piątek, 31 lipca 2015

Czy to zachwyca? Joyce Carol Oates – Ostatnie dni


Opowiadania w stosunku do powieści traktuję (niestety) jako gorszą wersję prozy. Nim zdążę się rozpędzić z czytaniem, wniknąć w fabułę – ta nagle się kończy. Jakbym wskoczyła do gorącej wody (a w takiej lubię się kąpać) i zaraz szybko musiała wyskoczyć z wanny w zimnej łazience. 

Staram się oczywiście nie uogólniać. To, że nie wyszła mi przyjaźń z Alice Munro, nie przekreśliło opowiadań w ogóle. Na ten przykład nadal zakochana jestem, aby nie szukać daleko, w węgierskim „Pixelu”.

Dużym kredytem czytelniczego zaufania obdarzyłam lata temu (bodajże dziewięć) Joyce Carol Oates. Powieścią „Amerykańskie apetyty” zauroczyłam się na tyle, że oprócz rosnącej od tamtego czasu kolekcji książek kulinarnych, założyłam również kulinarnego bloga (który na marginesie od pewnego czasu leży niestety odłogiem).

W ramach rocznego wyzwania (12 książek na 12 miesięcy) wzięłam się za „Ostatnie dni”. Tak, tak – właśnie nawiązuję do początku, gdyż jest to zbiór opowiadań. Czy po jego lekturze kredyt dla Oates zaprocentował? Hmmm, mam problem z jednoznaczną oceną. Autorka w Stanach (pomimo „Blondynki”) bardziej jest znana ze swoich opowiadań. Okładka mojego egzemplarza książki wznosi peany nad „mistrzynią krótkiej formy”, tymczasem ja już tych zachwytów nie podzielam. 

Och, jasne! Z pośród 11 opowiadań składających się na zbiór „Ostatnich dni” trafiłam na świetne historie. Jak na przykład tę o bracie, który przyjeżdża do Berlina w rocznicę śmierci swojego starszego brata. Wędrując ulicami Berlina Zachodniego (Oates pisała opowiadania na początku lat ’80-tych XX wieku), rozmawiał z berlińczykami i zastanawiał się nad fascynacją brata nad historią Berlina i Murem, które przyniosły tę bezsensowną, niedorzeczną śmierć. 


„W portfelu mojego brata było tylko kilka marek, gdy znaleziono jego ciało. Zdjęcia z domu, z dzieciństwa?... Zniknęły. Dokumenty?... Zniknęły. Wyrzucił swój paszport, lecz znaleziono go później w miejscu dość typowym… w pojemniku na śmieci na stacji kolejowej. Wygląda na to, że najpierw odrzucił fakt bycia Amerykaninem, przygotowując się do odrzucenia faktu bycia człowiekiem jako przygotowania do odrzucenia faktu bycia żywym. Nienawidzę go za tę logikę.” (Ich bin Berliner)

Nie przekonała mnie za to chwilowa namiętność amerykańskiej pisarki, ekspresowo zadurzonej w radzieckim pisarzu, który wraz z delegacją przybył na międzynarodową konferencję Związku Pisarzy. Choć spodobała mi się jej fascynacja językiem rosyjskim.

„Antonia dała się unieść zachwytowi nad rosyjską mową. Była jak zapora wodna z dźwięków, zupełnie obcych; prawdziwa zawierucha; poezja w ruchu. Zdawała się mową gigantów, mową jakiegoś legendarnego ludu. Także gestykulacja, która jej towarzyszyła: wyolbrzymiona, bezwstydnie dramatyczna, niepohamowana… zupełnie nie przypominała nieśmiałych gestów, do których była przyzwyczajona.” (Détente)

W opowieściach Oates usilnie szukałam jej amerykańskości, tak jak bezbłędnie wychwytuję ją w każdej książce Philipa Rotha. Ale oczekiwałam chyba tego na wyrost. Wszak niektóre z opowiadań, nawiązujące do Europy Wschodniej, do Berlińskiego Muru, żydowskiego pochodzenia jednej z bohaterek, do atmosfery panującej za czasów komunistycznych w stolicy Polski były niejakim pokłosiem realnego pobytu autorki w Warszawie na początku lat ’80-tych.

A zatem? Zachwyca? Zachwyca we fragmentach, jak te powyżej i ten poniżej. Ale opowiadania to nadal ta sfera, którą jako czytelnik wolę omijać. Tym bardziej, że recenzowany zbiór był jednak dość nużący i mało finezyjny biorąc pod uwagę te komplementy pod adresem "mistrzyni krótkiej formy". Kusi mnie, aby wietrzyć spisek w kiepskim przekładzie... Nie mówię jednak pass! Kto wie, co będzie mi siedzieć w głowie po innym zbiorze opowiadań Joyce Carol Oates, który już od dwóch lat okupuje moją domową półkę? Czas pokaże ;)

„Pierwszy pocałunek zawsze będzie delikatny niczym filiżanka z najprzedniejszej porcelany, którą łatwo pokruszyć w palcach, gdy się ją niechcący zbyt mocno uchwyci.” (Stary Budapeszt)


3/6
__________________________
Joyce Carol Oates – Ostatnie dni (tyt. oryg. Last Days); wyd. Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Warszawa 2008

Recenzja bierze udział w wyzwaniu 12 książek na 12 miesięcy 2015 r.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Splendor maszynisty. Katarzyna Bonda - Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania


„Nigdy nie myśl o książce jak o dziele monumentalnym, wielkiej górze. Nawet słonia da się zjeść po małym kawałku.”



Byłam w maturalnej klasie, kiedy w domu pojawiła się maszyna do pisania: stara, bardzo głośna i przede wszystkim – bardzo ciężka. Przytargał ją do domu mój ojciec. Wówczas na magazynie w jego pracy robiono porządki i zdecydowano, że nieużywane już narzędzia pracy (których dawne miejsce na biurkach zastąpiły teraz komputery), pójdą na śmietnik.

Tak więc starą maszyną najpierw hałasowałam w swoim pokoju, a kiedy nastały ciepłe dni i im bliżej już było ustnej matury z języka polskiego – wtedy przeniosłam się z nią na balkon. Tam przepisywałam wszystkie potencjalne wiersze, z których znajomości mogłam być przez szanowną komisję przepytana. A po maszynowym przepisaniu – w poszukiwaniu metafor, personifikacji, epitetów kolorami „rozkładałam je na części pierwsze”.

