czwartek, 30 marca 2017

O dobrym fermencie. Aleksander Baron - Kiszonki i fermentacje


Latem zeszłego roku wpadłam w wir przetworów. Choć plany weków miałam od kilku lat – jakoś wciąż się nie składało, aby je poczynić. A tu nagle w ogrodzie grusza i jabłoń obsypała klęską urodzaju, sąsiadka obdarowała mnie papierówkami i aronią, a koleżanka z pracy śliwką węgierką, cukinią i ogórkami. 

I właśnie ogórki są tutaj kluczem ;) Zdarzało mi się kisić małosolniaki, nigdy jednak nie kisiłam ogórków na zimę. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się to trudniejsze. Aż zgłębiłam ten summa summarum banalny temat i kilka pełnych słoików zawędrowało do piwnicy jako zimowe zapasy. Gdzieś w międzyczasie zaczęłam czytać Kiszonki Tofalarii i dzięki blogowi część tej cukinii od Agnieszki również zakisiłam w jednym słoju z ogórkami małosolnymi. 

To było jak odkrycie na miarę jajka Kolumba! ;) Oczywiście od razu na zimę zakisiłam również kilka słoików cukinii. W międzyczasie zaczęłam zgłębiać temat mikrobiomu, probiotyków, zdrowych bakterii, flory jelitowej i nadal kiszonek. I tak na początku roku trafiłam na cudowną grupę na Facebooku. Co też oni tam kiszą i fermentują… The sky is the limit ;)

Już wiem, że kiszone: brukselka, brokuł, rzodkiewka i papryka są najlepsze. Kiszona czerwona cebula najlepiej smakuje z pajdą chleba posmarowaną smalcem (lub wegańskim smalcem z fasoli przepisu Marty z Jadłonomii), a pietruszka i kalafior potrzebują więcej czasu. Ostatnio na parapecie w różowej solance (po rzodkiewkach) kisił się daikon i buraki (bo dawno nie piłam zakwasu). Doceniam również moc domowej kiszonej kapusty i własnego zakwasu na żurek i barszcz biały. Żadne ze sklepu nie smakują lepiej i nie mają mocy tego kwasu, niż z własnego parapetu.



Tymczasem na półce z książkami kulinarnymi stanęła ona:




Podobno w restauracji  Aleksandra Barona jest mnóstwo słoi z fermentami. Tego nie wiem, nigdy nie byłam, mimo że kilka lat pracowałam po sąsiedzku. Ale mam nadzieję kiedyś się przekonać. Natomiast już teraz przekonuje mnie jego książka. 




Podzielona jest na trzy główne części: wprowadzenie (garść informacji o fermentacji, co można kisić i jakimi technikami), fermentacje (czyli przepisy na kiszonki i fermenty) oraz przepisy (przystawki, zupy, główne i desery z wykorzystaniem produktów fermentowanych).





Czy to mnie zachwyca? Oczywiście! Przepisy (szczególnie na fermenty) są różnorodne, zaskakujące i obiecują ciekawe smaki. Czekam na lato, bo marzy mi się botwinka fermentowana w maślance, gruszki w miodzie i kiszone pomidory. A jakie były u Was fermentacyjne szaleństwa? :)







________________________________
Aleksander Baron, Kiszonki i fermentacje; wyd. Pascal Sp. z o. o. 2016


czwartek, 23 marca 2017

Bogate wnętrze, czyli rzecz o wyklejkach. Część I - bajkowe


Są czytelnicy, którzy dużą uwagę zwracają na okładkę. Bywa, że dzięki niej kupują książkę. Sama zaliczam się do tego grona, a blogowy cykl Twarz Książki niech będzie tego potwierdzeniem. Ale czy są tacy, dla których ważne jest również wnętrze? I nie mam na myśli kroju czcionki, jej rozmiaru czy ilustracji (choć i to wszystko bywa istotne), ale pierwsze, co się rzuca w oczy po otwarciu książki, czyli wyklejka łącząca okładkę z książką?
Bywa z nią różnie. Najczęściej to biała, od czasu do czasu barwna karta (jeszcze o tym niebawem napiszę). Ale niekiedy wydawca pokusi się o coś naprawdę atrakcyjnego. Tylko, czy czytelnik w ogóle zwraca na to większą uwagę?

