowotność zup. A to dlatego, że rozpuszczone w wodzie składniki odżywcze organizm łatwo przyswaja. Dodatkowo zupy dobrze nawadniają (szczególnie istotne dla tych, co piją dużo kawy i czarnej herbaty lub generalnie w ciągu dnia piją za mało jakichkolwiek napoi). A ze względu na użyte składniki – zupa wspomaga metabolizm i działa oczyszczająco.

Oczywiście mowa tutaj o dobrych składnikach. I to jest właśnie to, czym bardzo zapulsowały u mnie autorki „Zupowego detoksu”. Bowiem stawiają one przede wszystkim na sezonowość produktów, ich świeżość i różnorodność. Zwracają uwagę na istotność w codziennej diecie warzyw, bezglutenowych kasz i zbóż (quinoa, kasza gryczana, kasza jaglana, brązowy ryż, amarantus, kukurydza) i strączków. Kładą również nacisk na ważne w diecie dodatki: dobre jakościowo tłuszcze, orzechy, pestki (np. słonecznika i dyni) i kiełki, grzyby, zioła świeże i suszone, sól himalajską (moją ulubioną), ale też glony i tadam! - miso (którym osobiście bardzo lubię dodatkowo podrasowywać domowy rosół).

Jeszcze coś, a propos zup oczyszczających: po pierwsze głównie warzywne, pod drugie czas gotowania: w zimie – długi, latem – krótki. I już! Można warzyć dla zdrowia. A ponieważ według autorek jesień jest idealną porą na start w detoksykacji organizmu za pomocą rozgrzewających zup – warto skorzystać z okazji ;)

Takie oto mądrości wyczytałam w tejże książce. Ale jest w niej więcej atrakcji. Na ten przykład: temat i produkty podzielone na cztery pory roku, informacje o zakwaszeniu żołądka, o oddychaniu przeponą, o kwestii snu, naturalnych antybiotykach, wpływie stresu na organizm oraz dobroczynnych właściwościach detoksykacji. Dodatkowo: każda pora roku zawiera kilka przepisów na sezonowe zupy, a koniec książki jeszcze inne bonusowe przepisy (z wykorzystaniem tych zdrowych składników zup) na energetyczne śniadania, oczyszczające zupy i tonizujące kolacje. Może trochę tutaj zaostrzę apetyt na książkę, kiedy wspomnę, że przełknęłam ślinę czytając przepisy na śniadanie trzech mocarzy, zapiekankę z batatami, zupę-krem z białych warzyw, placek i batony z płatków jaglanych i bakaliowe fit-kulki.

U mnie dzisiaj na obiad kartoflanka na bulionie (przypominam, że mamy jesień, więc ziemniaki akurat są bardzo na czasie) z zieloną pietruszką, koperkiem i lubczykiem. A co tam u Was w garnku się warzy? :)


________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA

*Urszula Mijakoska, Monika Stachura – Zupowy detoks, wyd. MUZA 2016

sobota, 15 października 2016

Z różową wstążką. Gill Rapley, Tracey Murkett – Po prostu piersią. Jak dobrze rozpocząć, ominąć trudności i karmić naturalnie


Wczoraj był Dzień Nauczyciela (z tego miejsca kieruję swoje ciepłe myśli w stronę Pani Wioletty - mojej polonistki z liceum oraz Pani Lucyny – bibliotekarki z podstawówki, która również była pedagogiem), chciałabym jednak bardziej wspomnieć o innym ważnym święcie, które jest również istotne dla całej żeńskiej części przedstawicieli oświaty. 

W 2008 roku 15 października został ustanowiony jako Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi. To nie tylko okazja do przypięcia różowej wstążeczki, zbadania piersi, ale i chwili refleksji, w jakim konkretnym celu natura obdarowała kobiety cyckami.
Bo przecież piersi to nie tylko wabik dla facetów (choć wielu tak chciałoby myśleć) i część ciała, którą można wedle kaprysu przebierać w różne fikuśne fatałaszki, ale przede wszystkim narząd, który ma wykarmić młodego ssaka. I to ostatnie właśnie dzisiaj wezmę na tapetę. Albo na klatę – jak kto woli ;)


Jako że odliczam już nie tygodnie, ale dni do porodu, naturalnym jest, że sięgam teraz częściej po książki poświęcone macierzyństwu i ogólnie rodzicielstwu. Naturalną rzeczą również, kiedy myślę o moim potomku są plany o karmieniu go piersią. A że jestem w tym temacie zielona, jak trawa wiosną – czytam dużo. 


Kupa odkryć

I właśnie dzięki temu na mojej półce stanęła książka „Po prostu piersią”. I od razu zaznaczam, że jak dla mnie – jest ona genialna. Świetnie się ją czyta, jest napisana jasnym językiem i dodatkowo zilustrowana zdjęciami prawdziwych kobiet, prawdziwych piersi i prawdziwych osesków przy tychże piersiach. Mało tego! Może niektórych zniesmaczę, ale co tam! – wiedza ważniejsza. Otóż są nawet zdjęcia noworodkowej kupy. I w ten sposób wiem, czego mogę się spodziewać w pierwszych dniach w pampersach mojego potomka ;) Dla pierworódki taka gówniana sprawa to nie lada odkrycie ;)


