środa, 25 września 2013

Nostalgicznie i miarowo. Michéle Lesbre - Czerwona sofa











„Przez pierwsze pół roku pisywał do mnie regularnie, opowiadał o połowach omuli w jeziorze i o tym, jak robi dla dzieci latawce. 
A potem cisza.
A po kilku tygodniach bez wieści postanowiłam wyruszyć w taką podróż, tym samym pociągiem. Od dawna już nie łączyły nas nasze codzienne sprawy, ale wciąż przecież mieliśmy tak wiele wspólnego w przeszłości.” *


Bardzo lubię jeździć pociągiem. To fascynacja, która nie minęła mi wraz z wiekiem dziecięcym. Łagodny i jednostajny stukot, który jest związany z pociągiem w ruchu – uspokaja mnie i pomaga zagłębić się w swoich myślach. Co jakiś czas wybija mnie z nich tylko gwar stacji podczas postoju lub współpasażerowie. Nie jest to jednak coś, co mnie drażni.


Taką właśnie jednostajną i spokojną melodię cechuje niniejsza opowieść o podróży Anny. A ściślej mówiąc o podróżach: tej rzeczywistej, tej metaforycznej i jeszcze innej – w przeszłość.
Impulsem do podróży rzeczywistej jest Gyl – dawny partner, który z Francji przeprowadził się w głąb Rosji i nad Bajkałem prowadzi powolne i spokojne życie. Anna na miejscu dowiaduje się, że jest żonaty z pewną Iriną, z którą oczekuje wspólnego dziecka, a wcześniej rozkochał w sobie Wolię - matkę trójki dzieci, dla których konstruował latawce. 

Jednak nie sam cel podróży Anny jest najważniejszy. Bardziej istotne jest to, jak ona przebiega, jaki niesie ze sobą ładunek emocji, choćby związany z Igorem – przypadkowym współpasażerem w pociągu. Wskazuje również, jakie nastroje targają kobietą, która zmęczona codziennością, postanawia odbyć podróż w głąb siebie. Bo fizyczna podróż jest tylko pretekstem, który pozwala zbliżyć się do prawdziwie istotnych rzeczy w życiu, a do innych zdystansować. 

„Wiedziałam, że prawdziwa podróż dokonuje się dopiero wtedy, kiedy powracamy i kiedy nasze kolejne dni są w niej tak mocno zanurzone, że pojawia się trwające przez długi czas wrażenie zawieszenia między jednym czasem a drugim, między jedną a drugą przestrzenią. Obrazy nakładają się na siebie, tworzy się tajemna alchemia, głębokie tło, na którym nasze cienie wydają się prawdziwsze od nas samych. W tym tkwi prawda o podróży.”
(…)
„Starałam się zrozumieć, co w tej podróży jest niezwykłego, przyznawałam w duchu, że przestało być istotne to, co do niej prowadziło, ale że to coś zupełnie innego, coś, co zmuszało mnie, żeby się przyznać, że chodziło o mnie, o mnie samą.
Podróż zawsze była próbą nawiązania choćby niewielkiej, nawet wątłej więzi ze światem, odsunięciem na bok tego, co wślizgiwało się między świat i mnie: odległość, język, religia, przeszkody, które nie zawsze można było usunąć, ale które nadawały sens. A to, co nadawało tej podróży wyjątkowego charakteru, to wrażenie, że do niczego się nie zbliżam, że jestem wyłącznie muśnięciem i nadal pozostaję więźniem moich lęków i w oczach innych pozostanę tą obcą.”


Nie bez powodu książka nosi tytuł „Czerwona sofa”. Ów mebel ma bowiem również istotne miejsce w książce. Jest eksponatem dla wydobycia z tła jego właścicielki, sąsiadki Anny - Clémence.
Starsza pani prowadzi bohaterkę powieści w podróż do przeszłości. Póki pamięć jej na to jeszcze pozwala - opowiada Annie o swoich miłościach z lat młodości. Wizyty Anny, wspólne rozmowy kobiet oraz lektury książek miały być dla staruszki bodźcem do życia. Obecność Clémence natomiast, pomagała Annie z uporaniem się z jej lękiem przed nie tak wcale daleką starością, która przecież jest niczym innym, jak kolejną stacją w podróży życia.


„Czerwona sofa” to nostalgiczna, nieśpieszna powieść, która toczy się powolnie i miarowo jak pociąg. Jest jak „Nieustające wakacje” Jima Jarmuscha, jeżeli wiecie o co mi chodzi: długa scena palenia papierosa, czy ta z popcornem, to jest właśnie atmosfera tej powieści. Nie ma tutaj dynamicznych zwrotów akcji, ani pasjonująco długich dialogów. 
„Czerwona sofa” to książka do rozmyślań, idealna na podróż… pociągiem. 