Sama zaczęłam zwracać na to baczniejszą uwagę dopiero przy okazji wizyty w Muzeum Plakatu w Wialnowie, kiedy moje oczy wypatrzyły to:


Przy tamtym wpisie właśnie zadałam zagadkę. Ach jaka szkoda, że nikt się nie pokusił na zgadywankę, bo mogłaby z tego wyniknąć ciekawa historia.


Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać nad wyklejkami, kiedy przygotowywałam materiał na temat nagrody PS IBBY.


I z zaskoczeniem odkryłam, że barwne wyklejki bardzo często występują w bajkach. I właśnie dlatego wpis otwierający nowy cykl na blogu pn. „Bogate wnętrze” będzie poświęcony wyklejkom w książkach dla dzieci. 




A czy Wy zwracacie uwagę na wyklejki? A może macie ciekawe (nie tylko bajkowe) w swoich książkowych zbiorach?
Z przyjemnością zrobię o tym odcinek cyklu. Chętnych zapraszam do podzielenia się zdjęciem na adres: zemfiroczka(at)gmail.com lub na Facebooku (pod tym zdjęciem).


A oto bajkowe wyklejki z mojej domowej biblioteczki:

Łukasz Dębski (tekst), Anna Kaszuba-Dębska (ilustracje), Pociąg z literkami; wyd. Zielona Sowa 2006






Michał Lipszyc (tekst), Halina Siemaszko (ilustracje), Wyprawa w Mordęgi, wyd. Alegoria Sp. z o. o. 2012




Michał Daniel Mordarski, Nowe bajki dla dzieciaka czyli mucha nie siada; wyd. Pascal Sp. z o. o. 2009









Maria „Mroux” Bulikowska (tekst i ilustracje), Mała książka o gwarze warszawskiej; wyd. Babaryba 2013




René Goscinny & Jean-Jacques Sempé, Nowe przygody Mikołajka, wyd. Znak 2005










cdn. :)


niedziela, 19 marca 2017

O tym, że mogą cię śledzić. Remigiusz Mróz - Inwigilacja


Kilkakrotnie zapewniał, że na żadnym etapie nie złamano prawa. I miał stuprocentową rację. Ustawa przewidywała służbom tak szerokie kompetencje, że inwigilować można było właściwie każdego. Założenie podsłuchu nadal wymagało trochę więcej wysiłku, ale monitorowanie obywatela w sieci nie stanowiło większego problemu.*



Wow! Piąty już tom przygód Chyłki i Zordona to tym razem niezła petarda! Autor się postarał na tyle, że nawet w moim osobistym rankingu przebił tom pierwszy tj. „Kasację”. W „Inwigilacji” zaczyna się ciekawie i kończy jeszcze lepiej. Gdyby moje dziecko dało mi w ciągu dnia więcej czasu na lekturę, pewnie uporałabym się z książką nie w pięć, a góra dwa dni. Tak mnie tym razem do siebie przyssała ;)

A propos dziecka – tom czwarty zakończył się zaskakującą wieścią głoszącą, że Chyłka zaszła w ciążę. Zastanawiałam się, czy w „Inwigilacji” temat pójdzie dalej, czy to tylko takie puszczenie oczka dla zaostrzenia apetytu czytelników. Ale jednak! Ciąża jest, nawet rozwija się dalej, z Chyłki wychodzą pewne konserwatywne poglądy, o których nikt by ją nie podejrzewał, a na dodatek rozpoczynają się poszukiwania potencjalnego in statu nascendi tatusia wciąż tworzącego się Chyłczątka.