Winogrona i zraziki

No dobrze, ale zbyjmy już milczeniem wydalanie i przejdźmy do bardziej przyjemnych rzeczy, czyli jednak do piersi i karmienia. Otóż dobra wiadomość płynąca z książki głosi, że rozmiar cycków nie ma znaczenia – wykarmią każde. Istotne bowiem jest nie to jak dużą ilością tkanki tłuszczowej może pochwalić się biust, ale jak wyglądają… winogrona ;) Bo tkanka odpowiedzialna za produkcję mleka wygląda trochę jak kiść winogron. A każde „winogrono”, będące de facto pęcherzykiem, to zlepek komórek produkujących mleko nazywane jest zrazikiem. No proszę! I wszystko kojarzy się z jedzeniem ;) Zatem nie rozmiar, tylko to, co w środku jest gwarantem sukcesu. Pod warunkiem jednak, że o rozkręcenie laktacji intensywnie zadba się już na samym początku. Warto więc przygotować się mentalnie na długie polegiwanie z ssakiem w łóżku (ja w tym celu zadbałam podczas zakupów w IKEA o dodatkową zmianę pościeli, co by było przyjemniej).


Feeds po polsku

Bo chodzi o to, że piersi muszą z centrali dostać zamówienie na produkcję mleka. Zatem im dziecko więcej w początkowym okresie wisi przy cycku (obrazowo mówiąc), tym szanse na długofalowe karmienie jest w zasięgu stanika. Autorki książki zastosowały pokarmowobrzmiący skrót, który ma ułatwić zapamiętanie ważnych dominant na mleczny start, czyli FEEDS. A oto jak sobie z tym poradził polski przekład:
Frekwencja – czyli im częstsze karmienia, tym lepiej
Efektywnie – sposób przystawienia dziecka, aby z łatwością mogło ssać
wyłączniE – czyli zapominamy o podawanych dla dziecka mieszankach, butelkach, a nawet  wodzie 
na żąDanie – ilekroć domaga się tego noworodek i/lub przepełniona pierś
skóra do Skóry – jak najczęściej w pierwszych tygodniach 


Zespół zardzewiałej rury

Warto też pamiętać (aby się nie przestraszyć), że na początku może pojawić się „zespół zardzewiałej rury”. Brzmi dość dziwnie, ale wszystko jest pod kontrolą. Piersi w pierwszym okresie wytwarzają różne stadia mleka. Od siary począwszy jego kolor trochę ewoluuje. Normalnie jest białe lub kremowe, ale ponieważ powstaje z krwi, w pierwszym tygodniu zwiększony jej napływ do piersi może podbarwić mleko na kolor różowy lub pomarańczowy. I o tej rdzawości właśnie mowa. Później jest już jak należy ;)


Inne smaczki

Znalazłam w tej książce jeszcze mnóstwo innych ciekawych informacji, ale musiałabym tę recenzję podzielić na co najmniej trzy osobne wpisy, więc nie będę się aż tak bardzo rozwlekać. Ale napomknę o niektórych w telegraficznym skrócie. Zatem, to co mnie szczególnie zainteresowało (oprócz powyższego), to informacje o zmiennym składzie kobiecego mleka nie tylko w całym okresie karmienia (a WHO przyjmuje, że optymistycznie powinno to trwać minimum 6 pierwszych miesięcy życia niemowlaka), ale również w ciągu dnia, a nawet w trakcie jednorazowego karmienia. Oprócz tego, jakie korzyści wyciąga z karmienia piersią kobieta i dziecko, jak wygląda mechanizm ssania w przypadku piersi i butelki, co robić, kiedy pokarmu jest za mało lub za dużo. A także, skoro już wspomniałam o tym na wstępie – jaką rolę naturalne karmienie odgrywa w profilaktyce raka piersi.

Dla porządku wspomnę jeszcze, że każdy rozdział (a jest ich łącznie 15) kończy się krótkim streszczeniem i podsumowaniem, a sama książka na końcu ma jeszcze tabele porządkujące całość, tj.: kiedy czego można się spodziewać, co może zaalarmować i jak sobie poradzić z wynikłym problemem – to tabela dotycząca problematyki karmienia, a druga odnosi się do piersi: ich wyglądu, kobiecych odczuć, lokalizacji problemu i środków zaradczych.

Absolutnie fantastyczna książka! Nie żałuję ani grosza, które na nią wydałam. Odważnie mogę nawet stwierdzić, że dopóki nie trafię na coś lepszego – do tego czasu będę ją traktować jako moją osobistą biblię o laktacji.


Absolutne 6/6


Nawiązując jeszcze do piersiastego tematu, ale już omijając temat laktacji polecam dwie inne, zrecenzowane wcześniej książki:
Florence Williams – Piersi. Historia naturalna i nienaturalna, czyli parareportaż o cyckach w życiu człowieka
Mike Greenberg – Wszystko, o czym marzysz, nienachlana powieść o trzech  kobietach zmagających się z rakiem piersi

Natomiast ze stron internetowych polecam zerknąć na Hafiję, czyli Blog matki karmiącej oraz listę certyfikowanych doradców laktacyjnych
No to teraz pierś do przodu i czekam na moją milky way ;) Trzymajcie kciuki ;)

_________________________
Gill Rapley, Tracey Murkett – Po prostu piersią. Jak dobrze rozpocząć, ominąć trudności i karmić naturalnie [Baby-led Breastfeeding. How to Make Breastfeeding Work With Yours Baby’s Help; przekł. z angielskiego Paulina Ohar-Zima]; wyd. Mamania 2015

wtorek, 11 października 2016

Nowe spojrzenie na oczywistość. Frédérick Leboyer – Narodziny bez przemocy


Nic takiego.
Tylko cierpliwość.
Skromność.
Serce pełne pokoju.
I milczenie.
Uwaga giętka, lecz baczna.
Trochę zrozumienia, względów dla innego człowieka.
Ach!... Byłbym zapomniał.
Potrzebna jest 
MIŁOŚĆ.



