niedziela, 31 grudnia 2017

Reportaże o brzydkiej Polsce. Ewa Winnicka - Był sobie chłopczyk, Justyna Kopińska - Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? i Polska odwraca oczy


Obiecałam sobie, że wszystkie trzy książki muszę opisać jeszcze w tym roku. Tak, aby już do nich nie wracać. Na ile się da – zapomnieć o treści. To bardzo poruszające reportaże o okrucieństwie, o tym, że człowiek potrafi być bardzo zły, że wykorzystuje bezbronność innych, że niesprawiedliwość stoi ponad prawem. To obraz bardzo brzydkiej, bardzo smutnej Polski. Zachęcam do lektury, ale i uprzedzam – nie czytajcie ich, kiedy Wam źle, smutno, a na dworze szaro, buro i ponuro. Mogą mieć wtedy większą siłę rażenia. I w zasadzie nawet nie wiem, czy to dobrze, czy może źle…



Ewa Winnicka, Był sobie chłopczyk, wydawnictwo Czarne 2017



Tę książkę chociaż skończyłam czytać tydzień temu, to jej treść wciąż we mnie siedzi głęboko. Nie potrafię się uwolnić od tego, co przeczytałam nawet pomimo skupienia się na kolejnej, tym razem zupełnie lżejszej książce ornitologicznej. Coś chyba rzeczywiście prawdziwego jest w tym, że kiedy zostaje się rodzicem osobiście odbiera się krzywdę, która dotyka cudze dzieci.


Szymona z Będzina, małego niespełna dwuletniego chłopczyka cała Polska poznała przez jego tajemniczą śmierć. Katami byli jego rodzice. Okazuje się jednak, że ostatnie cztery dni życia, podczas których konał w ogromnym bólu zamknięty w swoim pokoju to tragiczne zakończenie całego pasma niewyobrażalnych i bolesnych przeżyć. 

Pod górkę miał od pierwszych chwil życia – urodził się w 25 tygodniu ciąży  jako bardzo słaby wcześniak. Prawie umiera, wprawdzie cudem odratowany przez lekarzy, ale jego słaby i niedojrzały jeszcze organizm walczy z infekcją, ta się pogłębia, aż dochodzi do sepsy. W szpitalu spędza miesiąc rzadko odwiedzany przez rodziców. Już w domu przez prawdopodobnie niewłaściwe podnoszenie doznał urazu kości lewego przedramienia. Nie wiadomo, kto przy podnoszeniu wyrwał rękę – babcia, czy wcześniej rodzice. Po kilku miesiącach starsza siostra podczas zabawy prysznicem oblewa go  gorącą wodą. Doznaje poparzeń i od tego momentu boi się każdej kąpieli. I nocnika, na którym musi siedzieć godzinami, aż robią mu się odciski na udach. Przez swoje wcześniactwo, choroby i lekceważenie przez rodzinę jest wystraszony, smutny i wycofany. Z trudnością robi postępy w rozwoju. Nikt się nim nie interesuje. Nawet przez dwa lata od czasu śmierci. Może byłoby lepiej, gdyby zmarł od razu po urodzeniu?

Statystyczne szacunki podają, że co roku ofiarą przemocy i/lub zaniedbań ze strony rodziców lub opiekunów pada prawie piętnaście tysięcy dzieci! Dla mnie to szokujące dane. Brzmią trochę jak absurdalna, choć przerażająca fikcja, a jednak jest smutną rzeczywistością. Właśnie o niej traktuje reportaż Ewy Winnickiej. 

To aż niewiarygodne, że musiały minąć dwa lata zanim śledczym udało się rozwiązać zagadkę, kim był wyłowiony ze stawu w Cieszynie martwy chłopczyk. Przez ten czas nie zgłosił się żaden rodzic, żaden dalszy krewny, sąsiad, czy znajomy rodziny. Pomimo tysięcy portretów wywieszonych w komendach, urzędach i lecznicach w całym kraju. To zaskakujące, że dziecko przez dziurawy system może stanowić igłę w stogu siana. 

Obojętność to motyw przewodni tej książki. Ale traktuje ona również o dziurach w systemie pomocy społecznej, braku sąsiedzkich relacji, dozoru dzielnicowych i lecznic. A także o uchybieniach w trakcie śledztwa, o skali hejtu i o priorytetach. Może gdyby nie doszło do katastrofy w Smoleńsku i gdyby Katarzyna Waśniewska nie zamordowała swojej półrocznej córki – śledztwo w sprawie Szymona miałoby szybszy finał? Zaskoczeń w tej książce jest cała mnogość. Łącznie z tą, że w sierpniu 2012 roku w katowickim areszcie spotkały się dwie dzieciobójczynie Beata Ch. - matka Szymona i Katarzyna W. – matka Magdy. O innym powiązaniu będzie niżej. 

Trzepnęła mną ta książka bardzo. Patrzę właśnie na mojego, śpiącego obok, 14-miesięcznego syna i zastanawiam się jak to możliwe, że można być zdolnym do skrzywdzenia swojego dziecka, jak to uczynili rodzice małego Szymona. 




Justyna Kopińska, Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?, wyd. Świat Książki 2015
Justyna Kopińska, Polska odwraca oczy, wyd. Świat Książki 2016




Marczewski uczestniczył w śledztwie w Zabrzu po tym, jak zdesperowany wychowanek domu dziecka prowadzonego przez siostry boromeuszki opowiedział o stosowanych tam praktykach.
Był gwałcony, głodzony i bity, na co pozwalała kierowniczka Agnieszka F., znana pod zakonnym imieniem Bernadetta. Tortury były środkiem wychowawczym. Przez dekadę nikt nie chronił dzieci. Siostra Bernadetta z pewnością trafi do więzienia, ale ośrodek stał się już inkubatorem przestępczości. (Ewa Winnicka, Był sobie chłopczyk, wyd. Czarne 2017)

Justyna Kopińska w obu książkach napisała o różnych twarzach przestępczości.  Od strony zawodowej bliżej zna je doskonale umieszczony w powyższym cytacie Jacek Marczewski. To zmyślone personalia, bo z uwagi na swoją pracę, śledczy musi zachować anonimowość. To właśnie ten policjant z Komendy Wojewódzkiej w Katowicach zajmował się sprawą Szymona z Będzina, a wcześniej sprawą Ośrodka Wychowawczego sióstr boromeuszek w Zabrzu.



Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?