Zaś sama Chyłka z coraz większym z przodu, jak to sama określa, bebzolem broni w sądzie… islamistę, który jest podejrzany o zamiar przeprowadzenia zamachu terrorystycznego w Złotych Tarasach, czyli właściwie… baaaardzo po sąsiedzku z kancelarią Żelazny&McVay. Sprawa głośna, gorąca i praktycznie przegrana, ale dająca Chyłce szansę wyjścia z prawniczego cienia, w którym to pogrążyły ją wydarzenia z poprzednich tomów. I jak zwykle fabuła jest wartka, wciągająca, przewrotnie zaskakująca i oczywiście obfitująca w humorystyczny i cięty język Chyłki. Znowu nie zdradzę nic więcej z fabuły, bo szkoda byście już na starcie stracili całą zabawę. Powiem tylko, że w związku z toczącą się sprawą pojawia się rozpacz po stracie… iks piątki ;) A być może wiecie, jaką miłością Chyłka darzyła swój bardzo mały wóz ;)

Mnie jak zwykle bardzo interesowała warstwa fabuły, w której przewijały się elementy prawa karnego. I ponownie znalazłam kilka interesujących fragmentów, o których nie miałam pojęcia, za co składam Autorowi wielkie dzięki. Szczególnie, że ponownie wykorzystał zmieniającą się sytuację prawną: mam tutaj na myśli ustawę o konfiskacie rozszerzonej i tzw. ustawę inwigilacyjną, czyli nowelę, która w zeszłym roku zmieniła szereg ustaw dając służbom (m.in. Policji, CBA, ŻW, czy choćby celnikom) dużo większe uprawnienia do śledzenia obywateli. I tym samym powieść stawia pytanie o to, co jest ważniejsze: wolność jednostki i jej prawo do prywatności, czy bezpieczeństwo państwa. Oto dylemat moralny, tym większy, kiedy dołączyć do tego rozważania na temat dyskryminacji ze względu na wyznanie. Ciekawy to temat do wzięcia na tapet ;)

Patrzę teraz na moje notatki, które poczyniłam w trakcie czytania książki i jest coś, o czym muszę wspomnieć:
Żelazny spojrzał na spinki, jego ręka mechanicznie drgnęła. Ostatecznie jednak po nie nie sięgnął. Może ktoś mu napomknął, jak irytujący jest to zwyczaj, a może sam uznał, że imienny partner jednej z największych warszawskich kancelarii nie powinien przejawiać cech niemal obsesyjno-kompulsywnych.

O wielcy bogowie! Dzięki, wielkie dzięki Autorze! Co ja się nairytowałam czytając „Immunitet” to moje. Jak dobrze, że Artur Żelazny przemyślał sprawę :) No to mamy tutaj plusik, ale i tym razem coś znalazłam ;) Ostatnio liczyłam, ile razy pojawi się słowo „ziarno”. Zaś w najnowszym tomie śledziłam nagromadzenie słowa „lakoniczny”, który w parze z „lapidarnym” pojawiał się jak grzyby po deszczu ;) Ależ jestem czepialska ;)


A już na zupełny koniec same miłe rzeczy, czyli ulubione cytaty:

Żelazny trwał w bezruchu za biurkiem wlepiając w nią wzrok. Brakowało tylko, by z nozdrzy zaczął ulatywać mu dym.
- Zakryj te oczy Saurona – mruknęła Joanna, zajmując miejsce, które zwolniła kobieta. – Działają mi na nerwy.
- Masz tupet…
- Nie. Tupet ma Trump, ja po prostu nie umiem być do końca poprawna.



Szybko wyjaśniła Kormakowi, co się wydarzyło.
- I następnym razem trzymaj gębę zamkniętą jak supermarket w święto narodowe.



Paderborn podniósł się i poprawił marynarkę. Kordianowi przyszło do głowy, że powinien zainwestować w nieco większy rozmiar, bo ta sprawiała wrażenie, jakby w barkach miała pęknąć. Kiedy ten człowiek znajdował czas, by tak przypakować? Oryński nie mógł wykroić nawet godziny w trakcie dnia na slow jogging. Na jego koncie na Endomondo przebyte kilometry mogłyby pojawić się tylko, gdyby do statystyk włączano dystans przewiniętych na Facebooku postów.