Laureatka Nagrody Goncourtów 2007: polski wybór

4/6
____________________
* wszystkie cytaty: Michéle Lesbre, Czerwona sofa, wyd. Sonia Draga



poniedziałek, 23 września 2013

Nowe życie w nowym miejscu. Adam Barna - Z pamiętnika wysiedleńca. Wspomnienia




„Jako chłopiec pochodzący z niezamożnej rodziny, w dodatku z wioski zabitej deskami, oddalonej od miasta o 30 km, z wielką nadzieją oczekiwałem lepszej doli, która miała przyjść po ukończeniu szkoły podstawowej. Przyszła jednak sześcioletnia niewola w czasie drugiej wojny światowej. Już na samym jej początku, zastraszony przez hitlerowców i „siczowczyków”, ukrywałem się przed wywózką na przymusowe roboty do Niemczech. Później trafiłem na takież roboty przy umocnieniach linii frontowej Polany - Ciechania, a zaraz po wyzwoleniu Karpat wcielono mnie przymusowo do wojska i wysłano na front w Sudetach. Wróciłem do domu znów z wielką nadzieją na przyszłość. Spokoju jednak nie było, najpierw z powodu partyzantów, a na koniec nieprzewidzianego wypędzenia na Ziemie Zachodnie.”*


W moim rodzinnym mieście, aby dojść na Manhattan, czyli tak zwyczajowo nazywany dawny bazar (który kilka lat temu ustąpił miejsca dużej galerii handlowej), na ulicy 1-go Maja, trzeba minąć cerkiew prawosławną. Był to dla mnie, jako dziecka naturalnie wrośnięty w krajobraz miasta budynek. Podobnie jak i to, że w mieście oprócz katolików, zielonoświątkowców i Świadków Jehowy mieszkają również Łemkowie. Dopiero niedawno, przy okazji czytania tej książki, dowiedziałam się, jak doszło do osiedlenia się tutaj Łemków, i o tym, że moje miasto było miejscem przeznaczenia dla naprawdę sporej ich grupy.

Przesiedleńczą, brutalną akcję „Wisła” ówczesne władze tłumaczyły „normalizacją życia” oraz „realizacją przyjętych przez Polskę umów o wymianie ludności, z zachowanie jej prawa do swobody zmiany przynależności państwowej, którą zahamowała ożywiona działalność ukraińskiego nacjonalistycznego podziemia na wschodnich i południowo - wschodnich rubieżach państwa polskiego.”**
Brzmi wiarygodnie? Tłumaczy powód brutalnego odcięcia korzeni? Ówcześnie tak, prawda jednak była zupełnie inna. Ukraińska partyzantka UPA i śmierć gen. Świerczewskiego były tylko pretekstem do przesiedleń i rozdrobnienia narodu w PRL-u. Rząd wiedział, iż scentralizowana władza będzie skuteczniejsza, jeżeli wyeliminuje się dążenie i utrwalanie regionalizacji. Między innymi również dlatego, po przesiedleniach i przemieszaniu ludności, 30 lat po wojnie podjęto reformę administracyjną, która na niespełna 24 lata sprawiła, iż Polska została dwustopniowo (poziom województwo-gmina z pominięciem powiatu) podzielona na niebagatelną liczbę 49 województw (obecnie - po reformie z 1999 r. jest ich 16).


Wspomnienia Adama Barny rozpoczynają się sielskim obrazem wsi, żyjącej zgodnie z rytmem pór roku. Roztaczają widok siewów, żniw, przygotowań do zimy, prac polowych i przydomowych latem – odbywających się zawsze w zgodnym gronie rodzinnym i sąsiedzkim. Społeczne relacje odgrywają wielką rolę zarówno podczas zwykłych dni, jak i świąt. Niebagatelną rolę w życiu Łemków odgrywa również religia, regulująca nie tylko kalendarz, ale i określająca konkretny typ zachowań w społeczności. Rodzinne gniazdo jawi się przez to jak fantasmagoria. Nieuchronnie jednak sielski wizerunek burzy najpierw wojenna zawierucha z niemiecką okupacją, a nadzieję wolności grzebie ostatecznie po wojnie polski rząd decydując o przesiedleniach.

„Teraz na wsi nie było tak, jak kiedyś. Nie było ani ludzi, ani dawnej wesołości. I nie tylko w naszej wiosce, ale i w sąsiednich – w Długiem, Radocynie, Lipnej, Nieznajowej. Najwięcej ludzi było w Czarnem, około 50 osób, a w pozostałych wioskach razem wziętych może drugie tyle. Nie było też życia religijnego w żadnej z tej wiosek, bo proboszcze parafialni wyjechali z wiernymi na wschód.”***

 A teraz wyobraźcie sobie, że nagle macie zostawić cały życiowy dobytek, swoje miejsce na ziemi, w którym jest dom rodzinny i ukochane zwierzęta, spakować w krótkiej chwili kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyjechać z tym daleko w nieznane. Mało tego, społeczność w której wrastaliśmy, z którą jesteśmy związani nagle przestaje istnieć, jesteśmy od niej odcięci.
Jeżeli jest to nasza własna, przemyślana decyzja, to nic strasznego, prawda? Zgoła inaczej przedstawia się to, kiedy jesteśmy nagle bez naszej zgody do tego przymuszeni. W takiej sytuacji znaleźli się właśnie tuż po wojnie Łemkowie. Stracili nie tylko cały dobytek, ale również brutalnie rozdzieleni i wymęczeni wielodniowym transportem w bydlęcych wagonach – znaleźli się na obcej ziemi, w obcym i na początku wrogim środowisku, w którym od teraz mieli budować życie od nowa.