Oto równie głośny medialnie przypadek patologii. Również w Zagłębiu i także w środowisku, które za główny cel powinno mieć postawione dobro dzieci. Szczególnie, że wychowankami ośrodka byli małoletni z bardzo połamanymi życiorysami, pochodzący w większości z patologicznych domów, w których rodzice nadużywali przemocy i alkoholu, i w których panowała bieda i nieporządek. Dzieci bez pozytywnych wzorców, których nie miały sposobności zaobserwować i się nauczyć. Trafiają do rozmodlonych sióstr boromeuszek, które mają z nich uczynić dobrych i porządnych ludzi, dać wikt i opierunek. Takie małe niebo. Tymczasem z policyjnej interwencji po libacjach trafiały w sam środek piekła na ziemi: przemocy, gwałtów, głodzenia, kar cielesnych, psychicznego poniżania. 

Ewa Winnicka pod koniec swojej książki szukała odpowiedzi na pytanie, co sprawiło, że małego Szymona dotknęła taka społeczna obojętność nie tylko ze strony jego rodziców, ale również dalszej rodziny i sąsiadów. Gdzie jest źródło tej patologii i dlaczego ona tak często ma miejsce w Zagłębiu. Odniosłam wrażenie, że wcielając się niejako w rolę kryminologa wyższy poziom  przestępczości  starała się usprawiedliwić faktem zawiłej tożsamości miast (głównie Zabrza i Będzina). Otrzymały one w spadku po zaborze rosyjskim mentalnoś cwaniactwa, krętactwa i legitymizację dziadostwa, w skutek likwidacji getta i powojennego napływu nowych mieszkańców (przed wojną 80% mieszkańców Będzina stanowili Żydzi) obojętność wynikającą z tymczasowości, a także przez biedę po zamknięciu kopalni. 
No i owszem, kryminologia wiąże środowisko z poziomem przestępczości. Ale nawet najlepsze analizy nie spowodują spadku ilości czynów zabronionych. Tym bardziej, kiedy odpowiedzialne za nie są osoby zakonne, które nie tylko pochodziły z normalnych domów, ale z uwagi na specjalne życiowe powołanie powinny stanowić wzór. 

Książka o ośrodku prowadzonym przez siostry boromeuszki ma bardzo brudną i lepką treść. Jej problematyka jest przy tym ogromnie złożona. Nie dam rady napisać o niej więcej, niż tylko ogólnikowo. 



Polska odwraca oczy

Justyna Kopińska w swoich reportażach zajmuje się tematyką kryminalną, więziennictwem, prawem karnym oraz sprawami sądowymi. Polska odwraca oczy ze wszystkich tutaj trzech ma zdecydowanie lżejszy kaliber. Jest przede wszystkim mozaiką przypadków bardziej lub mniej strasznych, odrażających, czy bezprawnych. Najmocniejszymi są oczywiście fragmenty o ośrodku sióstr boromeuszek, ale również ten o oddziale XXIII szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Starogardzie Gdańskim, w którym ordynator Anna M. prowadziła niehumanitarne i odrażające praktyki psychiatrycznego leczenia dzieci.

Podwójnie zadziwiający (z uwagi na zaskakujące fakty na zakończenie) był wywiad z żoną Mariusza Trynkiewicza, nieprawdopodobnie brzmiał reportaż o praktykach prezydenta Zduńskiej Woli, Zenona Rzeźniczaka, który urząd i pracujących w nim swoich podwładnych traktował jak własny folwark. Bardzo smutną, a jednocześnie poruszającą była historia podwójnej eutanazji, którą w tym przypadku dosłownie można określić stwierdzeniem miłość aż po grób. A jeżeli jestem już przy miłości – niezwykle ciekawym, ogromnie zaskakującym i wprost nadającym się na scenariusz filmowy był reportaż o rodzinie, niepełnosprawności i talencie Grzegorza Płonki.

To oczywiście tylko kilka wybranych zajawek. Książka balansuje od tematów ciężkich po nieco lżejsze. W każdej (dodajmy - prawdziwej) historii jest jednak element zaskoczenia, czasem przerażenia.

Ulga - to jedno z oczyszczających i przyjemnych odczuć. Dobrze, że mogę ją poczuć.



środa, 27 grudnia 2017

Książka o Północy: Pentti Haanpӓӓ - Pomysł gubernatora, Finn Alnaes - Kolos, Herbjørg Wassmo - Te chwile


Podobno w tym roku podczas świąt Bożego Narodzenia  dla odmiany miało być biało. Tak brzmiała długookresowa prognoza pogody, która się oczywiście nie potwierdziła. Święta minęły, zima nie przyszła. Odhaczam więc kolejny rok, kiedy znowu nie kupiłam planowanych kozaków. Na zimę natomiast natknęłam się przypadkiem przeglądając na dysku stare zdjęcia. 




No i jeszcze dopadła mnie w książkach. Ale wiadomo – na Północy przed śniegiem raczej się nie ucieknie. 



Pentti Haanpӓӓ, Pomysł gubernatora, Wydawnictwo Poznańskie 1987
Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich


Tytuł oryginału brzmi Jauhot, co z fińskiego dosłownie znaczy Mąka. Równie trafny jest także tytuł polskiej wersji, gdyż jedno z drugim ma wiele wspólnego. 

Jak podaje Wikipedia, w Finlandii okres bez przymrozków trwa na północy od początku czerwca do końca sierpnia, choć sporadycznie przymrozki mogą występować także w lipcu. I właśnie napisany w 1949 roku Pomysł gubernatora przenosi do pewnej wioski na północy kraju. Środek lata, niebawem żniwa. Pola obrodziły wyjątkowo dobrze - jęczmienia i ziemniaków szykuje się dostatek. Ale jednej nocy pojawia się nieproszony i nielubiany gość, surowy wiatr z północy, który przynosząc ze sobą przymrozek zaprzepaszcza szansę na obfite żniwa. Większość mieszkańców wioski staje przed problemem niedoboru żywności. Bez mąki nie będzie chleba, a w wielu garnkach nie pojawi się kasza. A wszystko to było już tak blisko, w zasięgu ręki. Wystarczyło ją tylko wyciągnąć. Teraz wszystko jednak znikło jak zaczarowane, jakby rozpłynęło się w nicość. 

Nadzieja na pojawienie się mąki idzie wraz z listem o nieurodzaju i potrzebą pomocy od naczelnika gminy dotkniętej klęską (gdy w swej izbie zanurzał stalówkę pióra w kałamarzu i pisał, miało się wrażenie, że to zwinna mysz przemyka przez puste i głuche pomieszczenie, by poszukać czegoś do gryzienia) do gubernatora na południu kraju. Wraz z odpowiedzią opracowano plan pomocy – państwo poda pomocną dłoń w formie worków z mąką w zamian za prace fizyczne przy budowie drogi. Ilość wydanych worków z mąką będzie odzwierciedleniem czasu spędzonego przy robotach. Plan decydenta z południa, jak się później okazało, wcale jednak nie okazał się prosty i sprawiedliwy w realizacji, bowiem w workach pełnych mąki drzemały nieobliczalne możliwości – zalążki czynów i wydarzeń.