No i jak tam? Zachęceni? :) Jeżeli tak, to dawajcie do księgarni, bo w środę była premiera, a taki Mróz na zakończenie zimy jest idealny ;)

A propos tomów poprzednich - tutaj na blogu znajdziecie ich recenzje. Otrzymały swój specjalny tag Chyłka z Zordonem ;)


6/6
_______________
* wszystkie cytaty: Remigiusz Mróz, Inwigilacja; wyd. Czwarta Strona 2017
Egzemplarz do recenzji przekazała Czwarta Strona (imprint Wydawnictwa Poznańskiego)

środa, 15 marca 2017

O uporze. I o tym, że książki są niebezpieczne. Umberto Eco – Imię róży


Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym; stat rosa pristina nomie, nomina nuda tenemus [Dawna róża pozostała tylko z nazwy, same nazwy nam jedynie zostały (łac.).*




Przy urodzinowym wpisie, kiedy to zdradzałam jak wygląda mój czytelniczy profil, zapomniałam napisać o jednym. O uporze. Otóż nie zwykłam czytać wielokrotnie jednej i tej samej książki. Boję się rozczarowania, które dopadło mnie po powtórnym czytaniu „Mistrza i Małgorzaty” M. Bułhakowa. Wyjątek robię wyłącznie dla „Gry w klasy” J. Cortazara i „Wichrowych wzgórz” J. Brontë. Jednakowoż moim małym czytelniczym wyzwaniem są książki nieprzeczytane do końca. Doczytuję na ten przykład dawne lektury szkolne. Tych odrzuconych nie było wcale tak wiele: „Dziady” A. Mickiewicza i „Krzyżacy” H. Sienkiewicza (te już doczytałam), „Lord Jim” J. Conrada (jest już ułożony na tegorocznym stosie wyzwań) i „Uczniowie Spartakusa” H. Rudnickiej (udało mi się ją dorwać na wymianie w Kordegardzie; zapewne łyknę ją w któryś weekend).

A teraz przejdźmy do „Imienia róży”, która była mi ością od 2 lat. Pan R. rozkochany w tej książce (a i inne książki U. Eco nie są mu obojętne) gorąco mi ją polecał. No i w końcu namówił! 2 lata temu była moją wakacyjną książką, którą… porzuciłam po około 50 stronach. A wszystko przez długi i bardzo szczegółowy fragment opisujący portal kościoła (jeżeli wiecie, który fragment mam na myśli). W zeszłym roku – podejście drugie: wspólne słuchanie audiobooka. To było fajne, bo Pan R. od razu dodawał własne komentarze, które rozjaśniały treść. Ale cóż z tego, skoro słuchając… przysypiałam. Porzuciłam i tę formę po ok. 3 godzinach słuchania. Pan R. miał ze mnie niezły ubaw, a jednocześnie wciąż się dziwił, że nie wciąga mnie ten średniowieczny świat w wyobrażeniu elokwentnego Eco. „Przebrnij pierwsze 100 stron, potem na pewno cię wciągnie” – mówił. I wciąż sobie ze mnie dworował. Postanowiłam odebrać mu oręż i raz jeszcze odpaliłam audiobooka jako zabijacz czasu podczas wózkowych spacerów z Jacentym.

Minął tydzień i… nie mogę uwierzyć, że „Imię róży” nareszcie udało mi się „przeczytać”. Wsiąkłam! Spodobało mi się! I nawet, kiedy podczas słuchania zdarzało mi się usnąć (to w tych momentach, kiedy wieczorami w półmroku jednocześnie karmiłam Jacentego) – wracałam do urwanej treści. Na bieżąco komentowałam i stawiając hipotezy głośno zgadywałam, jakie może być rozwiązanie zagadki. No kto by pomyślał, że sprawa przybierze taki obrót?! Hmmm… jak to się mawia: nie ma róży bez kolców ;) Musiałam przyznać rację Panu R. - Umberto Eco stworzył ciekawą intrygę i zgrabnie (a jednak!) opakował ją w alegoryczny i bogato opisany mikroświat średniowiecznego opactwa.