Taka książka: 144 strony, format połowy zeszytu A5, kilka zdjęć, tekst – tak na około godzinne nieśpieszne czytanie. A ile wiedzy, sztuki cierpliwości, miłości, szacunku i nowego spojrzenia na oczywistość z niej płynie.

Pierwsza myśl o dziecku, które właśnie przyszło na świat? Płacze! To dobrze! Znaczy żyje i ma mocne płuca. Tak? Na pewno? Frédérick Leboyer, prawie 98-letni francuski położnik ma na ten temat zupełnie inne zdanie. 

A gdyby tak zobaczyć narodziny od strony dziecka, które właśnie przychodzi na świat? Czy są one dla niego przyjemne? Jak dużo czuje? Czy może być (nie)szczęśliwe? Dlaczego krzyczy po wyjęciu z macicy i czy rzeczywiście musi? Czy ma świadomość? Jak odczuwają jego zmysły? Skoro gorzej widzi, czy jest mu wobec tego obojętne intensywne światło? Czy przychodzące na świat dziecko nic nie wyraża swoją mimiką? A może jednak pierwszy krzyk, zaciśnięte oczy i zaciśnięte w piąstki lub mocno rozczapierzone palce sugerują, że narodziny odbiera jako przemoc?


A teraz przygaś światło, zwolnij ruchy, ucisz otoczenie, nie popędzaj czasu. Leboyer namawia, aby mówić językiem miłości – delikatnym dotykiem. I podchodzić do narodzin z szacunkiem:

Naucz się szanować
Tę chwilę narodzin.
Jest to moment delikatny, subtelny, przejście
Nieuchwytne tak samo, jak przebudzenie
rankiem.
Jesteśmy między dwoma światami,
Na progu.

Czy mały, przychodzący właśnie na świat człowiek zapamięta traumę narodzin? Na poziomie mózgu – nie. Ale jego pamięć ciała zachowa to w sobie: przyspieszony oddech, spięte plecy w kryzysowych sytuacjach, uczucie niepokoju.


Frédérick Leboyer w „Narodzinach bez przemocy” nieco poetycko, prawie szeptem i z dużą delikatnością nakłania do zmiany myślenia o najważniejszej chwili w życiu każdego człowieka.
Mówi: Zwolnij! Przygaś światło. Daj dziecku czas, nie poganiaj. Nie przecinaj pępowiny póki nie przestanie tętnić, połóż noworodka na brzuchu mamy, delikatnie dotykaj i masuj dłońmi to małe ciało – niech dziecko bez trudu zapomina o świecie, które porzuciło.


Z kategorii lektur ciążowych, ta książka w osobistym rankingu uplasowała się u mnie najwyżej. Utrzymana w duchu slow, bardzo subtelna, mimo że rozpoczyna się armagedonem krzyku. Przywodzi mi na myśl filharmonię z chwilową kakofonią dźwięków, następnie ciszą – kiedy dyrygent trzyma jeszcze ręce w górze, by następnie umożliwić rozbrzmiewanie tej uporządkowanej partyturą melodii.

A gdyby to przełożyć na obraz? Będzie wyglądać właśnie tak:



__________________________
* zdjęcia i cytaty: Frédérick Leboyer – Narodziny bez przemocy [Pour une naissance sans violece, przekł. Adam Szymanowski]; wyd. Mamania 2012



niedziela, 9 października 2016

Młody, gniewny i tajemniczy. Nicolas Levi, Edgar Czop – Kim jest Kim Dzong Un?



W marcu 2010 r. południowokoreański portal internetowy DailyNK.com udostępnił północnokoreański dokument propagandowy dotyczący sukcesji Kim Dzong Ila – "Młody Kapitan, Towarzysz Kim Dzong Un jest kapitanem z góry Paektu, który jest hojny i posiada cechy wielkiego człowieka, prowadząc ideologię oraz przywództwo Kim Ir Sena".



Kim tak naprawdę jest Kim Dzong Un. Dlaczego właśnie on został wybrany na kontynuatora dyktatorskiej polityki rodu Kimów? Jak bardzo silna jest jego pozycja po sukcesji? I jeszcze – dlaczego tak niewiele o nim wiadomo?

Tym razem nie będzie o wspomnieniach uchodźców z Korei Północnej, ale o tych, od których oni uciekają – przywódcach północnokoreańskiego reżimu, a szczególnie o jednym z tego „panteonu”. O Kim Ir Senie i Kim Dzong Ilu napisano już sporo. Natomiast o młodym sukcesorze i jego wciąż krótkim rządzeniu - zza szczelnej granicy wycieka niewiele. Wiadomo, że lubuje się w straszeniu potencjałem nuklearnym i bezwzględnie rozprawia się nie tylko z zaufanymi pracownikami swojego ojca, ale nawet z najbliższą rodziną. Monografia Nicolasa Levi’ego i Edgara Czopa jest  próbą przybliżenia sylwetki tego tajemniczego człowieka.