Dziś w domu mam inną maszynę do pisania – taką samą, jak każdy z Was. To oczywiście komputerowa klawiatura. Mam też drugą maszynę i o niej właśnie będzie dziś mowa.
„Maszyna do pisania” Katarzyny Bondy to mrugnięcie okiem do Pana R. i Justy, którzy usilnie namawiają mnie do napisania książki. Wychodzi na to, że mają więcej wiary, niż ja dotychczas ;) A owe dotychczas oznacza: przed przeczytaniem tej książki.

Czy pisarzem zostaje tylko artysta natchniony weną? Katarzyna Bonda już na początku rozwiewa ten mit i wielokrotnie powtarza, że pisarz to przede wszystkim rzemieślnik, dla którego warsztatem jest biurko, a narzędziem zebrane informacje i klawiatura, bądź tytułowa maszyna do pisania.

Ekspozycja z wystawy etnograficznej w Muzeum Zamku Kapituły Pomezańskiej w Kwidzynie


Książka to przede wszystkim pomysł, który może pojawić się na różne sposoby: może go podsunąć bogata wyobraźnia, może się przyśnić, dostarczy go samo życie lub prasowy artykuł. Katarzyna Bonda napisała, że lubi kolekcjonować imiona i nazwiska, Joanna Bator na spotkaniu podczas Nocy Bibliotek zdradziła, że zbiera tytuły artykułów zamieszczonych w tabloidach, a Mariusz Szczygieł na blogerskim spotkaniu w Agorze, że przysłuchuje się historiom innych ludzi. Opowieść może rozwinąć się z krótkiego historycznego wyimka XIX-wiecznego literackiego kuriozum „Historia rózgi” wielebnego Coopera („Matka Makryna” Jacka Dehnela”), ze zdania o „niszy w czasie”  zamieszczonego w niemieckiej gazecie („Wyspa Łza” Joanny Bator), czy obserwacji odradzającego się miasta („Zły” Leopolda Tyrmanda).

Do tej pory wydawało mi się, że napisanie książki to rzecz skomplikowana, więc aż dziw bierze, że jednak tyle nowych książek wciąż przybywa w księgarniach. Tymczasem Katarzyna Bonda rozwiewa ten mit i czynność pisania książki rozbiera na kawałki, podobnie jak ja przed maturą wspomniane wyżej wiersze.

Ogromnym plusem „Maszyny do pisania” jest przede wszystkim spora porcja informacji o metodyce poszukiwania tematu, stwarzania bohatera i rozwijania historii. Ale również zwrócenie uwagi na systematyczność. Bo zanim narodzi się artysta, najpierw musi sobie popracować wspomniany już wyżej rzemieślnik.

„ (…) pisanie książek to ciężka, także fizyczna praca. By napisać kilkaset stron powieści, trzeba mieć naprawdę  twardy koniec kręgosłupa, a przy tym jednak nadal pozostać artystą. (…) I choć kiedyś sama nie wierzyłam, że to ma sens, bojkotowałam, wyśmiewałam, kpiłam, dziś odszczekuję publicznie: pisania można, a nawet trzeba się uczyć!”

Jako introwertyczka, ukułam teorię, że mogę być dobrym materiałem na pisarza ;) Nawet nie musiałabym, jak Andrzej Stasiuk, zaszyć się w chacie w Beskidzie Niskim. Wystarczy biurko i cisza. I wiecie co? Dzięki tej książce Katarzyny Bondy nabrałam apetytu na swoją opowieść. To może być fascynujące wyzwanie ;)





6/6
__________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA
cytaty: Katarzyna Bonda – Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania, wyd. MUZA SA 2015


środa, 15 lipca 2015

Gdzie Twój miś, Krzysztofie? Douglas Lain – Mężczyzna ze Stumilowego Lasu


„Otworzył pierwszy karton i poczuł, jak zalewa go dobrze znana fala złości.
- Abby (…), przecież dobrze wiesz, że nie sprzedajemy tu Kubusia Puchatka – krzyknął, zwracając się do paczek z książkami. Jego żona była na górze, jeszcze w łóżku, a może już w łazience. (…) Gdziekolwiek była, z pewnością nie mogła go usłyszeć, a jednak miał ochotę wrzasnąć raz jeszcze, znacznie głośniej. Westchnął głęboko.
Wszedł na górę i znów zaczął krzyczeć:
- Czy my mamy wejść w spółkę ze Slesingerami i Disneyem? Czy mamy sprzedawać w księgarni lalki, misie i płyty, te wszystkie puchatkowe gadżety? I może w ogóle przestać sprzedawać inne książki? Mam się przebrać za czterolatka, żeby ściągnąć turystów? I będziesz wołać na mnie Krzyś? 
(…)
- Naprawdę uważasz, że klienci nie powinni natykać się na żadną z książek twojego ojca w naszej księgarni?
- Nie zamierzam sprzedawać tego miśka.”



Do lektury tej książki podeszłam bardzo entuzjastycznie. Szczególnie po lekturze pewnego artykułu o Krzysiu z Kubusia Puchatka. Ściślej mówiąc – o Christopherze Robinie Milne, synu A.A. Milne’a. Ten pierwszy posłużył drugiemu do stworzenia postaci chłopca do jednej z najbardziej znanej bajek - przygód Misia o małym rozumku.
Artykuł nie roztaczał jednak bajkowej wizji życia małego Christophera. Wręcz przeciwnie – opowiadał o trudnym dzieciństwie, w którym mały Krzyś dorastał pod okiem ojca-tyrana i będąc w dużej mierze jedynie narzędziem dla jego literackiego sukcesu.

Tytuł „Mężczyzna ze Stumilowego Lasu” zasugerował mi, że mogę spodziewać się zbeletryzowanej biografii dorosłego już Krzysia. Rzeczywiście, w pewnym stopniu,  owa powieść zawierała takie wątki. Jednakże Douglas Lain posłużył się Christopherem tak, jak A.A. Milne małym Krzysiem. Znowu jest on tylko elementem, służącym dla osiągnięcia z góry zamierzonego celu. Tym razem pewnego literackiego eksperymentu zwanego dekompozycją.

Zaczynało się świetnie – dorosły Krzysztof prowadzi wraz z żoną księgarnię. Zważywszy jednak na niezbyt miłe wspomnienia z dzieciństwa i negatywne uczucia dla swojego ojca, znanego pisarza - zdecydował, że nigdy nie będzie sprzedawał u siebie książek o Kubusiu Puchatku. Mimo to nie udaje mu się ustrzec przed byciem żywą maskotką, kiedy to klienci nagabują go o przeczytanie choć krótkiego fragmentu z książek jego ojca.
Krzysztofowi wkrótce rodzi się syn. Niestety, mały cierpi na autyzm, którym dość szczelnie odgradza się od świata i swoich rodziców. To duże wyzwanie dla Krzysztofa i Abby – jak znaleźć sposób na dotarcie do chłopca, którego mózg odmawia normalnego komunikowania się nawet z najbliższymi. 
Gdyby Douglas Lain skupił się właśnie na roli Krzysztofa w roli ojca – byłaby to prawdopodobnie nie tylko ciekawa i poruszająca opowieść, ale też z uwagi na problematykę osób dotkniętych autyzmem – również bardzo użyteczna społecznie.