Listopad 1327 roku. W benedyktyńskim opactwie pojawia się dawny inkwizytor, franciszkanin Wilhelm z Baskerville wraz z nowicjuszem Adso z Melku, aby zbadać tajemnicę śmierci jednego z braci. A kiedy wszelkie tropy wskazują na samobójstwo – w opactwie rozpoczyna się seria morderstw, których wyjaśnienie być może odnosi się do Apokalipsy św. Jana. I te zbrodnie bada brat Wilhelm jednocześnie przyglądając się życiu w murach opactwa, przeprowadza rozmowy o ubóstwie, heretykach, mądrości ludzkiego umysłu, ziołach, śmiechu i księgach. Księgi mają tu niebagatelne znaczenie, tym bardziej, że owe opactwo szczyci się najbogatszą na świecie biblioteką, do której jednak dostęp ma tylko bibliotekarz i jego pomocnik.

Plan opactwa


Natomiast sama biblioteka oraz to, co w sobie mieści jest potwierdzeniem tego, że książki są… niebezpieczne. Bowiem już nie tylko morderstwa są problemem, kórego rozwikłaniem zajmuje się brat Wilhelm, ale również odkryciem tajemnicy tego obszernego pomieszczenia. I właśnie za sprawą tejże „Imię róży” powinnam postawić na półce z książkami o książkach. Ale ponieważ trup ściele się tu gęsto jest również kryminałem. Wszystko przetkane fragmentami o niesławnym papieżu Janie XXII z okresu awiniońskiego, o inkwizycji i historią brata Dulcyna. Ciekawy to mariaż udekorowany średniowieczną symboliką, biblijnymi odniesieniami i historycznymi faktami. Ze słuchawkami w uszach projektowałam kolejne wersje możliwego rozwiązania. Pan R. tajemniczo się przy tym uśmiechał, a ja nie potrafiłam z tego odczytać, czy zmierzam w dobrą stronę. To jest właśnie to, za co lubię kryminały – główka pracuje! I co się okazało? W części obrany trop był słuszny, jednak rozminęłam się z odpowiedzią na zagadkę, którą zadał Umberto Eco. 

Zabawa była przednia. Tym bardziej, że audiobook z Krzysztofem Gosztyłą w roli lektora słuchało się naprawdę przyjemnie. Na zakończenie przygody z „Imieniem róży” zrobiłam sobie z Panem R. wspólny wieczór filmowy. Świeżo po lekturze byłam nieco rozczarowana tym, jak po macoszemu została zinterpretowana ta złożona i bogata książka. Niemniej Sean Connery w roli brata Wilhelma wypadł znakomicie. 

I wiecie co? Brat Wilhelm dzięki uporowi rozwikłał kryminalną zagadkę, a ja dzięki uporowi nie tylko nareszcie przeczytałam tę książkę, ale… postanowiłam, że jeszcze do niej wrócę. Mam bowiem wrażenie, że zgubiłam wiele koronkowych detali, jakie zawiera ta powieść i mam nadzieję wyłuskać je następnym razem.


Do trzech razy sztuka, to jednak dobra metoda ;)


5/6
____________________
* Umberto Eco, Imię róży [Il nome della rosa; przekł. z włoskiego Adam Szymanowski]; wyd. Agora SA 


sobota, 11 marca 2017

4. urodziny Czytelniczego. O "anatomii czytania". Justyna Sobolewska - Książka o czytaniu


Dwa dni temu, w czwartek Czytelniczy obchodził 4. urodziny. Miała być o tym wzmianka tutaj i na Facebooku, ale zabrakło mi czasu i zapału, aby o tym napisać. Ale nie ma tego złego, bo wczoraj świętowałam w zacnym gronie Sabatowa, czyli domowego klubu książkowego, którego gospodynią jest Natalia z Kroniki Kota Nakręcacza, a uczestniczkami wspaniałe kobiety, wśród których są również (a jakże!) blogerki książkowe: Ania z Buk nocą i Ola z Parapetu Literackiego.