Pomysł gubernatora to krótka i wydaje się niepozorna opowieść o życiu małej fińskiej gminy na północy kraju. W rzeczywistości jednak to społeczno-obyczajowa perła z lamusa utrzymana w dydaktyczno-gawędziarskiej formie. Na zaledwie 107 stronach opowiada o tym, jak mylnie, bądź trafnie bywa wyobrażane życie na prowincji z punktu widzenia polityka dostatnio żyjącego w dużym mieście, a także o tym jaką siłę może mieć gminna plotka, o tym, że rację w sądzie często miewa silniejszy, a także o (nie)sprawiedliwości rządowej pomocy. Fińska książka sprzed 68 lat jest zaskakująco aktualna i nawet w pewnym sensie adekwatna do programu 500+ w Polsce roku 2017.




Finn Alnaes, Kolos, wydawnictwo Wielka Litera 2015


W moim rankingu przeczytanych książek w tym roku ta powieść plasuje się naprawdę wysoko, mimo że na początku wcale nie zapowiadała takich emocji, jakich dostarczyła finalnie. W krótkich streszczeniach określana jest kultowym norweskim love story lat ’60 XX wieku. Zapomnijcie o tym, bo owszem wątek miłosny jest dość istotną osią tej powieści, ale nie najważniejszą. 

Młody Brage Brageson, szaleńczo zakochany w swojej dziewczynie Siv na skutek zbyt realistycznego snu postanawia pożegnać się ze swoją miłością. W tempie ekspresowym wraz z kolegą zaciąga się na statek. Szybko jednak stwierdza, że ucieczka od Siv była błędem, wysiada więc w najbliższym możliwym porcie w Holandii z zamiarem powrotu do Norwegii. Zanim jednak wróci do kraju upłynie kilka lat, a to za sprawą feralnej nocy w Amsterdamie, której wydarzenia nie tylko naznaczą go piętnem mordercy i pozbawią wolności, ale przede wszystkim przekreślą całe dotychczasowe życie i plany na przyszłość.

Cała historia to trochę skrzyżowanie dostojewszczyzny z atmosferą Czarodziejskiej góry T. Manna. Wiele w niej dyskusji nad zbrodnią, karą, zadośćuczynieniem, wiarą i etyką oraz rozpraw nad moralnością, i odpowiedzialnością społeczną. A także pytań co jest religią, a co jedynie szaleństwem i czy warto poświęcać swoje życie dla życia drugiego człowieka. Dużo pytań, dużo wątpliwości i mnóstwo dylematów.

Wspominałam na początku o śniegu. W Kolosie kulminacyjne są wydarzenia podczas burzy śnieżnej w górach. Szalenie jednak interesującym był dla mnie bardzo obszerny początek z rozprawą sądową. I na zakończenie smutna konstatacja, że miłość może dosłownie doprowadzić do szaleństwa. Piękna, porywająca, mnożąca szereg dylematów powieść. Idealna na długie zimowe wieczory. Niekoniecznie śnieżne.

Książka została uhonorowana Nagrodą Norwegian Booksellers' Prize i Norwegian Critics Prize for Literature - Prize for the Best Literary Work (Adult), a także nominowana do Nagrody literackiej Rady Nordyckiej




Herbjørg Wassmo, Te chwile, wydawnictwo Smak Słowa 2015


A na koniec książka laureatki Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej z edycji w 1987 roku. Wprawdzie za książkę inną, niż recenzowana, ale nagrodzona nie została dotąd wydana w Polsce.
Przyznaję, że  Te chwile ze wszystkich tutaj trzech jest najsłabsza nawet mimo tego, że fabuła opiera się na elementach biografii autorki. 

To historia o dojrzewaniu, pokonywaniu trudności, zmaganiu się z traumami z dzieciństwa i kompleksami, o beznadziejnym poszukiwaniu miłości i trudnym macierzyństwie. Młoda kobieta dorasta w domu, w którym ojciec nie tylko jest tyranem, ale również molestuje córkę. Jako nastolatka zachodzi w ciążę z kolegą. Jako panna z dzieckiem jest napiętnowana w swojej najbliższej społeczności. Aby umożliwić lepsze życie sobie i synowi wyjeżdża do szkoły do innego miasta, dziecko pozostawiając pod opieką swojej matki. Po kilku latach wychodzi za mąż z rozsądku, rodzi córkę, a jej małżeństwo jest pasmem rozpaczy i nadziei. Mimo to, a może dzięki temu dojrzewa w niej talent pisarski, który daje jej szansę na zmiany w życiu.

Nie czytałam innych książek Wassmo, trudno mi zatem określić, czy jej styl w innych charakteryzuje się miejscami równie topornie, czy to może jednak wina polskiego przekładu. Niemniej pierwsze trzydzieści stron było dla mnie bardzo męczącą lekturą, którą zapewne szybko bym zakończyła gdyby nie to, że Te chwile były październikową książką klubową naszego Sabatowa. Dotarłam więc z lekturą szczęśliwie do końca, a już w trakcie moja niechęć ustąpiła niewytłumaczalnej ciekawości. Czułam się podobnie jak podczas lektury kolejnych tomów przygód Chyłki i Zordona Remigiusza Mroza. Coś tam uwiera, widać fastrygę, trochę nierówno i postrzępione, ale mimo wątpliwości kupuję tę norweską kieckę



niedziela, 24 grudnia 2017

O świątecznych słowach. Jerzy Bralczyk - 1000 słów


Święta to czas spotkań i rozmów. W Wigilię przy stole mamy zwyczaj tradycyjnego łamania się opłatkiem, pod (choćby najmniejszą) choinką układamy prezenty, a czasem nawet kolędujemy. Dzisiaj zatem będzie książka o słowach, o tradycji i o życzeniach.




Książki towarzyszą mi od najmłodszych lat, więc to naturalne, że w czasach szkolnych moim ulubionym przedmiotem zawsze był język polski. Miałam też swój ulubiony program - w telewizyjnej Dwójce przez lata profesor Jan Miodek prowadził Ojczyznę polszczyznę, w której tłumaczył niuanse naszego języka. Pamiętacie?



