Dzisiaj mamy święto miłości - Walentynki. Niektórzy je obchodzą z całą ceremonią, innych nie obchodzą one wcale. Kojarzą się z czerwonymi serduszkami, zakochanymi parami, bukietami kwiatów, czekoladkami i… koronkową bielizną dla kobiet (Na Facebooku od kilku dni wyświetlają mi się często reklamy właśnie z takimi produktami). Zatem to dzień zarezerwowany głównie dla miłości zmysłowej. Ale miłość przecież niejedno ma imię…
Od kiedy jestem mamą odkryłam inny rodzaj miłości. Zaskakujący bogatym ładunkiem emocji - wszelakich. To miłość piękna, ubogacająca, ale również bardzo wymagająca. To życiowy sprawdzian z empatii i cierpliwości.
A jak taki sprawdzian przechodzą osoby, które wychowują nie swoje (biorąc pod uwagę biologiczne i/lub prawne kryterium) dziecko? Bo je adoptowali, przysposobili lub wychowują je w ramach rodziny zastępczej? Jest łatwiej, czy trudniej? To chyba bardziej skomplikowane, aby odpowiedzieć tak lub nie.

Po lekturze książki małżeństwa Klejnockich, którzy adoptowali nastolatkę będącą prawie u progu dorosłości i reportażu o wieloletniej "matce" z wioski SOS w Biłgoraju, nasunęła się pewna myśl, że rodzina zastępcza jest często traktowana jako swego rodzaju poczekalnia, bezpieczne schronienie na jakiś czas, ale utrzymanie w niej harmonijnego balansu uczuć jest wielokrotnie trudniejsze, niż w rodzinach opartych na więzach krwi. Dzieci i dorośli mają w niej często sprzeczne oczekiwania, a ewentualne wzajemne uczucie, to efekt wieloletniej ciężkiej codziennej pracy. Nie jest to oczywiście regułą, ale nie można też stanowczo powiedzieć, że rodzina niebiologiczna i biologiczna na starcie zaczyna z tego samego emocjonalnego pułapu.
Sytuacje prowokują pytanie: czy Asia potrafiła zakorzenić się w naszej rodzinie, czy nasze wysiłki przyniosły jakiś efekt, czy też jesteśmy przez nią traktowani poniekąd instrumentalnie, jako opiekunowie, którzy od domu dziecka przejęli obowiązki dbania o nią? Nie wiem, czasem czułam się mocno rozczarowana.*
Państwo Klejnoccy relację z adoptowaną córką Asią opisali jako piękną, ale i ogromne trudną. Podobnie również wybrzmiały słowa w reportażu Łukasza Filipa. Dziecko, które część życia spędza w placówce wychowawczej jest nią niejako skażone; bezduszność biurokratycznych procedur, dyskomfort życia, brak prywatności, wychowawcy często pozbawieni empatii traktujący wychowanków surowo i zimno kształtują dziecko, które uczy się, że aby przetrwać musi przybrać maskę. Kiedy już trafia do nowej rodziny, musi na nowo nauczyć się, że okazywanie emocji i miłości jest bezpieczne, normalne i nie zrani. System nauczył je, że przetrwanie zależy od tego, że coś trzeba dla siebie ugrać, dostać, a dorośli służą właśnie do tego, aby to spełniać. Jakże smutne zderzenie z rzeczywistością doznają przybrani rodzice. Tym bardziej, że nawet pomimo najlepszych chęci, starań i całego uczucia - granica uzyskania przez dziecko pełnoletności jest często swoistą cezurą, w której życie mówi "sprawdzam!".
Oba zakończenia: książki i wywiadu w Piśmie są trudne do jednoznacznego podsumowania, że wszystko się udało, że los był po stronie rodzin i tych dzieci, że wypracowane setkami chwil, godzin i sytuacji uczucie miłości zwyciężyło i pokonało pewną barierę obcości.
Od biologicznych rodziców i całej tej genealogicznej plątaniny nie tak łatwo się odłączyć. Nie wszyscy się z tym zgodzą, bo przecież w rodzinach bywa różnie, czasem lepiej się z nią wychodzi tylko na zdjęciach, z nawet biologicznymi matkami i ojcami relacje również bywają często skomplikowane, ale ich start to bardziej tabula rasa, a nie palimpsest. A już nawet to determinuje, że rodząca się miłość rodzica do dziecka i dziecka do rodzica zaczyna się zupełnie inaczej…
_____________________
* Katarzyna Klejnocka, Jarosław Klejnocki, Próba miłości. Jak pokochać cudze dziecko,
wyd. Czarne 2014, Seria Bez Fikcji o…
Łukasz Filip, Dom przy Zielonej (reportaż), Pismo. Magazyn Opinii, Styczeń 2019 Nr 1 (13),
s. 16-24