Tymczasem autor do powieści wprowadza jeszcze jednego bohatera – małego Gerarda, z którym po kilkunastu latach zbiegną się życiowe tory Krzysztofa. 
Gerard, wtedy już młody student, nie tylko skusi go przyjazdem do stolicy Francji, ale i wciągnie w wir wydarzeń paryskiego maja 1968 roku. Krzysztof, przemawiając na stadionie Charlety, zostanie nieformalnym ambasadorem strajku porównując swojego ojca do Charlesa de Gaulle’a.

„- W taki sam sposób, w jaki mój ojciec myślał o Kubusiu, de Gaulle myśli o was. Mit waszej niewinności wam służy, a de Gaulle uważa, że dotąd po prostu sprzyjało wam szczęście. Jesteście jak dzieci, więc jak one naiwni. Zbyt wielu z was myśli dokładnie tak jak on.”


Jeżeli intencją Douglasa Laina było odczarowanie Krzysia w Krzysztofie i odłączenia go od prześladującego go Puchatka, to w tej powieści nie tylko tego nie zrobił, ale na siłę wcisnął Krzysztofowi znienawidzonego miśka. Tym razem w wersji dorosłej, bo duży Christopher po paryskich ulicach nie spaceruje już z pluszakiem, ale z prawdziwym niedźwiedziem z miejskiego zoo. 

Dużemu Krzysztofowi w „Mężczyźnie ze Stumilowego Lasu” przypadła rola elementu w literackiej dekompozycji, elementu dla innej opowieści, do której, według autora, pasował tak idealnie, jak poszczególne elementy puzzli w układance. Nie przemówiła do mnie ta metaforyczna wizja dojrzewania i odrywania się od toksycznego dzieciństwa. Wręcz przeciwnie – utwierdziła mnie w przekonaniu, że Krzyś nie istnieje bez misia, że może być sławny i uzyskać posłuch tylko dlatego, że kiedyś zdarzyło mu się dzieciństwo.
Ogromnie żałuję, że autor skupił się na fajerwerkach, zamiast na zwykłej codzienności. Początek powieści według mnie ma naprawdę spory potencjał, szkoda, że moja wizja tej książki i rzeczywista fabuła rozminęły się jak tory na kolejowym rozjeździe.



Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona


3/6
_______________________________
Cytaty: Douglas Lain – Mężczyzna ze Stumilowego Lasu (tyt. oryg. Billy Moon), wyd. Czwarta Strona 2015


poniedziałek, 13 lipca 2015

O zakazie spacerów po bursztynowej plaży. Paweł Pizuński - Sekretne sprawy Krzyżaków


Tegoroczne zwiedzanie zamku w Malborku dla naszej trójki nie było pierwszą wizytą w tamtym miejscu. To, jak wygląda zamek zewnątrz i wewnątrz – było nam już znane, co oczywiście nie oznacza, że zwiedzanie było nudne i przewidywalne. Bynajmniej! Mimo to, bardziej, niż sam spacer po zamkowych salach, interesowało nas, co opowie nam nasz, indywidualnie zamówiony, przewodnik.

Trafiliśmy dobrze, bo pan, który nas oprowadzał, z zawodu jest nauczycielem historii, więc nie karmił nas, jak to się czasami zdarza w przypadku przewodników – wyuczoną formułką. Ów przewodnik, dzięki przekazanej wiedzy, uplasował się na bardzo wysokiej pozycji w naszym osobistym rankingu przewodników ;)

Kiedy jednak będziemy planować kolejne zwiedzanie zamku w Malborku, naszym marzeniem jest trafić na przewodnika, który tym razem będzie historycznym gawędziarzem, fascynatem (wymiennie lub kompatybilnie): tego konkretnie okresu w historii, zakonu krzyżackiego i/lub zamku malborskiego. Może znacie kogoś takiego? ;)

Na razie wystarczyć nam musi jedna z książek zakupionych w zamkowych sklepie z pamiątkami.



To dość cienka publikacja (niespełna 200 stron) zawierająca jednak sporo ciekawostek na temat Krzyżaków. Na ten przykład rzecz o bursztynie. Wszak nie od parady jantarowi na zamku w Malborku poświęcona jest całkiem spora wystawa. Najwięcej bursztynu zawsze najwięcej można było zebrać na wybrzeżu Sambii – prostokątnego terenu ograniczonego ujściem rzeki Pregoły, Bałtyku i Zalewu Kurońskiego. Dzisiaj te tereny, to w głównej części Obwód Kaliningradzki należący do Rosji.
Kto zatem władał Sambią, ten miał monopol na bursztyn. Tak się złożyło, że któregoś razu teren wpadł w łapy Krzyżaków, a skoro to włości będące kurą znoszącą złote jaja – warto było z tego skorzystać. Nie będę się rozwodzić tutaj nad szczegółami, bo to nie miejsce na  rozprawę historyczną. Wiedzcie tylko, że zakon bardzo zazdrośnie strzegł swojego dostępu do tego dobra. Na tyle, że nikt bez potrzeby (tym bardziej z siatką) nie mógł się włóczyć wybrzeżem, bo natychmiast był podejrzewany o grabież bursztynu. A rybak z pobliskiej wsi, aby dojść do swojej łodzi, musiał iść z góry wytyczoną trasą. I niech go ręka boska broni, przed zboczeniem z niej ;)


Inne rozdziały pomogły nam w zwiedzaniu katedry w Kwidzynie, bo książka traktowała również m.in. o kulisach zamachu na wielkiego mistrza krzyżackiego Wernera von Orselna, którego szczątki spoczywają w krypcie kwidzyńskiej katedry, a także o nawiedzonej Dorotce z Mątowów, która na własne życzenie została zamurowana w celi przy tejże katedrze.


Z innych ciekawostek było też o (mało precyzyjnym jednak) odczytywaniu godzin na wieży zegarowej, o nieeleganckich bankowych zagrywkach i pobieraniu odszkodowań za niezawinioną zwłokę w spłacie długu, malborskich procesjach z relikwiami, o nieczystych interesach litewskiego księcia Witolda i o pewnym kuchennym skoku na kasę, której dopuścili się krzyżaccy braciszkowie.