Bardzo lubiłam to oglądać i żałuję, że takie ambitne i ciekawe programy często muszą ustąpić miejsca miałkiej rozrywce. Ponieważ jednak od lat nie mam telewizora, więc już pomału przestaję się tym przejmować. Mam za to książki. I właśnie przy okazji którejś z książek, czy może spotkania autorskiego lub innego wydarzenia kulturalnego (pamięć mnie zawodzi) trafiłam na mojego drugiego ulubionego językoznawcę profesora Jerzego Bralczyka. Myślę, że nie muszę go specjalnie przedstawiać. Słynie z kwiecistej mowy i dużego poczucia humoru. Uwielbiam słuchać jego tłumaczenia polszczyzny na polski ;)

Do naszej domowej biblioteczki trafiła najnowsza książka profesora Bralczyka 1000 słów. A ponieważ jesteśmy obecnie w świątecznym okresie poszukałam tych, wpisujących się atmosferę.
Profesor Bralczyk wyjaśnia:

Wigilia – z łaciny vigilo (czuwam, nie śpię). Vigil natomiast to ktoś czuwający, czujny, także stróż. Zatem Vigilia to stróżowanie, czuwanie, szczególnie nocne. Kościół dał jej odniesienie do dnia poprzedzającego ważne kościelne święto. Dawniej nazywana Wigiliją, Wiliją i Wilią.

Opłatek – cienki plasterek ciasta. Nazwa opłatek pochodzi z języka czeskiego, ten zapożyczył go z niemieckiego słowa oplata, czyli hostia. To zaś z kolei wzięło się z łacińskiego słowa oblata, czyli przyniesiona ofiara i było formą czasownika offere, oznaczającego m.in. ofiarować. Uf! Długa droga do opłatka ;)

Choinka – zdrobnienie od choiny, a dalej choji, czyli młodej sosny. W XV wieku choiną nazywano młody las sosnowy (na wzór młodych lasów dębowych - dębiny i brzozowych – brzeziny). Sam polski zwyczaj stawiania choinki w domu sięga XIX wieku i jest rodem z Niemiec.

Kolęda – dawniej kolenda, z łacińskiego Calendae, czyli pierwszy dzień miesiąca. Dawniej obrzędy noworoczne (jeszcze nawet pogańskie), następnie zwyczaj pobierania danin przez proboszcza, ale też chodzenie z szopką i śpiewanie. I wreszcie to, z czym najbardziej to słowo kojarzymy – pieśni bożonarodzeniowe.




To tak na święta, które niech Wam, Drodzy Czytelnicy Czytelniczego, upłyną w jak najprzyjemniejszej atmosferze. Niech będą spokojne, wesołe, spędzone w gronie ludzi, których kochacie i lubicie. Oczywiście życzę Wam również trafionych prezentów i czasu dla siebie na oddech od codzienności.
I miłych chwil na lekturę książek, które od dawna czekają na Wasz wolny czas :) Ciekawa jestem tytułów Waszych lektur. Pochwalicie się? :)




A skoro o książkach mowa, to 1000 słów profesora Bralczyka nie jest książką tylko na święta i tylko na długi leniwy czas wolny. To fantastyczne kompendium słów: obiecujących, niepokojących, słów, którym na nas nie zależy, tych, stwarzających świat, znaczących coraz więcej, milowych, słów-podrzutków, swojskich i… jeszcze nie słów.

Można czytać od deski do deski, można na wyrywki. Jednym ciągiem lub w biegu. Polecam! Szczególnie, że jest tam moja ulubiona żółć :)


_____________________
Jerzy Bralczyk, 1000 słów, Wydawnictwo Agora 2017


czwartek, 21 grudnia 2017

O pobycie w psychiatryku. Grażyna Jagielska - Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku


Adam mi to opowiadał, wyrzucał z siebie słowa, straszne obrazy, nie słyszałam nawet jego głosu. Co to mogło być – zastanawiałam się. – Coś naprawdę poważnego, wydarzenie, które niszczy życie w taki sposób, że już się go nie da naprawić. Co się robi z takim życiem, którego się nie da naprawić? Żyje się dalej?*



Zanim zasiadłam do spisywania moich wrażeń po lekturze tej książki trzy razy zmieniałam płytę w odtwarzaczu. Potrzebowałam bowiem muzyki, która nie tylko mnie odpowiednio nastroi, ale będzie też współgrała z atmosferą wspomnień Grażyny Jagielskiej. Dopiero niezrównane trio Możdżer-Danielsson-Fresco i album The Time sprawił, że moje słowa zaczęły płynąć.

Grażyna Jagielska, znana pisarka, żona znanego korespondenta wojennego Wojciecha Jagielskiego opisała swój, trwający 147 dni, pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Był on pokłosiem wezbranych traum, które zawładnęły nią po reporterskich wyjazdach jej męża na kolejne wojny. Jedną z form terapii było pisanie. Książka Miłość z kamienia dotyczyła jej samej i relacji z Wojciechem Jagielskim, zaś Anioły jedzą trzy razy dziennie będące wciąż elementem procesu leczenia zespołu stresu bojowego skupiają się bardziej na pacjentach oddziału psychiatrycznego, na którym przebywała. 


Pani Stasia żyje jak królowa, chadza na spacery do Opery Leśnej, miała pieska, ale zdechł, za to odwiedza ją czasem sąsiadka, zajrzy listonosz, wnuk wyśle kartkę. Ale naprawdę rodzina się jej wyrzekła, sąsiadka odwiedziła kilka lat temu tylko po to, aby przynieść przesyłkę zostawioną przez listonosza, również wnuk tę kartkę wysłał kilka lat wstecz. Jest sama, choć nie wiadomo dlaczego. Cierpi na nerwicę. 
Karolinka twierdzi, że ma 12 lat i jest aniołem. Anioły całymi dniami leżą nieruchomo na łóżku, prawie się w nie wtapiając, aby uniknąć spojrzenia Wielkiego Kosmicznego Oka. No i nic nie jedzą, bo nie muszą. Chyba, że do jadalni anioła pogoni Biały. Rzeczywiście Karolinka jest 33-letnią kobietą, która na kolejnych psychiatrycznych oddziałach żyje praktycznie nieprzerwanie od momentu, kiedy załamała się psychicznie podczas obrony doktorskiej. 
Jest Julia z pięknymi włosami, które gładzi i układa w charakterystyczny sposób na jedną stronę.  Wszystko dlatego, że podczas jednego z ataków odcięła sobie ucho. 
Jezusek, który oddał ukochaną Marię bratu, swoje dwupokojowe mieszkanie po babci kuzynowi i wciąż nie rozumie, dlaczego traci kolejną pracę. Trafił do kliniki z powodu myśli samobójczych i ogólnego nieprzystosowania. 
I wreszcie weterani z Afganistanu. Tych jest najwięcej. Wszyscy z objawami stresu bojowego. Jeżdżący na wózku inwalidzkim (amputacja nóg) Marek zapadający się w sobie i przygotowujący się na śmierć, która wkrótce rzeczywiście nadchodzi. Ratownik wciąż próbujący zbierać resztki zwłok z rosomaka. Saper, który nie potrafi usnąć nawet po podwójnej dawce psychotropów. Cierpi na bezsenność od 3 lat, kiedy na afgańskiej drodze 1,5 metra od swojej twarzy zobaczył kabel wychodzący z wiadra pełnego trotylu. Biały z napadami agresji i ciągu alkoholowego. Kapral Grzegorz, który w grupie chodzi zawsze jako ostatni. Kiedy 2 lata wcześniej wyjeżdżając z bazy otrzymał postrzał w tył głowy nie może znieść obecności ludzi za sobą. Poza tym, pomimo śladu na głowie od rany postrzałowej nigdy nie nosi czapek ani kapturów, bo wtedy przynajmniej nie przyklei się do nich krew. Każdy z pacjentów z innym demonem w duszy, większość hospitalizowana cyklicznie co kilka miesięcy…