„Pamiętam, że w naszej zagrodzie, na strychu zostało dużo różnych maszyn i narzędzi rolniczych (…) Prawie wszystko, co było potrzebne do prac w gospodarstwie. W izbie zostały stół, ławki, kanapy, łóżka, kołyski i sporo naczyń oraz sprzętu kuchennego. Nie zostawiliśmy tylko obrazów świętych i książek cerkiewnych.”
(…)
„Już od samego początku wysiedlania, na stacjach załadowczych, każdą wieś dzielono na dwie, lub trzy grupy, a ponadto rozdzielano rodziny, sąsiadów i znajomych. Transporty odsyłano w różne – jak się później okazało – odległe miejsca Polski zachodniej i północnej.”****



Życie na obczyźnie, która od teraz miała stać się nowym domem, również nie było łatwe. Dramat niesprawiedliwego i krzywdzącego nakazu wysiedlenia nie skończył się po dotarciu do stacji docelowej. Mylne przeświadczenie, iż Łemko to Ukrainiec, piętnowało i przeszkadzało w życiu codziennym, w zdobyciu pracy, w funkcjonowaniu we wrogo usposobionym społeczeństwie. Asymilacja rodziła się długo i w bólach. Objęła kilka powojennych pokoleń i nie pozbawiła uczucia goryczy i niesprawiedliwego losu.

Wspomnienia Pana Barny, były przejmującą lekturą. Raz, że pokazały, jak ciężki los dotknął powojennych Łemków. Dwa, że uświadomiły, że to właśnie ci przesiedleni żyli i żyją również w moim rodzinnym mieście.

Osobiście nie czuję się tak bardzo związana z miejscem mojego urodzenia, jak owi przesiedleńcy ze swoją Łemkowszczyzną, wsią Czarne, Długie i Radocyną, życiem w Beskidach i pracą na roli. Dla mnie "moim" miejscem jest to, w którym aktualnie przebywam, i które dla siebie oswoiłam, w którym na nowo tworzę swoją rodzinę, wydeptałam w nim ścieżki i od nowa zapuszczam kolejne korzenie, dzięki którym czuję się, że jestem naprawdę u siebie - nawet pomimo tego, że ktoś tchórzliwie, niesprawiedliwie i piętnująco, nazwie mnie "słoikiem".
Jako niewierząca nie do końca potrafię zrozumieć wagi i przywiązania Łemków do swojego prawosławnego wyznania, które wrosło w ich codzienne życie. Niemniej ich los jest dla mnie przejmujący, a przez to dodatkowo wyzwalający pokłady szacunku dla tej społeczności.

Mam teraz takie marzenie: pojechać w Beskid Niski na Łemkowszczyznę, a tam przejść przez zielone polany Czarnego, Wołowca, Radocyny. Poczuć na nowo tę dziwną mieszaninę uczuć, które nagromadziły się podczas lektury wspomnień Pana Adama Barny.
(edit z 8.06.2014 r. - Pojechałam! Relacja tutaj.)


Ponieważ książka jest udostępniona w PDF-ie w serwisie lemko.org, dokładnie pod tym adresem, gorąco zachęcam do lektury, zwłaszcza, że recenzją nie odda się tego, co można przeczytać samej/samemu.
Polecam również artykuł w Przeglądzie Prawosławnym, w którym Pan Barna również opowiada o powojennym życiu po wysiedleniu.


6/6
________________________

*, ***, **** Z pamiętnika wysiedleńca. Wspomnienia, Adam Barna, Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe, Legnica 2004 r.

** Łemkowie. Prace i materiały etnograficzne, tom XXVIII, pod red. Edwarda Pietraszki, wyd. Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Wrocław 1987 r.

sobota, 21 września 2013

Kulinarni czytają. Negresca - Prowincja w globalnej wiosce

Kiedy zapytałam Was na Facebooku, kogo chętnie przeczytalibyście w cyklu „Kulinarni czytają” pojawił się również głos za Negrescą. Ucieszyłam się, bo i ja planowałam Ją przepytać. Zwłaszcza, że blogowo znamy się od dość dawna i bardzo lubię obserwować, co nowego napisała.

W „Prowincji w globalnej wiosce” oprócz jedzenia, pojawiają się również teksty traktujące o (w głównej mierze) kulinarnych: książkowych zakupach i książkowych typach. To właśnie tam dowiedziałam się o zwyczajowej róży na Dzień Książki i z ciekawością wyglądałam nowych książkowych recenzji. 

Chociaż prawdę mówiąc tym, co lubię na blogu najbardziej, są tematyczne przyjęcia. Negresca osiąga w tym małe mistrzostwo, a każde spotkanie ma inną oprawę i smakowite menu. Zresztą uważny czytelnik zauważy, że Negresca w ogóle zwraca uwagę na detale, stąd na blogu pojawiają się również filiżanki i dekoracje choinki.