„Sekretne sprawy krzyżaków” to lekka, gawędziarska książka, którą czyta się łatwo i szybko. Zainteresuje nie tylko historycznych pasjonatów. 
Jedyną rzeczą, do której mogę się przyczepić, to wciąż (II wydanie) niedokładna redaktorska korekta. Ale pozwolę sobie na nią przymknąć oko, bo książka jednak zdołała obronić się treścią.


5/6
___________________
Paweł Pizuński – Sekretne sprawy Krzyżaków, wyd. Arenga 2005



piątek, 10 lipca 2015

"Żyła tak, jakby jej nigdy nie było". Magdalena Kicińska - Pani Stefa


Gdyby zapytać o Henryka Goldszmita, być może niektórzy mieliby problem z rozpoznaniem, kto ów ten jegomość. Kiedy jednak wypowie się: Janusz Korczak – już nie trzeba go szczególnie przedstawiać. Od razu przychodzą na myśl skojarzenia: dzieci, dom sierot, książki dla dzieci, „Król Maciuś I”, opieka, lekarz, Żyd, wojna, Umschlagplatz, Treblinka. O Korczaku wspominałam nawet całkiem niedawno (w kwietniu), poświęcając mu wpis z okazji Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci.
Gdy jednak przyjdzie odpowiedzieć, kim była Stefania Wilczyńska – natrafia się na pustkę. A przecież to najbliższa współpracownica Janusza Korczaka, być może przyjaciółka, a przede wszystkim - wcale nie mniej zasłużona od niego, kiedy mowa o Domu Sierot na Krochmalnej.

„Szlomowi się odpomina.
- Żyła tak, że mało o niej wiedzieliśmy, taka… - Szuka słowa. Bardzo dba o to, żeby jego polski, zahibernowany na Kercelaku, brzmiał poprawnie. – Taka… niebyła. Nic po niej nie zostało, jakby jej nigdy nie było.”

Z otchłani niepamięci wyciągnęła ją właśnie Magdalena Kicińska za pomocą „Pani Stefy”. Rzeczywiście, gdyby nie ta książka, nadal nie wiedziałabym o Stefanii Wilczyńskiej. A osób, które ją znały bezpośrednio jest już coraz mniej, coraz mniej pamiętają, coraz częściej przez starość mieszają im się informacje, plączą fakty z przeszłości z teraźniejszością, nie zawsze chcą wracać do tego, co zdarzyło się ponad siedemdziesiąt lat wstecz. Tak samo jak dla Szloma Nadla, któremu czasem się „odpomina”, a czasem nie.



Stefania Wilczyńska, to kobieta nieodgadniona, bardzo tajemnicza i tym więcej interesująca. Co ją skłoniło do tego, aby będąc wykształconą, zamożną żydowską panną, kształcącą się Szwajcarii, z szerokim wachlarzem możliwości na życie – zostać kierowniczką Domu dla Sierot? Nie do końca wiadomo. Wiadomo za to, że praca, której się podjęła zawładnęła całym jej życiem, włącznie z tym, jak tragiczny miało ono koniec.

Dom Sierot, którym kierowali Korczak i Wilczyńska był ośrodkiem dość elitarnym. Tym bardziej dla tych dzieci, które miały szczęście do niego trafić.

„Ich domy to ciasne mieszkania w czynszówce, gdzie na drugim piętrze dom publiczny, a na strychu spotykają się złodzieje; albo kąt u rodziny. Zagrzybione piwnice dzielone z obcymi. Drewniane budy (deski próchnieją bądź gniją). Zamiast podłogi ubita ziemia, zasypywana piaskiem z Wisły kupowanym raz na rok (jeśli jest za co) na Solcu. Pluskwy spadające ze ścian, panoszące się szczury. Okna wychodzące na rynsztok, ścieki po dużym deszczu zalewające mieszkanie. Jedno łóżko albo siennik dzielony na troje. Albo brak siennika, barłóg i szmaty do przykrycia. Stół, może szafa, nic więcej. Wiadro na nieczystości w kącie. Ubrań tylko tyle, ile na sobie. Jeśli więcej, wiszą na gwoździu na ścianie, blisko pieca (jeżeli jest), żeby wyschły. Świeca albo lampa naftowa, ale raczej siedzi się w ciemności. Kaszel gruźlika z drugiego końca nory. Rzężenie ojca (gruźlica, tyfus, zawał), zanim umrze. Płacz matki, kiedy to się stanie. Krzyk właściciela, żeby się wynosić. Rżenie koni na podwórku, gdzie siedzi się cały dzień. I noc. I kolejną, zanim matka znajdzie nowe lokum. Zanim trafi się na Krochmalną.”

Tymczasem na Krochmalnej, w Domu Sierot Korczaka i Wilczyńskiej – niewyobrażalne wcześniej dla takich dzieci luksusy: własne łóżku, czysta i cała odzież, regularne posiłki, dostęp do edukacji i opieki zdrowotnej. Zawsze ktoś wysłucha, poradzi, da dobre słowo, skarci jeśli trzeba, pochwali, kiedy się na to zasługuje. Funkcjonuje tu specjalny kodeks, mają miejsce posiedzenia rady sądowej i komisji ustawodawczej, a w zespołach zasiadają właśnie wychowankowie domu sierot. Postanawia się na przykład na próbę wprowadzić reformę o kładzeniu się spać pół godziny później, niż dotychczas. Uregulowany i regulaminowy tryb życia jest na Krochmalnej tak bardzo odmienny od wcześniejszego biedowania.  I chociaż niektóre z dzieci po opuszczeniu już domu na Krochmalnej mają niekiedy pretensje o wpojenie im zbyt utopijnej wizji życia, niekoniecznie odpowiednio dostosowanej do brutalności, w której się znajdą, do powrotu do biedy i bezrobocia – pobyt na Krochmalnej zawsze będą wspominać, jako najlepszy uśmiech od losu, jaki im się kiedyś trafił.

Wspominają też Wilczyńską. Twardą, czasem zbyt protekcjonalną Panią Stefę, wymagającą, nieustępliwą, bardziej ojcowską niż matczyną, ale jednak opiekuńczą, zawsze chętną do rozmowy, pomocy, zręczną organizatorkę nawet w czasach wojennej zawieruchy. Pani Stefa jest bogiem dla dzieci, na Stefę można sobie czasem narzekać, ale nigdy nie godzi się, aby powiedzieć złego słowa. Pani Stefa jest jedyna w swoim rodzaju i kochana przez dzieci za wszystko i mimo wszystko. 