Zacznijmy od tego, że klanowa sukcesja władzy ma swój jeden konkretny cel – zapobieżenie pośmiertnej krytyki i negacji prowadzonej polityki. Kim Ir Sen chciał uniknąć losu, jaki przypadł w udziale między innymi Stalinowi, czy Mao Zedongowi. Kult Kima miał trwać wraz z obraną ścieżką przebiegu rewolucji, a  legitymizację tego mogła umożliwić tylko sukcesja w obrębie rodziny. Swoją drogą taki sposób przejmowania władzy w Azji nie jest niczym dziwnym, ani też nowym. Podobnie rzecz miała się również m.in. w Wietnamie i Indonezji.

Kim Dzong Un to jeden z czworga potomków Kim Dzong Ila, a do tego trzeci w kolejności urodzenia. Wprawdzie dwaj jego starsi bracia (Kim Dzong Nam i Kim Dzong Czol) byli rozważani jako potencjalni następcy i nawet przygotowywani do tej roli, ale ostatecznie uznano, że ci kandydaci nie będą nadawać się na idealnego sukcesora. Obaj przyrodni bracia bardziej byli zainteresowani biznesem niż polityką. No i przede wszystkim faworytem Kim Dzong Ila był właśnie Kim Dzong Un.

Uruchomienie procedur przekazywania władzy odbyło się na kilka lat przed śmiercią schorowanego Kim Dzong Ila. Zaczęło się od działania konkretnych struktur politycznych związanych z Partią Pracy Korei: Departamentu Organizacji i Przywództwa, Departamentu Propagandy i Agitacji KC PPK i Biura Politycznego Koreańskiej Armii Ludowej. Ale również od kultu biologicznej matki Kim Dzong Una, zwanej Szanowną Matką. 

Autorzy monografii utrzymują, że Kim Dzong Un, pomimo swojego młodego wieku i braku większego doświadczenia (jego ojciec do roli sukcesora przygotowywał się kilka dekad) nie jest marionetką, ani pozorantem ukrytej władzy w szeregach Partii. Wręcz przeciwnie - jego kandydatura prawdopodobnie została „przyklepana” już w 2006 r., kiedy sam zainteresowany miał zaledwie 23 lata (urodził się 8 stycznia 1983 r.).

Kim Dzong Un doskonale dba o to, aby jego pozycja była silna. Pomaga mu w tym m.in. utożsamienie się z ukochanym przez obywateli Kim Ir Senem. Właśnie dlatego jest aktywny, często wygłasza publiczne przemówienia i upodabnia się fizycznie: nosi taką samą fryzurę (dekadę temu określaną „na chińskiego lokaja”), podobnie się ubiera, ma taki sam głos, zbliżony chód i gestykulację, a także tuszę zbliżoną do postury swojego dziadka.
Również szczątkowe informacje o jego życiu prywatnym mają dodatkowo wzmacniać jego pozycję. Tajemnica codziennego życia Una ma wynikać z tego, że jest nadprzeciętną jednostką w KRLD. A o bóstwach zwykli śmiertelnicy nie mogą przecież wiedzieć za wiele.


„Kim jest Kim Dzong Un?” jest polską monografią zawierającą nie tylko informacje o najmłodszym dyktatorze Korei Północnej. Opisuje również jego najbliższą rodzinę i przedstawia mechanizmy władzy, jakie funkcjonują w tym dziwnym, zamkniętym przed całym światem kraju. 
Wielki plus daję nie tylko za jasną narrację, rozbudzającą ciekawość,  która dodatkowo sprawia, że książkę czyta się szybko. Ale również za to, że pomimo rozbudowanej bibliografii i bazowaniu na całej liście materiałów źródłowych uniknęła naukowego wywodu.
Natomiast nie ustrzegła się ona drobnych błędów korektorskich, ale również błędów autorskich o merytorycznym znaczeniu: koligacji rodzinnych Jang Song Thaeka z klanem Kimów, rozbieżności związanych z datą urodzin Ri Sŏl Ju oraz liczby córek Kim Dzong Una. A może to jednak ja przeczytałam niedokładnie? Jeżeli ktoś napotka na podobne wątpliwości podczas lektury – będę wdzięczna za odzew. Pomimo napotkanych błędów książkę oceniam pozytywnie.

Myślę, że z biegiem czasu biografii o Kim Dzong Unie będzie powstawać więcej. Póki co, jest on jeszcze bardziej tajemniczy, niż jego ojciec i dziadek. A dysponuje większym potencjałem nuklearnym, niż jego poprzednicy. Co budzi sporą obawę świata. 

Dla ciekawych zjatyckich (w tym okołokoreańskich) tematów polecam stronę Centrum Studiów Polska-Azja.

