poniedziałek, 17 marca 2014

O pamięci pokoleń. Zyta Oryszyn - "Ocalenie Atlantydy"



„Pamięć pokoleń to najlepszy schron przed unicestwieniem. Niedługo umrę i zostanie ze mnie i mojego świata  tylko tyle, ile zapamiętasz.”


Jako jedna z wielu Dolnoślązaków z urodzenia mam przesiedleńcze korzenie. Wszak Dolny Śląsk nie zawsze leżał w granicach Polski. Po II-wojnie światowej na tym terenie miało miejsce wielkie przemieszanie ludności. Niemcy zostali albo przesiedleni, wypędzeni lub sami się przesiedlili lub uciekli bardziej na zachód Europy. Ze wschodu zaś napłynęły masy ludności m. in. zza Buga, z Wileńszczyny, Z Łemkowszczyzny. Dotarli na Dolny Śląsk podobnie jak ówcześni Niemcy w nowe granice swojego powojennego państwa – dobrowolnie lub przymusowo.

Wprawdzie nie miałam nigdy okazji wypytać swoich dziadków, czy ich przesiedlenie było podyktowane pragmatyzmem, czy tak zdecydowano za nich. Wiem jednak, że dziadkowie od strony mamy mieszkali na terenach dzisiejszej Ukrainy i Białorusi, a od strony ojca - pod Wilnem (do dzisiaj spotyka się tam często nazwisko, jakie nosiłam będąc panną). Moja jedyna jeszcze żyjąca babcia do dziś mieszka w poniemieckim domu, we wsi, która za czasów niemieckich szczyciła się winnicami.

Świadomość, że moje miejsce urodzenia było niejako dalekosiężną konsekwencją powojennej rzeczywistości – temat przesiedleń żywo mnie interesuje. Stąd moja wielka sympatia do „Miedzianki” Filipa Springera, „Wspomnień” Adama Barny, czy nawet fikcyjnej opowieści, którą snuje Joanna Bator w „Piaskowej Górze”. Ostatnio natomiast czytałam socjologiczną rozprawę o powojennych „Niechciane miasta: migracja i tożsamość społeczna” Zdzisława Macha o zasiedleniu Lubomierza przez Polaków z Kresów Wschodnich.

Z tego też samego powodu zabrałam się do lektury „Ocalenia Atlantydy” Zyty Oryszyn.
Czy znalazłam w niej to, czego oczekiwałam? Poniekąd tak. Oryszyn przedstawia losy kilku rodzin na różnych etapach ich życia – od wybuchu wojny, ukrywanie się w schronach, przez przesiedlenia, początki osadnictwa na ziemiach odzyskanych, przez początki PRL-u do końca lat ’80-tych XX wieku.
Autorka pisała tę książkę bazując na własnych wspomnieniach i doświadczeniach. Urodzona nad Osławą w Zagórzu koło Sanoka (woj. podkarpackie), jako 6-letnie dziecko w 1946 roku wraz z rodziną zamieszkała na Dolnym Śląsku. Wrastając w nową społeczność od najmłodszych lat była jej jednocześnie obserwatorem.

Historie poszczególnych rodzin rozgrywają się w miasteczku Leśny Brzeg. Każdy z nich przeżył wojnę i stratę ojcowizny. Teraz, zamieszkali w kamienicach mając za sąsiadów takich samych jak oni, powojennych rozbitków. Są więc tam dzieci bawiące się w wojnę, sąsiedzi szukający poniemieckich złotych łyżek zamurowanych w ścianach, jest wspólna na całą kamienicę cynkowana wanna, jest partyjna działaczka, która za każdym razem rodzi martwe dzieci, są hasła o umacnianiu się władzy ludowej, ale także ukrywanie swojego inteligenckiego pochodzenia. To ostatnie świetnie zostało przez Oryszyn przedstawione na przykładzie rodziny Brylaków: 

„Bobo zdrętwiał. Za chwilę wszystko się wyda.
Wyda się, że tatuńcio nie nazywa się Brylak Jan. I że prawdziwy Brylak Jan leży pod szczątkami swej zwęglonej chaty. Że leży tam razem ze swoim zwęglonym synem , Brylakiem Wacławem. I ze swoja zwęgloną matka, Brylak Antonina z domu Wiśniewska.
Wyda się zaraz, że ludowe wojsko polskie zwęgliło rodzinę Brylaków za to, że rodzina Brylaków nie uważała ludowego wojska polskiego za swoje ludowe wojsko polskie, wręcz odwrotnie. Za swoje narodowe siły zbrojne uważała, jak i reszta zwęglonych mieszkańców wsi,, ten zawszony, z przekrwionymi gałami, źle umundurowany, oddziałek tatuńcia.
Tatuńcio nie zwęglił się wraz z całą wsią, w której się stołował i miał leże, tylko dlatego, że pozwolił sobie na odwiedzin u syna i teściowej, zmyślnie ukrytych w szopie innej łemkowskiej wioski.
W jakiejś niezwęglonej blaszanej kasetce tatuńcio odkrył papiery i metryki Brylaka Jana, syna Władysława. Jego syna Wacława, syna Jana, i Brylak Antoniny z domu Wiśniewska.
Bobo nazywał się teraz Brylak Wacław.”