I najważniejsze chyba – obie jesteśmy kociarami, dlatego bardzo cieszą mnie u niej kocie akcenty i zdjęcia pięknej Bajeczki, godnie zastępującą, lub może odpowiedniej - zastępującego Balbinkę.

Tym razem nie będę przedstawiać moich kulinarnych typów - wolałabym skoncentrować się na wspomnianych już tematycznych spotkaniach. Było już ich naprawdę sporo, a każde szczegółowo dopracowane. Niech jako przykład posłużą: Spotkanie hiszpańskie, Jubileuszowe – żydowskie, Chłopskie jadło, Kreolskie spotkanie w Luizjanie i Ogród rozkoszy ziemskich.

Zachęcam do przejrzenia bloga Negreski: książki, kuchnia i kot – tak to moja bajka :)
Negresco, dziękuję. Życzę dużo sił, wytrwałości i mimo wszystko – dużo uśmiechu.



Oprócz ludzi, kocham koty i książki
1. Książki, które czytam najchętniej:

Książki są w moim domu od zawsze, i to się już nie zmieni. 



Gusta czytelnicze trochę mi się zmieniają :) ale nie aż tak bardzo, bez jakichś radykalnych zwrotów.
Bardzo lubię powieści, i to najbardziej takie, tworzące cykl, kiedy w kolejnych tomach poznajemy dalsze losy bohaterów (ot, jak „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Jeżycjada” M. Musierowicz, czy Harry Potter). 
Lubię powieści oparte na autentycznych faktach historycznych, przybliżające sławne postaci, pozwalające zobaczyć ich w innym, takim mało oficjalnym świetle; nie szkodzi, że to często tylko literacka fikcja – ale jakże ciekawa! (Kraszewski, Bunsch, cudowne powieści płaszcza i szpady Haliny Popławskiej).
Lubię kryminały Agaty Christie i Johna Grishama.
A! i lubię, kiedy akcja książki osadzona jest w konkretnym miejscu na ziemi, tak, żeby można było pojechać tam sobie i pochodzić śladami ulubionych bohaterów (zdarzały mi się takie podróże – tak np. zwiedzałam Poznań i Toruń, wędrując śladami Borejków M. Musierowicz).
Przyznam się tutaj, że kiedy byłam w Toruniu i zobaczyłam knajpkę „Pasta i basta”, od razu pomyślałam sobie o Zemfiroczce i jej blogu, i specjalnie tam poszłam na kolację :)


A odkąd skrystalizowały mi się zainteresowania kuchnią – lubię, kiedy w książce pojawiają się kulinarne motywy, opisy potraw, wygląd stołu, zakupy na targu – tego typu niuanse. Jasne, że przepisy, choćby w zarysie też są mile widziane.
Książek ciągle mi przybywa, bo praktycznie nie mam innej możliwości ich przeczytania jak zakup, zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę współczesną. Owszem, klasykę pożyczałam w bibliotece i kupowałam dopiero wtedy, kiedy wiedziałam, że będę chciała do danej pozycji kiedyś wrócić. Ale pożyczyć jakąś nowość w moim małym mieście, to raczej niemożliwe.


2. Ulubiona książka kulinarna:

Chyba nie ma takiej jednej, jedynej.
Kiedy byłam nastolatką moją biblią kucharską były książki: „Prywatka, przyjęcie i inne… młodzieżowe spotkania towarzyskie” Anny Czerni (fantastycznie napisana książka z super przepisami!) i „Książka kucharska dla samotnych i zakochanych” Marii Lemnis i Henryka Vitry.


Wszystkie swoje imprezki robiłam według tych propozycji i przepisów!
Teraz często robię przyjęcia tematyczne, z kuchnią danego regionu czy kraju i jako podstawowa pomoc służy mi seria książek Wydawnictwa „Watra”.


Kiedy potrzebny mi jest przepis podstawowy, klasyczny – biorę do ręki „Kuchnię polską” - praca zbiorowa, mająca mnóstwo wydań.


W książce kulinarnej nie chodzi mi tylko o przepisy; szukam takich gdzie są gawędy, opowieści, anegdoty; trudno tu nie wspomnieć o R. Makłowiczu, jego „C.K. Kuchnię” wertowałam na okrągło! 


I jeszcze jedno nazwisko: Grzegorz Ostrowski i MniamMniam.pl  


Teraz mam mniej czasu, ale kiedyś przepadałam za tym portalem, a mnóstwo przepisów Grzegorza weszło do klasyki mojej domowej kuchni.
A książka kulinarna, która zrobiła na mnie największe wrażenie (przynajmniej na przestrzeni ostatnich lat) to „Zupa Franza Kafki. Historia literatury światowej w 14 przepisach kulinarnych” Marka Cricka. Rewelacyjne  parafrazy tekstów światowej sławy pisarzy! Ze stylowymi przepisami!