W tej książce nie ma niczego z sensacji, to lektura, która rozrywa czytelnikowi żyły, głoszą słowa Michała Nogasia umieszczone na skrzydełku okładki. Ach jakże w punkt! Kiedy skończyłam ją czytać odniosłam wrażenie w stylu déjà vu. Wyzwoliła we mnie emocje, jakich charakter już kiedyś mnie dopadł. Szukałam w pamięci, przypominając sobie bardziej znaczące, dawniejsze lektury. I tak! Już wiem, dlatego nie bez przyczyny wstawiłam powyżej takie właśnie zdjęcie.

Z dziwnym poczuciem bycia nie na miejscu zawsze pozostawia mnie Swietłana Aleksijewicz. Jej książki są tak emocjonalne i przygnębiające, że za każdym razem sama się zaskakuję, że znowu dałam się tak mocno wciągnąć w czyjś życiorys. Gorycz i traumy weteranów, młodych mężczyzn rzuconych w sam środek wojennego cyklonu przypomniały mi fascynujące, choć ciężkie emocjonalnie Na zachodzie bez zmian Remarque’a. Powinnam dodać jeszcze jedną, o której pomyślałam właśnie teraz. Porażającą biografię Człowieka o 24 twarzach. Wspólnym bowiem mianownikiem obu jest wyzierające z treści zagubienie własnego ja, będące nieodłączną częścią chorób o podłożu psychicznym. 


Anioły jedzą trzy razy dziennie nie jest książką sielsko-anielską i na pewno nie książką w świątecznym klimacie. Co gorsza nie stanowi zamkniętej fabuły, pozostawia wiele niewyjaśnionych kwestii, pacjenci, pomimo życiorysów nadal stanowią zagadkę. Znaków zapytania jest w niej dużo. Tym bardziej nie pozwala oderwać się od lektury i pozostaje w głowie na dłużej. 

Okładka – ważna rzecz! Szczególnie dla książki takiego kalibru. Tymczasem w tym przypadku okładka jest zupełnie od czapy. Jestem zła na wydawnictwo, że fascynującą i trudną jednocześnie opowieść opakowało w tak infantylną okładkę. Zatem zapomnijcie o tej okładce, ale zapamiętajcie tytuł. I poczekajcie z lekturą na dobry moment. Warto!


6/6
____________________________
* Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku, Wydawnictwo Znak 2014


środa, 13 grudnia 2017

Książka o Północy: Natalia Kołaczek - I cóż, że o Szwecji


Książki można czytać o północy w sensie pory dnia, ale można też się zafascynować i czytać o Północy w sensie obszaru na mapie Europy. Mnie jednak chodzi po głowie to drugie, zatem zrobi się tutaj trochę nordycko ;) A w szczególności szwedzko, bo oczarowała mnie atmosfera tego kraju. Startuję w dzień świąteczny, bo 13 grudnia obchodzony jest w Szwecji Dzień Świętej Łucji

Wszystko zaczęło się od jednego serialu na Netflixie, którym o mały włos w ogóle bym się nie zainteresowała. Bo ani tytuł (Rodzina plus) mnie nie zachęcił, a wręcz skojarzył z obecną sytuacją polityczną, ani jego plakat. 


Coś mnie jednak tknęło, aby przeczytać zarys fabuły, a tam okazało się, że i tytuł przyjemniejszy (Bonusfamiljen), a przede wszystkim jest to produkcja szwedzka. Ponieważ szczególnie lubuję się w kinie skandynawskim, więc którejś soboty odpaliłam pierwszy odcinek, a kilka dni później skończyłam oglądać sezon (niecierpliwie czekam na drugi!). No i wpadłam jak ta śliwka w kompot! Bo zakochałam się w melodii języka szwedzkiego (którego właśnie zaczęłam się uczyć) i zdałam sobie sprawę, że zasadniczo o Szwecji wiem niewiele. 

Rozpuściłam zatem wici u dziewczyn z Sabatowa z prośbą o pożyczkę kilku książek (Natalia, Ania – buziaki), przeszukałam też katalog mojej biblioteki. Później znalazłam się jeszcze na Allegro. W ten sposób jestem już o kilka książek mądrzejsza i ze zdobytą wiedzą… oglądam pierwszy sezon Bonusfamiljen raz jeszcze ;) Po pierwsze dlatego, że naprawdę mi się spodobał (przy tym cierpię na serialowy głód), a po drugie szukam i porównuję pewne rzeczy, o których wcześniej nie wiedziałam, a teraz po lekturze książek nagle w filmie są tak widoczne. Zakochałam się w Szwecji, mimo że (jak się okaże przy kolejnym artykule) tak zupełnie piękna to ona nie jest. Ale wszystko w swoim czasie.


Natalia Kołaczek, I cóż, że o Szwecji, Wydawnictwo Poznańskie 2017 (e-book)


Okazało się, że w temat zaczęłam wgryzać się z odpowiednią książką. Napisaną lekko, na luzie, z humorem i anegdotką. Potrzebny mi był właśnie taki kulturowy szkielet. Wszak do tej pory Szwecja to było dla mnie kilka wyrazów, m.in.: IKEA, klopsiki i żurawina, zimno, renifery, szafranowe bułki na wieczór św. Łucji, Sztokholm i Malmö (dawniej sporo grywało się w Monopol), kawa, trylogia Millenium Stiega Larssona i inne kryminały. To tak na szybko.

Ale jacy są Szwedzi i co to w ogóle za kraj ta cała Szwecja? Po lekturze okazało się, że chociaż zimna nie lubię, a zamiast kawy bardziej wolę herbatę, to jednak tam na Północy odnalazłabym się idealnie. Nawet ukułam stwierdzenie, że w poprzednim wcieleniu musiałam być choć w połowie Szwedką ;)

Zatem jaka Szwecja wyłania się z książki Natalii Kołaczek? Obraz piękny, bo przede wszystkim Szwedzi kochają przyrodę, rzeczywiście o nią dbają i są entuzjastami wypoczywania w zielonym terenie. A że połacie lasów mają obszerne, a narodu jest dość mało (ok. 9 milionów), to mogą korzystać do woli. Tym bardziej, że mają to zagwarantowane prawnie pod postacią Allemansrätten.