A za pożyczenie egzemplarza dziękuję Ani z Buk nocą.
__________________________________
5/6
Nicolas Levi, Edgar Czop – Kim jest Kim Dzong Un?; wyd. Kwiaty Orientu 2016


piątek, 7 października 2016

Północnokoreański James Bond w spódnicy, czyli strach się bać. Kim Hyon Hui – Łzy mojej duszy


Stał na pasie startowym, nie dalej niż sto metrów ode mnie: samolot Korean Air 858. Wpatrywałam się weń przez ogromne ono terminalu, obserwując, jak załoga naziemna kończy prace konserwatorskie. Gdyby tylko wiedzieli, co się dzisiaj stanie…*



Korea Północna chyba nie ma sobie równych w kwestii programowania ludzi na idealne, posłuszne oraz wzorowo zaprogramowane i przeszkolone maszyny. Zaś owe maszyny nawet nie są w stanie zorientować się, że w istocie są ofiarami chorej ideologii. Podstawowe zasady Partii brzmią: deifikacja, wiara, niepodważalność i bezwarunkowa aprobata. Każdy lojalny i oddany patriota tego kraju musi się tym zasadom porządkować i uznać za święte. Jeżeli nie – dla opornych zawsze znajdzie się miejsce w którymś z rozsianych po kraju morderczych obozów pracy. I w tym przypadku nawet uprzywilejowane pochodzenie nie jest żadnym ratunkiem.

Z uprzywilejowanej rodziny pochodziła Kim Hyon Hui. Jako córka dyplomaty, pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych miała naprawdę bogate i ciekawe dzieciństwo. Ot chociażby fakt, że jako dziecko wraz z rodzicami kilka lat mieszkała w placówce ambasady Korei Północnej na Kubie. Zwykły Koreańczyk przez całe swoje życie nie ma szans wyściubić nosa poza granice kraju. Ba! nawet o tym nie pomyśli. A tutaj proszę – mała Kim może korzystać z kubańskich plaż i słońca.

Po pięciu latach ciepła i słoneczna sielanka się kończy i trzeba wrócić na łono ojczyzny. Ale kiedy mieszka się w wizytówce kraju – Pjongnagu, życie wygląda zupełnie inaczej, niż na północnokoreańskiej prowincji. Ma się dostęp do wielu dóbr, do lepszej opieki medycznej, można się uczyć w lepszej szkole, a nawet uzyskać pewien awans.

Kiedy 18-letnia Kim Hyon Hui była na drugim roku nauki języka japońskiego w Kolegium Języków Obcych – została zauważona i zwerbowana przez Komitet Centralny Partii, aby jako agentka specjalna ku chwale ojczyzny wykonywać tajne misje urojone w chorej głowie Kim Dzong Ila.

Zanim jednak na tytuł agentki zasłużyła musiała przejść przez kilkuletnie mordercze treningi sprawnościowe, przeczytać mnóstwo tomów poronionej filozofii Kim Ir Sena, nauczyć się obsługiwać wiele rodzajów broni, wyćwiczyć w sztukach walki, nauczyć biegle japońskiego, angielskiego i chińskiego, aby po równie morderczych egzaminach zostać wspaniałą maszyną do zabijania.

Świat o Kim Hyon Hui usłyszał w listopadzie 1987 roku po katastrofie samolotu linii Korean Air rejsu 858 z Bagdadu do Seulu. Maszyna podczas przelotu nad Morzem Andamańskim pod wpływem wybuchu bomby umieszczonej ma pokładzie rozpadła się na kawałki uśmiercając tym samym 115 osób. Ładunek podłożyła na zlecenie Korei Północnej Kim Hyon Hui wraz z innym towarzyszącym jej agentem. Oczywiście nie widziała w tym nic złego, miała przecież pomóc swojej ojczyźnie w zjednoczeniu z Koreą Południową oraz zemścić się na Japonii. Nawet w chwili pojmania i postawienia zarzutów chroniła swoje państwo cały czas podając fałszywą tożsamość. Miała idealnie wyprany mózg i była doskonale zaprogramowana na walkę z kapitalistycznym światem.

Odkrywanie prawdy o reżimie i o tym, jak została przez niego wyszkolona i wykorzystana przyszło dopiero później. Dużo czasu upłynęło, zanim przekonała się, że wszystko, czego nauczyła się o świecie w ciągu 25 lat swojego życia w Korei Północnej było jednym wielkim propagandowym kłamstwem.
Za swój czyn przez sąd w Korei Południowej została skazana na karę śmierci. I kiedy jej sytuacja była już zupełnie przegrana – od prezydenta Korei Południowej otrzymała akt łaski. Uznano bowiem, że będąc katem dla tylu ludzi, była jednocześnie nieświadomą ofiarą swojego kraju.

Dotychczas książki o byłych mieszkańcach Korei Północnej były napisane przez osoby, które same uciekły z Korei Północnej. Kim Hyon Hui natomiast, gdyby nie jej pojmanie przez władze w Bahrajmie i przekazanie jej sprawy do Seulu – być może nadal byłaby lojalnym agentem Korei Północnej bez wiedzy, jakim zbrodniczym krajem jest jej umiłowana ojczyzna.
Obecnie ta 54-letnia kobieta ze względów bezpieczeństwa  jest ściśle chroniona przez władze Korei Południowej, a książkę, którą napisała w 1993 roku zadedykowała rodzinom ofiar lotu 858. Im również przekazała wszelkie honoraria należne jej z tytułu sprzedaży książki.