Portret Wilczyńskiej, który kreśli Magdalena Kicińska w próbie biografii jest fascynujący. Piszę, że to próba biografii, bo Stefa wymyka się konkretyzowaniu. Autorka mimo to nie próbuje dorysowywać brakujących elementów w linii życia Stefy. Może jedynie domniemywać i w tę grę daje się wciągnąć czytelnik. Czy Stefa i Korczak to tylko współpracownicy? A może też serdeczni przyjaciele lub nawet życiowi partnerzy? Nieodgadnione. Rozważają wyjazd do Palestyny, nawet kilkakrotnie przebywają tam po kilka-kilkanaście tygodni, a jednak wracają do Polski ze świadomością, że nieodległa możliwość wojny może być dla nich – Żydów szczególnie dotkliwa. Więc dlaczego nie zostają w Palestynie? Czują się niezrozumiani, nie widzą powodzenia swoich wychowawczych pomysłów względem społeczności w kibucu? A może jednak czują się bardziej potrzebni w Polsce?

Dedykację od autorki książki otrzymałam po spotkaniu autorskim w Księgarni na Tłomackiem, która mieści się w budynku Żydowskiego Instytutu Historycznego



Oczywiście, pisząc o Stefanii Wilczyńskiej, trudno uciec od osoby Korczaka. Jest on jednak w tej książce tylko tłem, jednym z elementów jej biografii – oczywiście dość istotnym, ale jednak nie najważniejszym. On ma już swoje pomniki i ulice, nazwy szkół i domów dziecka, nawet (niezbyt fortunne) nazwy relacji kolejowej. 

A Stefa? Stefa nareszcie się „odpomina”, dopiero teraz wychodzi z cienia i otrzymuje należne jej uznanie. Trafił się jej odpowiedni odkrywca – Magdalena Kicińska zlepia fragmenty biografii Stefy z ogromną pieczołowitością i delikatnością. 
Ta biografia jest jak dzban wydobyty przez archeologów, a po rekonstrukcji i wyklejeniu, wystawiony w muzealnej gablocie do podziwiania. Ma on dużo białych plam świadczących o niezachowanych/nieodnalezionych fragmentach, ale dzięki temu daje wyobrażenie o misterności formy. Podobnie jest ze Stefanią Wilczyńską – choć nadal nie wiemy o niej wiele, to te "odkopane" fragmenty z jej życiorysu są na tyle interesujące, że warto było przeczytać tę książkę.


6/6
__________________________
cytaty: Magdalena Kicińska – Pani Stefa; wyd. Czarne 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi - czytamy polską literaturę


czwartek, 9 lipca 2015

Zabierz książkę na wakacje! ;)


Nasza wakacyjna wyprawa „Szlakiem zamków gotyckich” w głównej mierze była de facto wycieczką historyczną, dedykowaną zakonowi krzyżackiemu. Zatem, oprócz, przywiezionych z tego wyjazdu wrażeń, sporo nowych historycznych ciekawostek oraz pamiątek – przywieźliśmy również książki wciąż utrzymane w tematyce średniowiecznej.


Jedną z powyższych przeczytałam podczas wyjazdu i warto będzie o niej napisać, więc spodziewajcie się niebawem recenzji. Z domu wzięłam zaś „Imię róży” Umberto Eco, liczyłam bowiem, że kryminał osadzony w czasach średniowiecza będzie czytał mi się lepiej po zwiedzaniu gotyckich budowli. Niestety, poległam sromotnie z tą książką, z czego ubaw po pachy miał Pan R. Ale tak łatwo nie odpuszczę tej książce i daję nam czas do końca tego roku ;)

Inną książką, która towarzyszyła mi podczas naszego wyjazdu była „Pani Stefa” Magdaleny Kicińskiej.
I chociaż większą jej część przeczytałam już po powrocie do domu – jeździła ona w mojej torbie do każdego zaplanowanego punktu gotyckiego szlaku.  

Od góry od lewej: 
Zamek w Gniewie i turniej w Gniewie, 
Zamek w Malborku
Zamki w Kwidzynie, Sztumie i Ostródzie
Skansen w Olsztynku, Muzeum Bitwy pod Grunwaldem w Stębarku


Zapomniałam sfotografować ją tylko przed bazyliką katedralną w Pelplinie. Ale z tego miasta mam za to zdjęcie z kiermaszu książek wydawnictwa Bernardinum, gdzie w jednej wyszukiwaliśmy herbarzy.



Zaś w Malborku trafiłam na piękny plakat promujący XXV Międzynarodowe Biennale Exlibrisu Współczesnego, które w tym mieście odbywa się od lat.



Jak widać powyżej, również na wakacjach nie robię sobie wakacji od książek. A Wy? Zabieracie książkę na wakacje. Co trafiło bądź trafi do Waszej podróżnej torby w tym roku? :)



sobota, 4 lipca 2015

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 4. Szlakiem zamków gotyckich - część II


Pierwszą część opowieści o naszej wyprawie szlakiem zamków gotyckich zakończyłam (nietypowo jak na temat) pocysterską bazyliką katedralną w Pelplinie. To był dzień trzeci zwiedzania.

Czwartego dnia pojechaliśmy do Kwidzyna. Tam zwiedziliśmy Zamek Kapituły Pomezańskiej oraz "przyklejoną" do niej Konkatedrę św. Jana Ewangelisty. 


To dość nietypowy zespół budowlany. Zacznijmy jednak od zamku. Jako bryła architektoniczna – warto było go obejrzeć choćby z uwagi na najdłuższy na świecie arkadowy ganek prowadzący do gdaniska (wieży sanitarnej). Zamek niegdyś miał zamkniętą formę na planie kwadratu, jednak od szczytu katedry część go została rozebrana jeszcze za czasów pruskich na przełomie XVIII i XIX wieku.

Ściana katedry z widocznymi pozostałościami po zamku

W samym zamku najciekawszym chyba elementem była wieża studzienna, natomiast same wnętrza zatraciły swój charakter. Jedyną pozostałością są odtworzone sklepienia. Zamek na przestrzeni wieków poza siedzibą biskupstwa pomezańskiego pełnił również rolę sądu i więzienia. Obecne wystawy (przyrodnicze, etnograficzne, artystyczne i archeologiczne) nijak mają się do charakteru zamku. Jedyną wystawą, która łączy gotycką bryłę z dawnymi czasami jest prezentacja krzyżackich strojów.


Trudno jednak szukać tutaj pozostałości biskupstwa. Na pocieszenie dodam, że w prawie każdym pomieszczeniu umieszczone są XIX- wieczne ręcznie zdobione, niepowtarzalne piece kaflowe.