3. Książkowe wyznanie:

Powiem coś, co pewnie dla wielu osób będzie nie do przyjęcia i uważać to będą za ewidentną stratę czasu, albo i co gorszego… Otóż mam książki, do których lubię wracać, choć doskonale pamiętam ich treść, bohaterów, wiem, jak się skończą….
Wiele nad tym myślałam, bo niejednokrotnie czułam obawę, że być może w ten sposób postępując, nie rozwijam się, drepczę w miejscu. Ktoś może też powiedzieć, że w ten sposób żyję w nierealnym świecie.
Ale to nie tak.
Mam rodzinę, przyjaciół, włączona jestem ściśle w ich świat, ale ci „książkowi przyjaciele” są swego rodzaju odskocznią od przytłaczającej czasem codzienności; zanurzam się w ich świat z różnych przyczyn: czasem, aby oderwać się od kłopotów, czasem, aby przypomnieć sobie jak też oni poradzili sobie z sytuacją, która akurat i mnie się przytrafiła, czasem aby po prostu ogrzać się w cieple ich osobowości.
A ponadto tych książkowych przyjaciół ciągle przybywa, bo przecież wciąż czytam też nowe książki. Ten mój książkowy krąg nie jest zamknięty, choć jednak nie tak prosto tutaj się „załapać”. Ale to dla mnie na szczęście zawsze było oczywiste, że trzeba być otwartym na nowe znajomości.


4. Książka, którą czytam obecnie:

Właśnie skończyłam czytać najnowszą książkę J. Chmielewskiej „Zbrodnia w efekcie”. 


I powiem od razu, że bardzo męczyłam się w miarę kolejnych stron. Wszystko tu właściwie od samego początku było wiadome, cały wątek kryminalny na widelcu, liczyłam jednak na zabawne dialogi i absurdalne scenki, z których niegdyś Chmielewska słynęła. Ale niestety. Ciągle kupuję jej książki z nadzieją, że trafi się wreszcie hit – i ciągle klapa.

Zaczęłam czytać coś bardzo ciekawego, kupionego w taniej książce (co bardzo lubię): „Powrót Wolanda” Witalija Ruczinskiego – znów spotykamy bohaterów „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, i to w czasie rosyjskiej pieriestrojki :)


I jeszcze studiuję książkę „Kari na bananowym liściu” Janiny Pałęckiej i Oskara Sobańskiego, jako że moja najbliższa impreza będzie poświęcona kuchni indyjskiej.



czwartek, 19 września 2013

Splot różnych dziwnych wydarzeń. Robert Karjel - Szwed, który zniknął

"SF: A jak ze zdjęciami?
RK: Masz na myśli zdjęcia ludzi. 
SF: Są jakieś?
RK: O, tego znam.
SF: To jeden z nich?
RK: Może tak być. To może być również taksówkarz, na którego kiedyś natrafiłem, gwiazda filmu albo dawny sąsiad.
SF: To nie żadna gwiazda filmu. Myślimy, że brał udział. Wiesz, jak się 
nazywa?
RK: Nie mam pojęcia.
SF: Pamiętasz, gdzie go spotkałeś?
RK: Nie mam pojęcia.
(Cisza)
RK: Natomiast myślę, że jest Szwedem.*


„- Po kolei. Dlaczego miałby być Szwedem?
- Ponieważ ktoś tak twierdził.
- Ale nie macie pewności.
- Nie.”



Zapewne znacie ten stan książkowego kaca, kiedy historia w ostatnio przeczytanej książce tkwi w głowie tak mocno, że trudno rozpocząć kolejną. Ja stosuję takie oto lekarstwo: przed rozpoczęciem nowej - czytam coś krótkiego i lżejszego. Dopiero później wgryzam się znowu w coś, co zajmie mi więcej czasu i uwagi.
Takiego „kaca”, jak wyżej, zaliczyłam właśnie po recenzowanej tutaj książce i żałuję, że tak długo zwlekałam z jej lekturą. Wszystko dlatego, że wcześniej dopadła mnie urlopowa niemoc czytelnicza.
Tymczasem okazuje się, że powieść, niczym Trylogia Stiega Larssona, nie pozwala aby się od niej oderwać i o sobie zapomnieć.


Zdarzenia w powieści początkowo przedstawiane są dwutorowo, na przemian odkrywając pewne zdarzenia z 4-letniego okresu dwóch mężczyzn szwedzkiego pochodzenia.

Jednym z nich jest tajemniczy N., który swoją tożsamość i dotychczasowe życie traci w wyniku tsunami, które dopadło go na, jak można domniemywać, świątecznym rodzinnym wyjeździe do Tajlandii. Szkody wywołane przez żywioł są przyczynkiem do związania się mężczyzny z pewną grupą ludzi, z którą wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych celem „unieszkodliwienia” przywódcy pewnego apokaliptycznego kościoła, a powiązany z tym późniejszy napad na bank gmatwa i tak już trudne położenie owego N.