Są też w czołówce jeżeli chodzi o ochronę środowiska, a śmieci muszą… importować, aby utrzymać własne przetwórnie odpadów. Są innowacyjni, więc i wiele z przedmiotów, aplikacji i programów, z których na co dzień korzystamy jest właśnie rodem ze Szwecji. Na pewno znacie serwis muzyczny Spotify, ktoś z Waszych znajomych lub ich dzieci gra w Minecrafta, a dzieci wozicie w fotelikach tyłem do kierunku jazdy (Volvo jako pierwsze na świecie wprowadziło ideę fotelików RWF). 



Przy tym słyną z punktualności, w obcym domu na wejściu ściągają buty, są dość powściągliwi, więc chętnie korzystają z tzw. arga lappar (karteczek złości), a small talki nie są ich mocną stroną. Za to nie są pruderyjni i tematy wokół seksu i fizjologii traktują bardzo na luzie.

Jeżeli jeszcze ktoś myśli, że z wysokiego poziomu spożycia kawy słynie gorąca Italia, to może się zdziwić, że ten tytuł należy się jednak bardziej Szwecji pospołu z Finladią (kto czytał Millenium Larssona to już wie, skąd te hektolitry kawy w fabule). Zresztą Szwedzi kilka razy dziennie chętnie korzystają z fika, czyli społecznej instytucji przerwy na kawę z ciastkiem.  Ja kawę pijam z mlekiem, zaś Szwecję nazywa się krainą średniego mleka (1,5%). Ów Landet mellanmjölk to określenie szwedzkiej natury w sam raz. W tym miejscu należałoby również dorzucić słówko o specyfice lagom, czyli szwedzkiej filozofii życia, która po duńskim hygge jest ostatnio bardzo popularnym i modnym trendem w Europie. Ale lagom to już zagadnienie na osobny wpis.

Mogłabym dalej wymieniać, ale wtedy wszystko opowiem, a wolałabym namówić do samodzielnej lektury. Książka Natalii Kołaczek, choć niezbyt obszerna, to aż puchnie od ciekawostek. Jest zatem starterem do rozpoczęcia przygody ze Szwecją.


Wspomniałam wyżej, że przeczytałam już kilka książek o Szwecji. Dlatego dzisiejsza recenzja to wstęp do dalszych wpisów z cyklu Książka o Północy, które będą pojawiać się w najbliższym czasie. Zatem szykujcie się na małą nordycką książkową podróż. A w tak zwanym międzyczasie polecam blog Natalii Kołaczek, czyli Szwecjoblog

Ps. W Dzień Świętej Łucji w Szwecji opychają się szafranowymi lussekatter. Zatem tutaj przepis od Ambasady Szwecji w Polsce. Bierzcie, pieczcie i się zajadajcie ;)



poniedziałek, 11 grudnia 2017

Jackoteka: Brum brum! Czyli motoryzacja od małego


Od kiedy niemowlak Jacek został Jackiem toddlerem w domu zrobiło się nagle jakoś bardziej wielojęzycznie. Tym samym oprócz zgłębiania języka szwedzkiego uczę się również podstaw języka jackowego. Na razie z tym drugim jest dość łatwo, bo i słownictwo młodszego autora dopiero startuje. Jest zatem mama, tata, kot (a jakże!), hau hau (co ciekawe, w jackowym odzywa się tak nie tylko pies sąsiada, ale nasze osobiste oba koty ;)), kwa kwa (bo jest taka zabawka, plastikowa kaczka, która jeżdżąc zabawnie kłapie płetwami), łała (gitara i bas Pana R.), am am! (wszak progenitura bardzo lubi jeść) i last but not least: brum brum!


O tak! Brum brum jest na topie. Nie tylko często wypowiadane, ale również wcielane w życie, znaczy w ruch, bo i przy naszej pomocy (nadążając za motoryzacyjną pasją) aut Jacenty zgromadził już kilka. A jeszcze więcej w książkach, które „czyta” dość intensywnie. Ciekawi? No to jedziemy!





Pojazdy na budowie 
Pojazdy na ulicy 
Pojazdy w podróży


Wydawnictwo Aksjomat. Niszowe krakowskie wydawnictwo z ofertą książek i czasopism edukacyjnych dla dzieci. Tę serię wypatrzyłam na poczcie pośród zalewu katolicko-prawicowej oferty innych wydawnictw. 
Proste kartonowe książeczki, mało tekstu, rzeczywiste zdjęcia. Praktycznie nie ma się do czego przyczepić (chociaż można, ale to rzecz na osobny wpis). Ulubioną w tej serii, również w moim rankingu są Pojazdy na budowie (rozściełacz asfaltu i walec, yeah!).




Pierwsza książeczka malucha. W policji
Pierwsza książeczka malucha. Na budowie




Książek wydawnictwa Aksjomat ciąg dalszy. Tym razem w wersji rysunkowej i z poszerzoną treścią.  Nie tylko o pojazdach, ale i o tym do czego służą, o zawodach i typowych dla nich „akcesoriach”.  Jeżeli Jacek w swej „czytelniczej” pasji za szybko dokumentnie ich nie obślini, nie zje lub podrze, to mają szansę być atrakcją przez jakieś jeszcze 2-3 lata. Z tej serii są jeszcze książeczki: Na wsi oraz W straży pożarnej.




Moje pierwsze odkrycia. Środki transportu
Toczą się koła, toczą… Daniel i jego śmieciarka



A to już belgijskie Yoyo Books. Obie książki święcą u nas w domu swój triumf. Jedna dość szeroko prezentuje rozmaite pojazdy od roweru i dziecięcego wózka począwszy, po tradycyjne środki transportu, maszyny budowlane i rolne, wodne środki transportu na rakiecie i wahadłowcu kończąc. Fajna książka z rzeczywistymi zdjęciami, grube kartonowe kartki i porządna okładka. Prawie nie ma się do czego przyczepić. Z tej serii widziałam jeszcze tom o dzikich zwierzętach.



Daniel i jego śmieciarka to rysunkowa książeczka o tym jak śmieciarz Daniel wraz z kumplami jeżdżą po mieście i zbierają śmieci z całego miasta. Grube kartonowe kartki, zapinana na rzep i to co w niej najlepsze – koła! Książka 2w1 jak szampon: do czytania i do jeżdżenia. Absolutny hit! ;)
W ofercie wydawniczej jest jeszcze m.in. ambulans, samochód osobowy i chyba straż pożarna. Pewnie się jeszcze na którąś pokusimy.