Ponieważ zamek „sklejony” jest z konkatedrą – nasze kroki najpierw skierowaliśmy do sąsiedzkiego Tabularium (sklep z pamiątkami), aby już z umówionym przewodnikiem przejść do wnętrza kościoła.


Tutaj ciekawostka – w kościelnym pomieszczeniu (dawniej Sali katechetycznej, a obecnie krypcie) przy pomocy georadaru odkryto szczątki ludzkie. Po badaniach domniemuje się, iż są to szczątki trzech mistrzów krzyżackich: Wernera von Orselna, Ludolfa Königa von Wattzau oraz Henryka von Plauena. Oprócz wielkich mistrzów warto również dowiedzieć się o Dorocie z Mątowów, która podobno dała się zamurować w celi przy kościelnym prezbiterium.
Samo wnętrze katedry również jest ciekawe, choć restauracja niektórych polichromii daje wiele do życzenia. Zwiedzanie krypty i katedry wspominamy tym milej, że oprowadzał nas fenomenalny przewodnik, który zaopatrzył  nas w wiele nowych historycznych informacji i hipotez.

Wracając z Kwidzyna do naszej kwatery w Malborku na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy zamku w Sztumie. Tutaj niestety rozczarowanie – zamek, a raczej jego pozostałości nie są dostępne turystycznie. Jedyną możliwością jest tylko obejście od zewnątrz lub (jeśli ma się szczęście umówienia z miejscowym bractwem rycerskim) dodatkowo obejrzenia zbrojowni.


Dzień piąty to pożegnanie z Malborkiem i obranie kurs na mazurską Ostródę. Ale zanim tam dojechaliśmy – zaserwowaliśmy sobie dwa postoje. Najpierw zjechaliśmy z drogi krajowej nr  22, aby w małej wiosce Fiszewo obejrzeć pozostałości gotyckiego kościoła z XIV wieku.



Prezbiterium kościoła uległo  zniszczeniu w 1754 r., ale zostało odbudowane latach 1897–1898. Ponad piętnaście lat później odnowiono również dach i wieżę kościelną. Niestety po pożarze  w 1948 roku nie został już naprawiany, czego efektem są zarośnięte chaszczami ruiny.


Z Fiszewa wróciliśmy na drogę nr 22, a następnie za Elblągiem z drogi S7 poczyniliśmy zjazd na Małdyty, aby tam zjeść obiad w Zajeździe pod Kłobukiem. Zajazd ów brał udział w programie Kuchenne Rewolucje, ciekawa więc byłam jak restauracja broni się smakiem po zmianach dokonanych przez Magdę Gessler.

Karta, mój obiad i chodząca po ogródku fauna, czyli kot kłobucki

No i tak – cała nasz trójka była zadowolona. Nasze obiady były naprawdę smaczne. Warto było nadłożyć drogi.


Kiedy już dojechaliśmy do Ostródy, dopadło nas kolejne rozczarowanie na miarę zamku kwidzyńskiego. Pomimo tego, że zamek  w Ostródzie pod koniec XX wieku (po zniszczeniach na skutek II wojny światowej) został dość wiernie odbudowany, to jego wnętrza  i dostępne wystawy nie mają już nic wspólnego z Krzyżakami.



Po dość szybkim obejrzeniu zamku zrobiliśmy sobie spacer po mieście zakończonym dużą porcją lodów zjedzonych w sąsiedztwie ostródzkiego molo przy jeziorze Drwęckim.



Dzień piąty zakończyliśmy noclegiem w dość przyjemnym i kameralnym podostródzkim hotelu Sajmino w Kajkowie.


Dzień szósty ponownie w trasie. Tym razem w programie ukłon w moją stronę, czyli zwiedzanie skansenu w Olsztynku. Dużo sobie po nim obiecywałam. Wszak tamtejsze Muzeum Budownictwa Ludowego znane jest jako jeden z większych Parków Etnograficznych.






Rzeczywiście zajmuje on dość rozległy teren, ale nie jest na tyle atrakcyjny jak chociażby zwiedzany w zeszłym roku skansen w Dziekanowicach (okolice Ostrowa Lednickiego). W Olsztynku nie są dostępne do zwiedzania wnętrza wszystkich chat – niektóre trzeba oglądać przez pleksi. Owszem - jest zagrodowy zwierzyniec, ale nie wszędzie zostały utrzymane przy obejściach chat warzywniki, które w Dziekanowicach były dość liczne. Rozległość terenu skansenu w Olsztynku ma jednak jeden niewątpliwy plus – wymusza długi spacer, co akurat jest dobre dla formy i apetytu.


A skoro już mowa o apetycie – początkowo planowałam, że obiad zjemy w karczmie przy skansenie. Okazało się jednak, że zlokalizowana niedaleko restauracja Zielarnia również jest po Kuchennych Rewolucjach Magdy Gessler. Postanowiliśmy to sprawdzić.


To był dobry krok, bo zarówno obiad jak i desery były przepyszne z zachowaniem niewygórowanej ceny. Jedyny minus to zbyt długi czas oczekiwania na deser. Myślę jednak, że to akurat jednostkowy przypadek, a nie norma – wszystko wskazuje na to, że pani kelnerka po przyjęciu zamówienia zupełnie o nim zapomniała. Po półgodzinnym oczekiwaniu upomniałam się o nasze porcje i te na naszym stole pojawiły się już ekspresowo. Smak jednak broni tę restaurację, więc gorąco polecam.


Posileni wsiedliśmy do naszej cytryny i pojechaliśmy zwiedzać ostatni punkt naszej wyprawy. Skoro tematem przewodnim byli Krzyżacy – pojechaliśmy tam, gdzie ponieśli oni sromotną klęskę, czyli do Stębarku, aby zwiedzić Muzeum Bitwy pod Grunwaldem.


Tam, na wzgórzach dylewskich pod Grunwaldem usłyszeliśmy interesujące wiadomości na temat nie tylko Krzyżaków i samej bitwy, ale również znaczenia pomników, które stoją na tym terenie i upamiętniają wydarzenie sprzed 605 lat. Gdyby nie nasz przewodnik, Pan Leonard pewnie zabawilibyśmy tam niespełna pół godziny. A tak nie wiadomo kiedy szybko upłynęło nam 2,5 godziny. A później... home, sweet home ;)



Na koniec nasze konkluzje po tegorocznym wyjeździe:
Wniosek pierwszy: Malbork jako sztandarowy zabytek pokrzyżacki jest bardzo wypromowany, a pieniądze na jego renowacje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (któremu podlega bezpośrednio) płyną szerokim strumieniem. To dobrze, ale na jego tle widać jak bardzo niedofinansowane są inne obiekty na tym gotyckim szlaku.  Jedynym wyjątkiem jest Zamek Gniew, który swój walor turystyczny może wzmacniać dzięki m.in. funduszom  z prowadzonej na jego terenie działalności hotelarskiej. Szkoda, że tak atrakcyjny, o dużym potencjale szlak kulturowy nie ma jednolitej polityki promocyjno-finansowej, co mogłoby się przełożyć na większy potencjał turystyczny.