"Łzy mojej duszy", jak już wspomniałam powyżej, mają zdecydowanie inny charakter, do jakich przyzwyczaiły mnie dotychczas przeczytane książkowe wspomnienia uciekinierów z Korei Północnej. Była ogromnie zaskakująca – szczególnie we fragmentach opisujących szkolenie przyszłych tajnych agentów Korei Północnej. Poziom wiedzy i umiejętności, jakim muszą się wykazać północnokoreańskie ludzkie maszyny do zabijania uzmysławiają, jak bardzo Ci ludzie mają wyprane przez reżim mózgi. Naprawdę -  aż strach się bać.


6/6
Za pożyczenie egzemplarza dziękuję Ani z Buk nocą.
_____________________
* Kim Hyon Hui – Łzy mojej duszy [tyt. oryg. The Tears of My Soul, przekł. z angielskiego Marta Bręgiel-Benedyk]; wyd. Veni Vidi Vici 2014

poniedziałek, 3 października 2016

Kobiety mają moc! Sheila Kitzinger – Pasja narodzin. Moje życie: antropologia, rodzina, feminizm


Jane Ingrey mówiła, że kobiety muszą mieć wybór. 
Informacja to zmiana.*


Aż trudno mi uwierzyć, że w drugiej dekadzie XXI wieku kobiety w Polsce musiały wyjść na ulice, aby walczyć o swoje prawa do koncepcji i antykoncepcji zgodnej z ich wyborem, z ich zdrowiem i samodzielnym decydowaniem o własnym ciele. Wydawać by się mogło, że dawno już naukowo dowiedziono, że kobieta również jest istotą rozumną. I że protesty sufrażystek to odległa historia, która w obecnych czasach powinna brzmieć jako coś zupełnie niebywałego.

Ale z drugiej strony – po co sięgać tak daleko do czasów przełomu XIX i XX wieku, skoro w drugiej połowie XX wieku kobiety znowu musiały walczyć o swoją godność i należne prawa. Jedną z takich osób była niezwykle barwna Sheila Kitzinger, która walczyła o to, aby kobiety mogły rodzić po ludzku. 



Bo odkąd poród w latach ’50 XX wieku przeniósł się z domów do szpitali, od tego czasu kobiety zaczęły być postrzegane jak mięso, które ma za zadnie wypchnąć na świat noworodka. Położnictwo od II połowy XX wieku stało się autorytarną i zdominowaną przez mężczyzn dyscypliną pozbawiającą kobiety wyboru i dostępu do informacji. Pacjentki miały być posłuszne i uległe, były przecież tylko kolejnym przedmiotem na położniczej szpitalnej  taśmie.

Przy pierwszym porodzie ciężko być pewną, czego się mamy spodziewać i jak będziemy się czuły. Nad całym doświadczeniem porodu wisi jeden wielki znak zapytania. (…)
Już w ciąży poszłam więc się rozejrzeć. Byłam przerażona widokiem sal porodowych w katolickim szpitalu, gdzie wysoki, płaski stół porodowy mieścił się tuż nad gigantycznym obrazem Chrystusa wiszącego na krzyżu, z którego ran na piersi, na boku, rękach i nogach tryskała czerwona krew. Starano się tym przekazać matce: „Cierpisz straszliwe boleści, ale Chrystus wycierpiał jeszcze więcej. Znoś swój ból, tak jak znosił go Chrystus. Nie ma ucieczki. To jest twój krzyż”.
(…) moja bliska przyjaciółka – poleciła żydowski szpital, w którym sama urodziła. Przyglądając mu się bliżej, odkryłam, że jest bardzo nakazowy, a matki mają słuchać instrukcji i zgadzać się na każdą proponowaną interwencję.
(…) Kiedy zaczynałam zajmować się narodzinami, lekarze zwykle odnosili się do emocji tak, jakby były one tylko zwykłym ozdobnikiem, wisienką na torcie fizjologii układu rozrodczego oraz wykonywanych przez nich technik położniczych.


Klinika położnicza w szpitalu uniwersyteckim przypominała targ bydła. Kobiety siedziały na ustawionych w rzędach krzesłach i czekały wiele godzin trzymając w ręku butelkę z moczem. Każda kobieta wzywana na badanie wchodziła do pudełkowatej kabiny z napisem „Proszę się całkowicie rozebrać i założyć bawełniany szlafrok”. Powietrze było ciężkie od potu i zapachu lęku. Przez cienkie drzwi słyszałam wszystko, co lekarz mówił do kobiety przede mną, oraz mokry odgłos palców zagłębiających się w jej waginie, badających ją, a potem wyjmowanych z głośnym pluśnięciem.
Wspięłam się na fotel ginekologiczny, położyłam i zdałam sobie sprawę, że kabina ma tylko trzy ściany. U moich stóp znajdowała się otwarta sala, po której chodzili położnik, lekarze przygotowujący się do specjalizacji oraz studenci, rozmawiając ze sobą i gapiąc się na krocze każdej kobiety, w przelocie mocno popychając wystający brzuch, a potem przechodząc do następnej pacjentki. Leżałyśmy tam w rzędach jak sztuki mięsa.



Czy takie obrazy opieki okołoporodowej brzmią komfortowo? Oczywiście, że nie. Ale tak wyglądała kiedyś rzeczywistość nie tylko w Wielkiej Brytanii. Musiało minąć dużo czasu, walki o podstawowe prawa do poszanowania godności pacjentek, ogromu pracy oraz edukacji lekarzy i kobiet, aby ruszyła machina światopoglądowych zmian w tej dziedzinie.