Drugim ze Szwedów jest Ernst Grip - funkcjonariusz szwedzkiej Policji Bezpieczeństwa, który na służbowe polecenie swoich przełożonych - w Stanach Zjednoczonych ma pomóc FBI w identyfikacji obywatela prawdopodobnie szwedzkiego pochodzenia. Nieoczekiwanie, zaraz po przylocie do Nowego Yorku, zostaje przetransportowany na wyspę Diego Garcia, gdzie – jak się szybko okazuje - amerykańskie CIA ma swoje tajne więzienie.  Tym sposobem Ernst znajduje się w celi z kimś, kto niejako żył jego życiem.

Opowieść biegnąca na początku dwutorowo, w pewnym momencie, niczym zamek błyskawiczny,  nagle się zazębia i dość zaskakująco splata losy dwóch Szwedów powodując w ten sposób kłębek utworzony z domysłów, niedopowiedzeń i strachu. W miarę wnikania w głąb historii nagle rozjaśniają się kwestie związane z tajemniczą Topeką, mężczyzną zlecającym kradzieże dzieł sztuki, zagubionym paszportem i kobietą z kotem. Mimo to Grip, mający na sumieniu zdarzenia z lat wcześniejszych – nie może czuć się pewnie.

„- Bez względu na to, co to jest, ukrywasz to dobrze.
- Kto właściwie ukrywa co? – Grip uśmiechnął się szeroko.
Osobliwy moment, kiedy stawką było wszystko.
- Wiesz, że ta afera ma wiele wątków – zaczęła Shauna. – Wiele dochodzeń toczy się jednocześnie. Łączące je elementy, ujawniające się to tu, to tam, możemy omówić później.”


„Szwed...” to dobrze przemyślana historia w stylu „polowania na czarownice”, w którym kara śmierci ma za zadanie zamknięcia usta żądnym krwi. Stawia również pytanie o bezprawne przetrzymywania więźniów bez wyroków sądowych i tortury stosowane w więzieniach na wzór Guantanamo.

W miarę, jak historia pomału kończy swój bieg, fabuła robi się coraz ciekawsza, ale wciąż obfituje w zagadkowe elementy, do których należą m.in. dialogi, które Ernst prowadził z funkcjonariuszką FBI Shauną Friedman, niecodzienne wykorzystanie krzyżówek na potrzeby więziennej celi, zmyślne przesłuchania, czy zaskakująco ułożony plan napadu na przywódcę sekty.

„Szwed, który zniknął” jest idealną książka dla tych, którzy lubią thrillery z elementami kryminalnymi, którym dobrze czytało się „Millenium”, lub tych, którzy lubią być zaskakiwani zwrotami akcji. 
Jest również wymagającą powieścią – zastosowana w niej nielinearność wymusza skupienie uwagi na fabule, która pomału tworząc rys psychologiczny dopiero w połowie lektury odkrywa wątek scalający wszystkie elementy układanki.
Przyznaję – czytanie pierwszych 20 stron szło mi topornie, ale kiedy już załapałam rytm wyznaczony przez autora,  resztę żarłocznie pochłonęłam podczas kilku kursów tramwajem do i z pracy i żałuję, że to już koniec historii.

„Kiedy w wiadomościach zaczęto następnie podawać to, co stało się chlebem powszednim – fala, co zmyła połowę plaż na oceanie Indyjskim, Szwedzi, którzy w dalszym ciągu są zaginieni – ktoś pilotem wyłączył telewizor.”

6/6

Za egzemplarz książki dziękuję Czytelnikowi.
________________
*wszystkie cytaty: Robert Karjel, Szwed, który zniknął; wyd. Czytelnik



wtorek, 17 września 2013

Facetka z torbą. Joanna Chmielewska - Zbieg okoliczności











„Potrójna afera wam się zbiegła, jak gacie po praniu.”*

„Zbiegły się dwie śmierdzące sprawy, korzyści materialne wznoszą się od dołu ku górze, a z góry na dół spływa warstwa ochronna. Grube ryby z wierzchu trudno ukąsić…”

„Zbiegi okoliczności, okazuje się, działają w różne strony.”




Gdybym wiedziała wcześniej, że kryminał może być tak zabawny, już dawno zabrałbym się do książek Joanny Chmielewskiej. I proszę mnie źle nie zrozumieć - uwielbiam smętne i groźne kryminały, a przy tym okazuje się, iż dawka humoru niekoniecznie musi być w tym przypadku kwiatkiem do kożucha. Ostatnio tak dobrze bawiłam się przy kryminale 4 lata temu przy okazji „Przygody fryzjera damskiego” Eduarda Mendozy.**