Wniosek drugi: Wszędzie, gdzie tylko to było możliwe, zwiedzaliśmy obiekt z indywidualnym przewodnikiem. Dzięki temu zwiedzanie było pełniejsze (wyjątkiem był tylko zamek w Ostródzie i skansen w Olsztynku). Gorąco zachęcam do takiej formy zwiedzania. Może i cena biletu wzrośnie, ale wierzcie mi, ma to swoje dodatnie przełożenie – żaden książkowy przewodnik nie powie Wam tyle, co żywy człowiek, zwłaszcza, kiedy z wykształcenia jest historykiem.


Wniosek trzeci: Polska jak długa i szeroka – turystycznie ma sporo do zaoferowania. Wystarczy tylko poświęcić trochę czasu, aby wyznaczyć interesującą marszrutę.


____________________________________
Przydatne adresy:
Gniew: zamek



piątek, 3 lipca 2015

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 4. Szlakiem zamków gotyckich - część I


W zeszłym roku jeden z naszych wakacyjnych wyjazdów skierował nas na Pałuki, gdzie to okolice przemierzyliśmy szlakiem piastowskim (tutaj podlinkowane: część I i II relacji).
Tematycznym wyłomem był wtedy Toruń – tam żelazny punkt to „gotyk na dotyk” i ruiny zamku krzyżackiego. Miasto piernika było zaś przyczynkiem do wyznaczenia kierunku tegorocznego wyjazdu.


Tym razem przemierzyliśmy Kociewie, Powiśle, Żuławy Wiślane i Mazury, czyli obecne regiony geograficzno-kulturowe, będące dawniej pruskimi ziemiami, na których swoje zamki wznosili Krzyżacy.


Naszą bazą wypadową był Malbork. Z okien naszego pokoju rozciągał się widok na zamek. Ale nie od tej stołecznej budowli krzyżaków rozpoczęliśmy zwiedzanie.




Dzień pierwszy spędziliśmy w Gniewie. Najpierw z przewodnikiem zwiedziliśmy wnętrza zamku.
Zamek jest obecnie obiektem turystyczno-komercyjnym (w dniu naszego zwiedzania dziedziniec przygotowano na wesele), który świetnie wykorzystuje swój historyczny potencjał.



Osobiście najbardziej podobały mi się oszczędne wnętrza zamkowej kaplicy i górny korytarz między wieżami, dzięki czemu zamek można było obejść dookoła.



Po zwiedzaniu przeszliśmy pod zamek (ale wciąż na zamkowych terenach), aby obejrzeć 24. Międzynarodowy Turniej Rycerski Króla Jana III Sobieskiego. Spodziewałam się, że trochę się podczas niego wynudzę (ten punkt programu był dedykowany najmłodszej osobie z naszego teamu, czyli Lilianie), ale dość niespodziewanie okazał się największym pozytywnym zaskoczeniem tego wyjazdu. Gonitwy turniejowe, czyli walki na kopie były bardzo emocjonujące i wciągające.
Zaś sama Liliana wraz z naprędce zebraną drużyną Dzikich Wiewiór zdobyła pierwsze miejsce w Plebeju (zabawa dla publiczności).
Tym samym nieśmiało snujemy już plany przyszłorocznej edycji turnieju wraz z noclegiem na zamku.


W Gniewie warto jeszcze przejść się po malutkim, ale dość urokliwym ryneczku oraz obejrzeć wnętrza zlokalizowanego nieopodal  kościoła św. Mikołaja z XIV wieku.



Dzień drugi to żelazny punkt programu naszego wyjazdu, czyli krzyżacki zamek w Malborku.


Ponad trzygodzinny spacer z przewodnikiem pozostawił niedosyt (a nie byliśmy na zamku pierwszy raz). Szkoda, że z uwagi na remonty i kolejne restauracje obiektu, w tym roku nie ma możliwości obejrzenia wieczornego spektaklu „Światło i dźwięk” (mając w pamięci ostatni – polecam) oraz (z tego samego powodu) nie są czasowo dostępne do zwiedzania: zamkowy kościół i wieża. Ale to nie ucieknie – wszak w Malborku pewnie pojawimy się jeszcze nie raz.


W ramach wtrętu - elementy fauny ;) Jako rasowa kociara nie mogłam odpuścić obfotografowania przyzamkowego kota malborskiego. Ten egzemplarz był bardzo przyjazny i miziasty. Jak widać poniżej - moja torba posłużyła mu chwilowo za poduszkę ;)



Obiad zjedliśmy na terenie zamku w restauracji Gothic, której szefuje Bogdan Gałązka, autor trzech już książek z przepisami czerpiącymi z kulinarnej tradycji epoki średniowiecza.



Pomimo tego, że rachunek za obiad nie należy do niskich, to jest wart swojej ceny. W pakiecie dostaje się nie tylko piękne wnętrze, bardzo sprawną obsługę i pogawędkę z szefem Gałązką, ale przede wszystkim obłędny i zaskakujący smak dań (regionalne sery, cielęcina z musem z kalafiora, lody sosnowe i szafranowe z własnoręcznie wyhodowanego szafranu! - na samo wspomnienie cieknie mi ślinka ;)). Musicie koniecznie przekonać o tych dobrach własne kubki smakowe lub… uwierzyć mi na słowo. Dodam, że restauracja  jest członkiem stowarzyszenia Slow Food oraz Sieci Dziedzictwa Kulinarnego Pomorskie w ramach Europejskiej Sieci Regionalnego Dziedzictwa Kulinarnego.


Kiedy wyszliśmy już poza mury zamku i przeszliśmy na malborskie Stare Miasto wpadliśmy w zadumę. Niestety - starówka malborska podzieliła taki sam los, co moje miasto rodzinne i wiele innych miast w Polsce po II wojnie światowej. Z trudem szukać tutaj zabytkowych kamieniczek – w ich miejscu stoją PRL-owskie klocki, które do zamku pasują jak pięść do nosa.