Zatem miłe grono to raz, a i lepsza książka na świętowanie urodzin książkowego bloga nie mogła mi się trafić. Bowiem tym razem omawiałyśmy „Książkę o czytaniu” Justyny Sobolewskiej.


Czytać o tym co, jak i gdzie czytają inni oraz co lubią (lub nie), na co zwracają uwagę lub czego nigdy nie robią jest dla mnie zawsze ciekawe. A Justyna Sobolewska zahaczyła o wiele aspektów czytania: w jakiej pozycji czyta się najlepiej, czy zwraca się uwagę na okładkę, jak układa się książki na regale i w jakich miejscach w mieszkaniu książki można znaleźć, o zbrodniach przeciwko książce, o czytaniu w więzieniu, na wakacjach oraz z dziećmi i o tym, że nastąpiła pokoleniowa zamiana, w której to dorośli chętniej sięgają po literaturę dedykowaną dzieciom i młodzieży. A także o urokach książki tradycyjnej i czytnika, o dziwacznych tytułach, pierwszych zdaniach i mękach pisarzy przy ich wymyślaniu. Znalazło się również miejsce na kluby książkowe, w tym – uwaga! - nasz :) Ale niech nie zmyli kogoś błąd autorki, bowiem spotykamy się w Warszawie, a nie w miejscowości… Sabatowo ;) (której, swoją drogą, Google Maps w ogóle nie chce nawet wskazać na mapie).



Czytanie o zwyczajach innych, a także nasza wczorajsza dyskusja klubowa kazała mi się zastanowić jakim sama jestem czytelnikiem. I po namyśle z zaskoczeniem stwierdzam, że innym, niż jeszcze 3 lata temu.


Nie jestem już bowiem, posługując się nomenklaturą z "Ex librisa" Anne Fadiman, dworskim kochankiem, który książki traktuje z nabożną czcią. Wprawdzie zawsze smarowałam po książkach ołówkiem zaznaczając interesujące mnie fragmenty (po tych z biblioteki również, ale! nigdy po książkach od znajomych), nie zdarzyło mi się jednak pisać długopisem tudzież zaznaczać mazakiem. Ale przyznam, że przy lekturze „Książki o czytaniu” bardzo mnie to korciło. Nadarzy się okazja przy kolejnym czytaniu, bo zapewne do niej wrócę.

Moje książki, niegdyś ułożone tematycznie na półkach (literatura piękna polska, obca i dla dzieci, reportaże i książki dokumentalne, kulinarne, historyczne, poezja – wszystko miało swoje konkretne miejsce) od pewnego czasu ogarnia chaos, który Justyna Sobolewska określiła mianem "przyrost naturalny", a nowe nabytki wędrują tam, gdzie akurat znajduje się wolne miejsce.

Inne grzechy? Proszę bardzo! Nie przyzwyczajam się do większości swojego księgozbioru i ostatnio często jedne książki zastępują inne albo o prostu idą w świat jako dar. Wszak książka żyje dopiero wtedy, kiedy jest czytania, a nie kiedy stoi na półce. Tym bardziej, że otrzymuję pozytywne komentarze na temat danej książki od następnych właścicielek. Pozbywam się również książek z dedykacjami i autografami, które przed puszczeniem książki w świat… wyrywam na pamiątkę ;)


Kilka przykładowych ilustracji zbrodni ;) W pudełku z pamiątkami jest ich więcej ;)


Takiej dopuszczam się zbrodni. Poza tym zaginam rogi książkom, które mnie złoszczą, zostawiam grzbietem do góry (za co karciłam do niedawna Pana R.), nie mam ulubionych zakładek, ani ich nie kolekcjonuję, za to lubię w powieściach wyłapywać kocie i kulinarne cytaty. No i bywa, że… czytam w toalecie ;)