Brum!Brum! Mały traktor
Traktory




I na koniec dwie książki rolnicze. Najpierw Mały traktor z wymienionego już wcześniej Aksjomatu. Rolnik Bartosz w swoim traktorze pracuje przy żniwach, później jedzie na pastwisko, a na koniec dnia zabiera się jeszcze za orkę. Przyznam, że nie wiem na czym polega fenomen tej książeczki, ale Jacek domaga się wspólnego czytania jej kilka razy w ciągu dnia. Z tej serii zostały wydane jeszcze: Wóz strażacki, Mała koparka i Wóz policyjny.



Sporo książeczek w Jackotece to pozycje z rzeczywistymi zdjęciami. Co zresztą można zauważyć w tym przeglądzie. Więc na koniec jedna z moich ulubionych – składanka Traktory z REA-SJ. Ta nam będzie służyć długo, bo to „poważna” książka z prawdziwymi traktorami. Fajnie opisana i tematycznie pogrupowana. Na plus gruby karton i mały format. Z tej serii mamy jeszcze Zwierzęta i Dzieci zwierząt.



I na razie to tyle z motoryzacji. Aż do kolejnego razu. Bo to, że uzbieramy nowy stosik, to bardziej niż pewne ;) A jakie książki motoryzacyjne sprawdziły się u Was?



niedziela, 10 grudnia 2017

O tym, że szkoła może być fajna. Timothy D. Walker - Fińskie dzieci uczą się najlepiej


We wrześniu, na przestrzeni jednego tygodnia, aż troje moich nowych kolegów z pracy twierdziło z niepokojem, że wkrótce się wykończę, skoro w ogóle nie widują mnie w pokoju nauczycielskim. Kiedy przyznałem, że przerwy spędzam w klasie, przygotowując się do zajęć, sugerowali, żebym zmienił zwyczaje.*




Kiedy w grudniu 2001 roku Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) ogłosiła wyniki pierwszego rankingu umiejętności piętnastolatków w zakresie czytania, matematyki i nauk przyrodniczych znanego jako PISA (Programme for International Student Assessment) uwaga wszystkich zwróciła się w kierunku małego, niezbyt liczebnego nordyckiego kraju – Finlandii. I chociaż od wyników pierwszego badania mija już 16 lat ów kraj corocznie wciąż utrzymuje się w czołówce wspomnianego rankingu. Co więcej w samej Finlandii od lat rozbieżności w poziomie umiejętności uczniów z różnych placówek oświatowych utrzymują się na w miarę zbliżonym poziomie. Gdzie zatem tkwi sekret wysokiego poziomu fińskiej edukacji?


Dość przyjemnie brzmiący mit głosi, że fińscy uczniowie nie mają zadawanych prac domowych. Faktycznie jednak wygląda to tak, że nie jest im obce odrabianie lekcji w domu, ale za to nie w takim wymiarze jak to jest na przykład w przypadku uczniów polskich, amerykańskich, a już na pewno nie południowokoreańskich, chińskich, czy japońskich. Poza tym nie stosuje się ogólnokrajowych obowiązkowych testów na koniec szkoły, a nawet w niektórych przypadkach w ogóle rezygnuje się ze stawiania stopni na rzecz noty opisowej, którą uczeń może przedyskutować z nauczycielem. Wow!
Idźmy dalej: w ciągu roku szkolnego przede wszystkim dużo swobody, dużo spokoju, ruchu podczas przerw, wyjazdów na szkoły biwakowe i otwarta relacja na linii nauczyciel-uczeń. A do tego nowa koncepcja edukacyjna, wdrożona do programu nauczania w szkołach średnich w 2016 roku, w której priorytetem jest… radość.

I to jest chyba właśnie clou fińskiej edukacji. Wszędzie na świecie małe dzieci w wieku przedszkolnym charakteryzuje radość poznawcza, która maleje wraz z wejściem w tryby szkolnej maszynki. Fińska szkoła gloryfikuje zaś mentalność dostatku oznaczającą, że każdy może się swobodnie rozwijać. Dzięki temu dzieci podążają za celem, który będzie interesujący, wart zachodu i przede wszystkim sprawi im radość. Podobnie jest z fińską kadrą nauczycielską. W jej szeregach stawia się nie na konkurencję, a współpracę. Wzajemnie ceni się nabyte doświadczenie i z niego bogato korzysta. Częstym przypadkiem jest krzyżowa wymiana nauczycieli podczas lekcji i serdeczna atmosfera w pokoju nauczycielskim.  Praca pedagogiczna ma przede wszystkim dawać satysfakcję, a nie konkretną pozycję w rankingu szkoły.

Powszechne wyluzowanie wśród nauczycieli jest również efektem polityki ogólnokrajowej, w której stawia się na edukację, a zawód nauczyciela jest wysoko cenioną i szanowaną profesją, dobrze dofinansowaną i wyszkoloną. Fińscy nauczyciele po powszechnej reformie przeprowadzonej w latach 80-tych ubiegłego wieku mają wymóg ukończenia wyższych studiów pedagogicznych, dzięki temu są gruntownie przygotowani w zakresie psychologii dziecięcej, pedagogiki, edukacji specjalnej, dydaktyki przedmiotowej i programu nauczania. W każdej szkole obecny jest również zespół ekspertów, nauczycieli i kierownictwa będący wsparciem przy rozwiązywaniu napotkanych problemów i zaistnieniu niepokojących kwestii.

I to wciąż nie wszystko, bowiem fińska szkoła powszechna składa się tylko z instytucji państwowych. Brak szkół prywatnych wyrównuje poziom nauczania i kształcenia pośród każdej warstwy zamożności społeczeństwa, co przy dodatkowo gęstej siatce bibliotek oraz pozaszkolnych stowarzyszeń, klubów i organizacji wspiera edukację każdego dziecka bez względu na pochodzenie i grubość portfela jego rodziców.

Fińskie dzieci uczą się najlepiej to spostrzeżenia amerykańskiego nauczyciela, który po wieloletniej praktyce w ojczystym kraju zaczął pracować w jednej z helsińskich szkół. Z jednej strony jego porównawcze obserwacje brzmiały dość zabawnie (mieszkając jeszcze w USA cieszył z wakacji, bo wtedy mógł spokojnie zająć się… swoją pracą), ale też i niepokojąco (wysoka konkurencja wśród kadry nauczycielskiej w USA i jej przepracowanie vs. spokój i relaks w fińskiej szkole).

To ciekawa pozycja obrazująca międzykontynentalne zderzenie kultur na styku edukacji. Wprawdzie bardziej skierowana jest dla osób zawodowo związanych z edukacją, ale dla pozostałych czytelników również może być ciekawą lekturą. Zwłaszcza, że wszyscy kiedyś byliśmy uczniami, więc szkołę każdy z nas zna przynajmniej z jednej strony.