„Zbieg okoliczności” zaczyna się mocno. Oto policyjny komisarz z wydziału przestępstw gospodarczych wybiera się na przesłuchanie do mieszkania niejakiego Mikołaja. Na miejscu okazuje się, że lokator jest już właśnie denatem, a wszędobylska sąsiadka wskazuje na prawdopodobnego sprawcę mordu kobietę, która niedawno wyszła z mieszkania zmarłego.
Szybko okazuje się, że ową podejrzaną jest... Joanna Chmielewska, która otrzymała zadanie ukrycia na Dworcu Centralnym pewnej torby i właśnie zmierza w tamtym kierunku. Na miejscu wraz z jej przybyciem wynika zaś pewna nerwowa sytuacja, z której wraz z torbą Joanna Chmielewska wybiega z dworca wprost do autobusu jadącego na lotnisko. A za nią odbywa się pościg, który dla odmiany wcale nie jest prowadzony przez Policję.  W tymże autobusie nieoczekiwanie spotyka… Joannę Chmielewską. Tak, tak - w książce są dwie Joanny Chmielewskie – starsza i młodsza, teściowa i synowa, a właściwie byłe teściowa i synowa, które, o ironio, bardzo się lubią i świetnie rozumieją. Joanna teściowa tak potem powie w rozmowie z komisarzem biorącym udział w śledztwie:

„(…) trzecie pytanie: ile ma Pani synowych?
Trzy zwyczajne i jedna kościelną – odparłam bez namysłu.”

„Joanna Chmielewska westchnęła i kazała Jarzębskiemu słuchać uważnie, bo inaczej nie zrozumie. Jarzębski zastosował się do polecenia.
- Ona była starsza od mojego syna – powiedziała Chmielewska. – Przyznaję, że urodziłam go, mając siedemnaście lat, miałam zatem trzydzieści sześć, a on dziewiętnaście, kiedy uparł się z nią ożenić. Ona była już rozwiedziona i miała dwoje dzieci, więc nie byłam zachwycona pomysłem, ale poznałam ją osobiście i przestałam protestować. Uzgodniłyśmy między sobą, że rozwiodą się, kiedy on oprzytomnieje. On sobie nawet nie zdawał sprawy z tego, ze jest młodszy od niej o sześć lat. No i wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami Rozeszli się po dwóch latach. Jak pan sobie to wszystko doda i odejmie, zrozumie pan, że różnica lat między nami wynosi tylko jedenaście, a w mojej rodzinie wszystkie kobiety zawsze młodo wyglądały.”

Swoją drogą Joanna Chmielewska młodsza również miała w tej kwestii swoje zdanie:

„Moja teściowa wyglądała do obrzydliwości młodo i chodziła w szpilkach, dokładnie tak samo, jak ja. Żadna stara baba nie nosi takiego obuwia i nie porusza się w nim tak, jakby zaczęła od dnia urodzenia. Ponadto była wariatką bezkonkurencyjną, co między innymi stało się przyczyną mojego rozwodu. Po dwóch latach mój mąż stwierdził, że jedna wariatka wystarczy w zupełności i druga stanowi niepożądany nadmiar, przeżywszy młodość przy boku matki, żonę chciałby mieć normalną. Obie z teściową rozumiałyśmy się doskonale.”

No, ale zaraz, zaraz - wciąż jesteśmy w tym autobusie jadącym na lotnisko. A w nim następuje nieoczekiwana wymiana pomiędzy dwiema Joannami oraz ich torbami, w wyniku czego młodsza zamiast starszej wprost z autobusu wsiada do samolotu lecącego do Danii. Jakby tego jeszcze było mało – w Danii pościg trwa nadal. Tymczasem Joanna Chmielewska młodsza przepada jak kamień w wodę (wcześniej dostarczając… dwie walizki pod wskazany adres), by w międzyczasie spotkać się z pewnym Pawłem, zostać czarnoskórą zwyciężczynią zakładów w gonitwach konnych, a w Polsce (powrót do kraju nastąpił dla odmiany nie samolotem, a polonezem), przy zmianach tożsamości i wyglądu, wykonać zadanie w podziemiach budynku na pewnej działce.
Jak to się wszystko skończy – nie zdradzę, ale zapewniam, że zwrotów akcji będzie kilka.


Powieść jest przyczynowo-skutkowym ciągiem perypetii obfitującym w mnóstwo zwrotów akcji, w których aż gęsto jest od absurdu. A jak do tego dodać jeszcze szereg nieporozumień związanych z jednakowymi imionami i nazwiskami teściowej i synowej, to wychodzi z tego niezły bałagan, który mąci w głowach Policji i niejednokrotnie wprawia ich w stupor. Zresztą nie tylko ich, bo również i tamtych, którym zależy na zawartości toreb, które miały się znaleźć w Danii. Swoją drogą, torby niczym biblijny chleb - mnożą się podczas całego przebiegu zdarzeń.
Co najlepsze - Joanna Chmielewska (i mowa tym razem o autorce powieści) opisała to wszystko w zabawnym tonie, który nie pozwala oderwać się od książki, aż do ostatniego zdania kończącego cały walizkowy ambaras. Nagromadzenie słów: raszpla, rąbnęła, runął, facetka powoduje, iż książka nabiera swoistego charakteru zadziorności.

„Zbieg okoliczności” to spora dawka niewymuszonego humoru. Lepiej nie czytać tego w środkach komunikacji zbiorowej ;) Lektura może powodować wybuchy nieskrępowanego śmiechu ;) Jeżeli jeszcze nie czytaliście Chmielewskiej - gorąco polecam.