Ze strzępków rozmów wiem, że moja mama rodząca swoje dzieci w latach ’70 i ’80 ubiegłego wieku również nie wspomina mile swoich porodów. Leżenie plackiem na porodowym stole, brak intymności i informacji, strach i samotność, to powtarzający się porodowy scenariusz tamtych lat.
Jaskółka zmian na polskich porodówkach pojawiła się dopiero w latach ’90-ych wraz z raczkującą wtedy Fundacją Rodzić po ludzku, której aktywistki czerpały garściami z osiągnięć i zmian, które wywołały wcześniej na świecie takie kobiety jak Sheila Kitzinger. 
Sama uczęszczając obecnie na zajęcia szkoły rodzenia słyszę, że mam wybór: gdzie chcę rodzić, z kim chcę rodzić, jak chcę rodzić, że mogę domagać się znieczulenia i przyjmować takie pozycje, które będą dla mnie komfortowe. Walka tamtych kobiet się opłaciła. Mam nadzieję, że dzisiejszy czarny protest również będzie kamieniem milowym. Kobiety muszą mieć wybór we wszystkim, co dotyczy ich osobiście i bezpośrednio.


Sheila Kitziger była aktywistką  działającą na rzecz aktywnego porodu, antropolożką społeczną i autorką wielu książek poświęconych prokreacji, rodzicielstwu, psychologii i fizjologii porodu oraz karmieniu piersią. Była bardzo barwną (również dosłownie) osobistością z niespożytą energią i kreatywnym podejściem do porodowej edukacji. Swoją pasją zaraziła wiele środowisk i zaangażowała do pracy na rzecz przywrócenia porodom, szczególnie tym w warunkach szpitalnych - ludzkiego wymiaru.

Ta autobiografia, którą pisała krótko przed swoją śmiercią jest zaskakującym i niezmiernie interesującym świadectwem życiowych doświadczeń i nabytej wiedzy w całym okresie swojej zawodowej aktywności. Tutaj sygnalizuję m.in. szokującą wzmiankę o Kanadzie, która jeszcze w latach ’80 XX wieku nie uznawała zawodu położnej, które postrzegano jako szamanki wykonujące potencjalnie niebezpieczne zajęcie oraz fragment traktujący o zgodnym z prawem zakazie porodów domowych jeszcze w 2007 roku na Węgrzech, kiedy to państwo było już od kilku lat członkiem Unii Europejskiej.

Jest to również manifest, którego spełnienia życzy Sheila każdej kobiecie:
Pojęcie "wolności" podczas porodu musi oznaczać więcej niż tylko wolność od bólu, niepotrzebnych interwencji czy możliwości robienia tego, co chcemy. Powinna obejmować cały zbiór możliwości reprodukcyjnych dla kobiet na całym świecie: możliwość wyboru, czy w ogóle chce się mieć dziecko, prawo do darmowej antykoncepcji, bezpiecznej aborcji, wolność od przymusowej sterylizacji, prawo do wystarczającej opieki medycznej, wolność od nędzy, która jest przyczyną martwych urodzeń i śmierci noworodków, a także wolność od wyzysku przez międzynarodowe korporacje, które zalewają kraje Trzeciego Świata i oferują świeżo upieczonym matkom "darmowy prezent" z mleka modyfikowanego, przez co matka ma problemy z karmieniem piersią i niemowlęta umierają od odwodnienia i biegunki.


Takie książki chce się czytać. Takie książki warto czytać, by wiedzieć, że kobiety mają moc. 

6/6
________________________
*cytaty:  Sheila Kitzinger – Pasja narodzin. Moje życie: antropologia, rodzina, feminizm [tyt. oryg. A Passion for Birth. My Life: Antopology, family and feminizm; przekł. z angielskiego Marta Panek i Anna Rogozińska], wyd. Mamania 2016

niedziela, 2 października 2016

Praca za brazylijskimi kratami. Drauzio Varella - Klawisze


Więzienia to enklawy szarości, nawet jeśli  pomalowane są na inny kolor. Ostentacyjna obecność krat i kłódek, metaliczny trzask zamykanych bramek gnębią psychikę w sposób tak dojmujący, że przez ponad dwadzieścia lat nie spotkałem nikogo, kto wchodzenie na teren zakładu uważałby za przyjemność. Przeciwnie, niemal wszyscy mówią o uczuciu ulgi, jaka towarzyszy wchodzeniu przez bramę na ulicę.
Kojące wrażenie uwalniania się od udręki, jakie przynosi opuszczenie więzienia, nie znika po wielokrotnym powtórzeniu tego doświadczenia. Czuję je do dzisiaj, podobnie jak wszyscy funkcjonariusze, których znam.*



Po bardzo ciekawym reportażu Drauzia Varelli „Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii”, czas na drugą część brazylijskiej trylogii więziennej. Pierwsza część traktowała o więźniach osadzonych w nieistniejącym już Carandiru. „Klawisze” zaś, jak łatwo się domyślić, o strażnikach owych opisywanych wcześniej więźniów.

Czy żyje im się lepiej, niż osobom, których pilnują? Są ludźmi wolnymi, każdego dnia wchodzą za kraty, ale po swojej zmianie wracają do swoich domów, rodzin i prywatnego życia. To jest to, co ich odróżnia od więźniów. Jednak wykonywana profesja jest ogromnym obciążeniem psychicznym, którego nie równoważy nawet comiesięczna pensja. To bardzo problematyczny zawód.