Tą właśnie książką rozpoczynam nowy cykl na blogu Książka o Północy. Już mam za sobą kilka interesujących tytułów, więc możecie się spodziewać trochę nordyckich recenzji :)


____________________________
* Timothy D. Walker, Fińskie dzieci uczą się najlepiej (Teach like Finland. 33 Simple Strategies for Joyful Classrooms), Wydawnictwo Literackie 2017

poniedziałek, 27 listopada 2017

Bogate wnętrze, czyli rzecz o wyklejkach. Część VII - elegancja i pospolitość


Są książki, które zachwycają począwszy od okładki na ostatniej stronie z fabułą kończąc. Są takie, które obiecują wiele frontem, ale rozczarowują treścią. Są też niepozorne przy pierwszym kontakcie, które zyskują podczas lektury. 

I to jeszcze nie koniec, bo moja skala ocen (nazwę to subiektywnej urody książek) zawiera jeszcze, jak nietrudno odgadnąć po cyklu, wyklejkę. Wydaje się, że to rzecz niby banalna, w zasadzie bardziej to kartki techniczne, niż coś więcej. No i błąd! Bo niejedna wyklejka może dodać książce plus dziesięć do lansu. 

Cieszy mnie, że coraz częściej w książkach dla dzieci białe kartki już ustępują miejsca barwnym rysunkom. Wciąż jednak mało wyjątkowych wyklejek jest w książkach dla dorosłego czytelnika. Ale ja nie ustaję w poszukiwaniach, o czym niech świadczy Bogate wnętrze

Dzisiaj zajmę się dwiema kategoriami. Pierwsza należy do serii eleganckiej, mogłabym nawet rzec – królewskiej, gdyż podobne wzory występują w biografiach królewskich rodów, zbiorach królewskich anegdot, czy jak w przypadku Napoleona – listów.












Druga kategoria to moje wielkie rozczarowania. Wszystkie trzy poniższe książki wielbię za okładki. Za treść jeszcze nie mogę, bo nie czytałam, ale powtórzę, że twarze mają dla mnie wyjątkowe.




Liczyłam więc, że ta wyjątkowość spłynie łaską na wyklejki w postaci wyobrażonych już w mojej głowie słoiczków z kiszonkami, roślinnego wzoru i rocznych słoi drewna. Tymczasem: 



Zachar Prilepin, Klasztor, wyd. Czwarta Strona 2016
Péter Esterházy, Harmonia caelestis, Spółdzielnia wydawnicza „Czytelnik” 2007
Sandor Ellix Katz, Sztuka fermentacji, wyd. Vivante 2016




...tak by się nam serce śmiało
do ogromnych, wielkich rzeczy;
a tu pospolitość skrzeczy..
(Stanisław Wyspiański, Wesele)




C.d.n. ;)

sobota, 25 listopada 2017

Bogate wnętrze, czyli rzecz o wyklejkach. Część VI - bajki c.d.


Znowu uzbierałam stosik książek mających wspólny mianownik – barwną, wcale nie pospolitą wyklejkę. I nadal grupuję je tematycznie. Tym razem wprawdzie nazwa kategorii deczko oszukana, bo nie wszystkie książki dla młodszych czytelników można nazwać bajkami, mimo to postanowiłam pociągnąć dalej pierwszy odcinek wyklejkowego cyklu tworząc jego drugą część. 
W tym odcinku tytuł najpiękniejszej wyklejki nadałam tej zamieszczonej w książce „Obrazki ze świata fizyki i techniki”. Ale zobaczcie wszystkie:
















Rajmund Sosiński, Obrazki ze świata fizyki i techniki, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej 1967




Minecraft. Poradnik dla wojowników, wyd. Egmont 2014





Minecraft. Poradnik użytkowników Czerwonego Kamienia, wyd. Egmont 2014





c.d.n. :)


wtorek, 21 listopada 2017

O poszukiwaniu skarbów, czyli bookcrossing jest fajny


Miesiąc temu przy okazji przeglądu książek o minimalizmie napisałam, że mój domowy księgozbiór zaczął mnie przytłaczać. Z tej przyczyny postanowiłam nie tylko ograniczyć kupowanie i znoszenie do domu kolejnych książek, ale i posiadane zaczęłam rozdawać znajomym lub zostawiać na półkach bookcrossingowych. To się nie zmieniło, a nawet lepiej – kilka książek wzbogaciło zasoby mojej biblioteki. Mam nadzieję, że będą służyć dużej ilości bywalców biblioteki. Zamiast karty debetowej częściej w użyciu bywa teraz karta biblioteczna. Pożyczki książek od znajomych również często wchodzą w grę.

No i niby wszystko powinno być fajnie, bo książek na półkach powinnam już mieć odczuwalnie mniej, to jakoś szczególnie tego nie zauważyłam. Po pierwsze nie jestem jedyną osobą w naszym domu, która przynosi kolejne książki (Pan R. ostatnio przyniósł hurtem cztery sztuki), a po drugie – nie potrafię się oprzeć czarowi bookcrossingu ;)

Fika z książkami, czyli przegląd nowych książek przyniesionych przez Pana R.;)


Na wymianach książkowych czuję się jak poszukiwaczka skarbów lub poławiaczka pereł. Zresztą całkiem słusznie, bo łupy zdają się to potwierdzać. Jestem na ten przykład zakochana w ilustracjach w „Leśnych obrazkach” i „Bajce o carze Sałtanie” A. Puszkina. Natomiast książce od „Od bieguna do bieguna” wieszczę sukces, kiedy mały Jacek podrośnie trochę więcej. A są jeszcze inne:


Kilka bookcrossingowych książek dla Jacka :)




Ilustracja do "Bajki o carze Sałtanie" Aleksandra Puszkina:




"Zwierzęta nocą" już "czytamy" :)




Bardzo lubię książki przyrodnicze. Dedykowane dla dzieci "Góry" są świetnie opracowane i zilustrowane.








"Ogród zoologiczny Doktora Dolittle" też mają pocieszne ilustracje ;)




"Od Bieguna do Bieguna" zasługują na osobny wpis!




"Leśne obrazki" doczekały się recenzji. Jestem zakochana w tej książce.




Pierwszy Atlas Świata dla Jacka, czyli IKEA Family.




A dzisiaj… dzisiaj trafił mi się piękny album Taschena z ilustracjami wszystkich budowli Antoniego Gaudiego. Pozostałe książki zapewne ucieszą dwie panny z rodziny.


I jak tu nie kochać bookcrossingu ;) Czy też jesteście poszukiwaczami książkowych skarbów?



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...