Ale, ale! Uwielbiam okładki, przywiązuję do nich wielką wagę (zerknijcie na ten cykl) i czasem kupuję książkę właśnie dzięki pięknej twarzy książki. A także zwracam uwagę na to, czy w środku jest wklejka. I cieszę się ogromnie, kiedy mi się trafia. Mam jednakowoż na swojej półce kilka książek, które mnie wielce rozczarowały, bo piękna okładka obiecywała ciąg dalszy w postaci ozdobnej wklejki. A tymczasem trafiłam na pospolitość. Aha! Nie cierpię obwolut!



A Wy jakimi jesteście czytelnikami? Dopuszczacie się zbrodni, czy traktujecie książki z nabożeństwem? I na co zwracacie szczególną uwagę?


6/6
_________________________
Justyna Sobolewska, Książka o czytaniu; wyd. Polityka Spółdzielnia Pracy 2012 (wyd. I) i Iskry 2016 (wyd. wznowione i poszerzone)



sobota, 4 marca 2017

Książka w mieście: Muzeum Plakatu w Wilanowie


Wycieczka do Muzeum Plakatu przy Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie długo czekała na swoją kolej (ok.1,5 roku), aby znaleźć się na blogu. Była bowiem moją inspiracją do pewnego nowego cyklu, a ten wymagał zebrania zdjęciowego materiału. A ponieważ trochę już tego mam, więc niebawem przedstawię pierwszy odcinek ;)
Traktuję zatem ten wpis jako swego rodzaju sneak peak, który jest jednocześnie kolejną ilustrowaną mini-opowieścią o tym, że książek można szukać wszędzie w miejskiej przestrzeni. Nie tylko w księgarni i bibliotece :)



Co do samego Muzeum Plakatu – urzeka mnie jego wnętrze: duża wolna przestrzeń obwieszona plakatami i te cudowne „ołówkowe” wsporniki.



Na ścianach da się wypatrzyć również inne plakaty okołoksiążkowe:




A oto i mój sneak peak ;) Ciekawa jestem, czy ktoś zgadnie do czego jest wstępem ;)




piątek, 3 marca 2017

Jackoteka: Hector Dexet - A co to?


Mały Jacenty jeszcze nie czyta i dużo wody w Wiśle upłynie zanim tę umiejętność nabędzie, ale za to mądrze ;) słucha wierszy Herberta, które czyta mu tato.
Tymczasem mama powiększa Jackotekę. Tym razem o kolejną nowość z wydawnictwa Mamania - śliczną kartonową książeczkę Hectora Dexeta „A co to?”.


Jesienią prezentowałam poprzednią propozycję autorstwa Dexeta „O to jest ogród”. Ta najnowsza jest w podobnym stylu. Pan R. określił ją przewrotnie jako „szukanie dziury w całym” ;) Ale w bardzo pozytywnym wydźwięku.


Kiedy przeglądałam tę książeczkę wyobrażałam sobie, jak będę ją czytać z Jackiem i jestem przekonana, że będzie z tym dużo frajdy i śmiechu. Dzieci lubią zabawę w chowanego, tutaj zaś można wcielić się w rolę szukającego i zgadującego. 










A kryjówek i zgub jest dużo: w serze, w wannie, w jajku, w ciemności, w brzuchu mamy (moje dwa ulubione)…






Można też schować się samemu :)


Fajna analogowa zabawka do wspólnej zabawy dziecka i rodzica. Dla mnie dużym plusem  jest nie tylko pomysł i wykonanie (proste i estetyczne rysunki), ale i twarde kartonowe strony z zaokrąglonymi rogami. Z taką książeczką tablet i migająco-świecąco-grające zabawki mają dużą konkurencję. Wystarczy czas i dobre chęci.


_____________________________
Hector Dexet, A co to?; wyd. Mamania 2017
Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. Mamania



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...