Przez 7 powojennych lat udawało się rodzinie to życie w cudzej skórze. Ludowe Państwo Polskie odkryło jednak prawdziwą tożsamość Antoniego Dwernickiego, jego syna Emila Bobo Dwernickiego i teściowej Adelajdy Zauer i rozprawiło się z rodziną Brylaków w typowy dla ówczesnych lat – sposobem:

„Z gotowego aktu oskarżenia wynikało, że Dwernicki Emil, syn Dwernicki Antoniego i matki z domu Bergerac, vel Brylak Wacław, jest członkiem Wehrwolfu. A jego ojciec – Dwernicki Antoni, reszta personaliów do ustalenia, vel Brylak Jan – jest członkiem band Narodowych Sił Zbrojnych, sojusznikiem i poplecznikiem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, i działał czynnie na szkodę państwa polskiego ludowego na terenach wschodnich utrudniając z bronią w ręku prawowitym władzom odrodzonej ludowej ojczyzny rozwiązanie kwestii problemu mniejszości narodowych.”


Ciekawe było również przedstawienie przez Oryszyn mitycznego wyobrażenia Żelaznej Kurtyny, jako wielkiego muru sięgającego nieba. Nie omieszkała również przedstawić sytuacji, jak wyglądało zderzenie poziomu dawnego życia z rzeczywistością na nowej ziemi:

„A miasto okazało się czymś dziwacznym, zamiast piaszczystej drogi była w nim brukowana ulica. Po obu jej stronach nie rosły żadne sosny, tylko stały rzędem kamienice. Po wodę nie chodziło się do rzeki, ale do kranu, kran się odkręcało i zakręcało, i trzeba było się codziennie myć, a jeść nie z garnka, czy patelni, ale z błyszczącej jak plecak pana Warszawiaka porcelany. Nie było stodół, tylko drewniane komórki. W takiej komórce mieścił się tylko węgiel. (…) Na fekalia i urynę było nie wiadro, ale osobny malutki pokoik z okienkiem, w pokoiku stało porcelanowe krzesło z dziurą, dziura była za mała, żeby się do niej wcisnąć. – Huziu, co to dziecko wyczynia, coś trzeba z nią zrobić, przecież gdybyś była mniejsza, mogłabyś wpaść do szamba i się utopić. – Może i tak, ale chciała tylko sprawdzić, czy można się tam schować, przecież sąsiedzi mówili, że nadchodzą złe czasy i że jakaś żelazna kurtyna oddzieliła ich od ludzkiego świata.”


Przejmujący był „Podróżnik” – rozdział o przeżyciach drugiej strony dramatu. Była to historia niemieckiego chłopca Kinte i jego rodziny, żyjącej w Waldburgu. Waldburg jednak nagle po wojnie stał się Leśnym Brzegiem, a życie na tym terenie w momencie osiedlania się Polaków – przestało być bezpieczne i spowodowało konieczność ucieczki z ukochanych rodzinnych stron.


Zyta Oryszyn nakreśliła ciekawą opowieść. Niełatwą do czytania, nie da się jej „pożreć za szybko i za jednym zamachem”, nie wciąga jak kryminał, czasem jest poplątana, tak, jak bywają poplątane ludzkie losy, ale na pewno jest to powieść zajmująca i może być bliska niejednemu czytelnikowi.


„Kiedy przyjechała na pogrzeb pani Szczęsnej , aż się wystraszyła, jak wszystko znika. Wyburzano kamienice, zerwano kostkę brukowa z jezdni i zastąpiono sfałdowanym, za miękkim na upały i ciężkie pojazdy asfaltem. Wycięto drzewa owocowe przy szosie, zrównano z ziemią niemieckie nagrobki na cmentarzu w Leśnym Brzegu. W Dębnie cmentarza nie było. Na tym leśnobrzeskim cmentarzu pochowano panią Szczęsną. Chciała powiedzieć Poecie Przeklętemu, że stała się rzecz straszna – kotuś też zniknął, ale nie mogła, więc wydukała, że wszystko znika jak Atlantyda."



4/6
________________
Wszystkie cytaty: Zyta Oryszyn (właśc.. Zyta Kaczyńska z d. Bartkowska) – „Ocalenie Atlantydy”, wyd. Świat Książki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...