Przede wszystkim liczebność. Nieistniejące już Carandiru, jak i pozostałe ośrodki penitencjarne w Brazylii cechuje ta sama zależność: zbyt dużą ilość więźniów (większą, niż przewidują normy budynku i względy humanitarne) i jednocześnie zbyt małą liczbę funkcjonariuszy na jednej zmianie.
Dla przykładu: podczas zmian nocnych w Carandiru na 1,5 tysięcy więźniów - na nocną zmianę bywało wyznaczonych zaledwie… 5-6 strażników. A w dni świąteczne (np. Boże Narodzenie lub Dzień Matki), kiedy odbywały się widzenia za nadzór nad osadzonymi i czuwanie nad bezpieczeństwem 20-25 tysięcy odwiedzających ich bliskich odpowiadało około 200 strażników. Czy to jest w ogóle możliwe, aby tak małe grono osób mogło w porę zareagować na ewentualny bunt lub inne zagrożenie, które w krótkiej chwili mogłoby się zakończyć kompletną katastrofą? Wydaje się, że nie. Ale strażnicy musieli wypracować sobie pewne standardy wykonywanej profesji.

Informatorzy to słowo - klucz. Bez nich nie ma sprawnej pracy strażników. Oczywiście informatorami byli sami skazani. Współpraca klawiszy z nimi polegała na obustronnej interesowności. Jedni uzyskują cenne informacje, drudzy coś, na czym bardzo im zależy: przeniesienie do innej celi, zemstę nad innym więźniem (który być może jest konkurentem handlowym), drobne przywileje w dniu odwiedzin, zaświadczenie o dobrym sprawowaniu, które w sądzie może pomóc przy orzekaniu skrócenia kary, czy nawet tak zwyczajne rzeczy, jak otrzymanie lepszego materaca lub paczki papierosów. Wymiana jest zawsze. Zaś bezinteresowność skazanego powinna być zawsze podejrzana.

Podobnie wielce niepokojąca w więzieniu jest cisza i pozorny spokój. To zawsze zwiastuje większą burzę: egzekucję w celi, realizację ucieczki, czy wybuch buntu. Zatem podejrzliwość strażników, to podstawowa metoda ich pracy. Mało tego, jak dopowiada sam Varella: doszukiwanie się zagrożenia w powszednich sytuacjach nie jest przejawem manii prześladowczej. To sposób na własne bezpieczeństwo. Zbytnie zaufanie rutynie mało czujnego strażnika może pozbawić życia.

To ogromnie stresogenny zawód, a jednocześnie mało doceniany i bardzo kiepsko opłacany. Większość klawiszy z reportażu Drauzia Varelli zmuszonych było pracować na dodatkowym etacie: jako ochroniarze w sklepie, pracownicy magazynów, czy piekarze. I często zdarzało się, że po godzinach pracy w więzieniu ciągnęli jeszcze zmianę w drugim miejscu pracy lub na odwrót. Taki styl życia wymuszał konieczność odreagowywania stresów. Niekoniecznie w dobrą stronę:

Aby złagodzić napięcie spowodowane ryzykiem utraty życia w pracy, chronicznymi trudnościami w ratowaniu domowego budżetu oraz skargami niedopieszczonej małżonki, funkcjonariusz więzienny korzysta z pomocy dwóch wentyli bezpieczeństwa: kobiet i cachaçy. (czytaj: romansów i alkoholizmu).

Nie są to jedyne zagrożenia wynikające z wykonywanej pracy. Chociaż środowisko klawiszy cechuje się dużą solidarnością, to na zewnątrz dręczy ich poczucie braku przynależności w społeczeństwie. Są paradoksalnie więźniami swojej pracy i obciążeń z nią związanych.

Dzisiaj mija dokładnie 24 lata od masakry, która była początkiem końca więzienia Carandiru – tego tętniącego życiem, przepełnionego, przestarzałego, sanitarnie zrujnowanego więzienia w sercu São Paulo. 
2 października 1992 roku to istotna cezura czasowa wyznaczająca początek końca pewnej epoki w życiu opisywanych klawiszy. To nie tylko wzrost wzmożonej aktywności frakcji przestępczej w więziennych murach, ale również dalszy rozkład systemu penitencjarnego w Brazylii, którego nie uratowało wyburzenie Carandiru i plan budowy nowych więzień. Skala problemu cały czas rośnie – przeludnienie więzień wciąż nie przekłada się na wzrost liczby strażników, a ich wzmożona praca nadal nie jest wynagradzana płacą na odpowiednim do poziomu:  wykonywanych zadań, stresu i zagrożenia.


Bardzo ciekawy, obnażający obraz brazylijskiego (i pewnie analogicznego w innych krajach) więziennictwa reportaż o ludzkiej bezsilności, rozgoryczeniu i braku szacunku dla zawodu wysokiego ryzyka.



6/6
___________________
*cytaty: Drauzio Varella – Klawisze [tyt. oryg. Carcereiros; przekł. z portugalskiego Michał Lipszyc]; wyd. Czarne 2016

Niech Was nie zwiedzie wydawniczy błąd na tylnej stronie okładki - autor książki, Drauzio Varella nie urodził się w 1973 r., a w 1943 r.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...