Kilkaset metrów od zamku znajduje się XIII- wieczny kościół św. Jana Chrzciciela. Stanowi on wielki dysonans – na tle bardzo dofinansowanego i cały czas restaurowanego zamku jest obiektem, który domaga się generalnego remontu i solidnego wypromowania na turystycznej gotyckiej trasie. Posiada bardzo ciekawe i jednak dość rzadkie sklepienia kryształowe, których ja osobiście nigdzie wcześniej nie spotkałam. Nawet teraz, takie zaniedbane są piękne. A jaki mogłyby wzbudzać zachwyt po renowacji… Zapamiętajcie ten obiekt przy okazji zwiedzania malborskiego zamku.




A skoro o kościołach mowa – dzień trzeci spędziliśmy w Pelplinie podziwiając pocysterską bazylikę katedralną Wniebowzięcia NMP na placu Tumskim.


Jest to jedna z najwyższych świątyń gotyku ceglanego w Polsce. Centralny ołtarz zaś jest drugim pod względem wysokości ołtarzem w Europie. A to nie wszystko, bo warto obejrzeć tam średniowieczne stalle (nareszcie wiem, jak wyglądają w nim misericordie) i przepiękne sklepienia kwiatowe.


Ta katedra to perła architektury bez dwóch zdań. Takiego zachwytu nie wzbudziła we mnie ani katedra gnieźnieńska, ani poznańska. 
Dodam, że w Pelplinie, nieopodal katedry, znajduje się Muzeum Diecezjalne, które w swoich zbiorach ma jedną z 48 zachowanych na całym świecie Biblii Gutenberga. Ponieważ nasza wizyta przypadła na poniedziałek – muzeum było zamknięte. Pamiętajcie więc, że Pelplin warto odwiedzać w pozostałe dni tygodnia.



To oczywiście jeszcze nie koniec. Ale aby Was nie zanudzić zbyt długim tekstem, postanowiłam go podzielić na dwa wpisy. Zapraszam zatem jutro na część II wakacyjnej opowieści. Zdradzę tylko, że w podsumowaniu zawarte będą nasze konkluzje, osobiste rankingi i garść przydatnych adresów i innych informacji. Zachowajcie czujność i do rychłego przeczytania ;)




środa, 1 lipca 2015

Varia: podsumowanie miesiąca, nagrody i nominacje oraz Książki na stos!


Koniec czerwca, zatem dobry to czas na podsumowanie miesiąca. A było ciekawie, oj było!







4. Laureatką III edycji nagrody Gryfia została Ewa Winnicka za reportaż „Angole” (wyd. Czarne)




W kategorii „opowiadanie” nominacje za rok 2014 otrzymały:

Krystyna Chodorowska -„Kre(jz)olka”(Nowa Fantastyka 3/2014, Prószyński Media)
Stefan Darda - „Nika”, (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Stefan Darda - „Rowerzysta”, (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Dorota Dziedzic-Chojnacka  - „Teleturniej”, (Fahrenheit 07.07.2014)
Anna Kańtoch - „Sztuka porozumienia”, (Światy równoległe, Solaris)
Marta Krajewska - „Daję życie, biorę śmierć”, (Nowa Fantastyka 10/2014, Prószyński Media)

W kategorii „powieść” nominacje za rok 2014 otrzymały:

Michał Cholewa - „Forta” (Warbook)
Jakub Ćwiek - „Chłopcy 3. Zguba” (Sine Qua Non)
Stefan Darda - „Czarny Wygon. Bisy II” (Videograf)
Marta Kisiel  - „Nomen omen” (Uroboros)
Tomasz Kołodziejczak„Biała reduta. Tom 1” (Fabryka Słów)
Paweł Majka - „Pokój światów” (Genius Creations)

Laureaci zostaną ogłoszeni podczas jubileuszowej, XXX edycji Polconu (20-23 sierpnia, Poznań). 


6. Natomiast w dniach 24-26 lipca, w Warszawie, szykuje się III edycja Targów Książki Kulinarnej.
Podczas Targów Książki Kulinarnej odbędzie się również wyjątkowa wystawa magazynów o jedzeniu z całego świata. Będzie można zobaczyć najciekawsze pod względem formy i treści pisma m.in. z Libanu, Japonii, Norwegii, czy USA. Wystawa pozwoli skonfrontować myślenie o jedzeniu z różnych krajów, przyjrzeć się smakowemu obrazowaniu w czasem bardzo odległych od siebie kulturach i poszukać ponadnarodowej wspólnoty kuchennych doświadczeń. Wystawa stanie się także przyczynkiem do dyskusji o kulinarnej prawdzie, podczas której spróbujemy dowiedzieć się, kto dziś odpowiada za to, co jemy, kto kreuje żywnościowe trendy, kto decyduje o prawdziwości kulinarnego doświadczania – szefowie kuchni, blogerzy czy właśnie redaktorzy pism o jedzeniu.
Targi Książki Kulinarnej organizowane przez Martę Gessler, właścicielkę restauracji Qchnia Artystyczna i autorskiej kwiaciarni Warsztat Woni, to jedyne w Polsce wydarzenie łączące książki i gotowanie.




Na deser, tradycyjnie – stos (czerwcowych) przybytków. 

Z prawej - stos w całej okazałości, z lewej - najładniejsze okładki ze stosu


Egzemplarz recenzencki


Zakupione:

2. Magdalena Kicińska – Pani Stefa (o Stefanii Wilczyńskiej, która prowadziła wraz z Januszem Korczakiem Dom Sierot na Krochmalnej)

3. Hubert Klimko-Dobrzaniecki – Preparator (powieść oparta na prawdziwej historii preparatora z Łodzi, który został skazany za kazirodztwo, nekrofilię i podwójne morderstwo)

4. Jędrzej Morawiecki – Głubinka. Reportaże z Polski (reportaże o Polsce „B” ale tej na terenach południowo-zachodnich, miast: Kowar, Barda, Szprotawy, Nieszawy, Lubiąża, „złych dzielnic” Wrocławia czy Wałbrzycha oraz  na terenach byłych pegeerów w Koszalińskiem)

5. Anna Marchewka – Ślady nieobecności (biografia Ewy Szelburg-Zarembiny wraz z jej reportażami i „dorosłymi” tekstami)


7. Katarzyna Bonda, Bogdan Lach – Zbrodnia niedoskonała (książka napisana z najsłynniejszym polskim profilerem policyjnym)



Z wymiany na fejsbuniu:

8. Eduardo Mendoza – Sekret hiszpańskiej pensjonarki
9. Wilhelm Zdobywca


Przyniesiona przez Pana R.:

10. Smakowita Kuchnia Badawcza (oprócz przepisów kulinarnych zawiera na marginesach informacje statystyczne dotyczące sfery kuchenno-jadalnej Polaków)



A jak Wam minął miesiąc? :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...