„Paweł strasznie myślał i wyraźnie się wahał.
- Nad istotami obłąkanymi czuwa opatrzność – mruknął.”

5/6
_______________________
* wszystkie cytaty: Joanna Chmielewska – „Zbieg okoliczności”, wyd. Kobra Media Sp. z o. o.
** Przygoda fryzjera damskiego” to tylko jedna z czterech części barcelońskiej… trylogii o pewnym fryzjerze.
*** Recenzja bierze udział w akcji "Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę!"


poniedziałek, 16 września 2013

Varia: o tym dlaczego Czytelniczy nazwany został Pudelkiem oraz co się kroi w najbliższym czasie

Pan R. stwierdził, że Czytelniczy ostatnio jest jak Pudelek ;) A wszystko dlatego, że jest na nim wszystko, tylko nie recenzje książek. Inna para kaloszy, to ta skąd on wie, co się pisze na Pudelku ;) Tak, czy siak - wjechał mi na ambicję, nie ma co. Dlatego już jutro, po dłuższym czasie będzie o książce, przy lekturze której bardzo się ubawiłam.
Ale póki co, trochę jeszcze sobie popudelkuję i przedstawię Wam rozkład najbliższych wydarzeń, które być może kogoś zainteresują:


1. W sobotę była 119. rocznica urodzin tego, który napisał "Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali", czyli Pana Juliana Tuwima. Dodam, że Tuwim decyzją Sejmu jest patronem 2013 roku. Wiedzcie przy tym, że Tuwim był w swoim czasie znanym i zapalonym bibliofilem, a swoją kolekcję książek (wśród nich było wiele białych kruków) utracił podczas wojny. Po wojnie ponownie zaczął budować swój księgozbiór. Więcej możecie przeczytać tutaj. Natomiast z obu ww. okazji polecam Wam do przeczytania ciekawy tekst o życiu Tuwima.

2. Przez 3 dni (20-22. września) w katowickim Spodku odbywać się będą Targi Książki. Więcej na stronie i na fejsie.


3. Jeżeli dysponujecie książkami, które przeczytane stoją Wam niepotrzebnie na półce, możecie wybrać się z nimi 21. września do warszawskiej Kordegardy. Tam w godz. 16-18 odbywać się będzie Wymienialnia Książek. Więcej o wydarzeniu tutaj.

4. Ponownie w Warszawie, ale tym razem 23. września Teatr Syrena na Litewskiej zaprasza na Książkowe S.O.S. Wydarzenie ma na celu m. in. promować czytelnictwo, ale również zebrać fundusze na warsztaty pisarskie dla dzieci z warszawskiego Instytutu Matki i Dziecka. Planowane są spotkania z pisarzami, poetami, czytelniczkami i podopiecznymi Fundacji Papierowy Motyl, a także gwiazdami, które napisały książki. 

5. We Wrocławiu natomiast od 30. września do 4. października trwać będzie Tydzień w Kryminale organizowany przez Dolnośląską Bibliotekę Publiczną. II edycja festiwalu poświęcona będzie kryminałom amerykańskim. 

Grafika umieszczona za zgodą Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej im. T. Mikulskiego


6. Tydzień w Kryminale jest dobrym wstępem dla Międzynarodowego Festiwalu Kryminału, który planowany jest w terminie 09-13. października, również we Wrocławiu.

7. A jeżeli chodzi o kryminały w połączeniu z Wrocławiem, to w najbliższy czwartek 19. września zapraszam do... Warszawy ;) W Matrasie odbędzie się bowiem spotkanie autorskie z Markiem Krajewskim.


A przy okazji - wczoraj była 123. rocznica urodzin mistrzyni kryminałów - lady Agathy Christie a.k.a. Mary Westmacott, która swego czasu powiedziała: "Pomysły moich powieści kryminalnych znajduję zmywając. Jest to zajęcie tak głupie, że zawsze rodzi we mnie myśl o zabójstwie." 
Ze mnie byłaby marna autorka kryminałów, bo akurat zmywać lubię ;) Wolę być ich czytelniczką, mimo że z obszaru kryminalistyki swego czasu napisałam pracę magisterską.

Tymczasem zapraszam jutro na recenzję… pewnego zabawnego kryminału.
Oczko


sobota, 14 września 2013

Kulinarni czytają. Gutek - Gotowy prawie na wszystko

Kulinarną blogosferą rządzą kobiety. Co nie oznacza, że tę przestrzeń zawładnęły dokumentnie. Tu i tam pojawiają się bowiem męskie blogi kuchenne. Jeden z nich już na Czytelniczym gościł, czas więc na kolejnego – tym razem będzie to Gutek i jego blog „Gotowy prawie na wszystko…”

Choć Gutka blogowo znam już dość dłuższy czas, to najbardziej w pamięć wryła mi się jego „Wątróbka po żydowsku", którą nie omieszkałam oczywiście popełnić. Ale ponieważ ma ona swoich zagorzałych zarówno fanów jak i wrogów, dlatego nie będzie jedynym tematem tego wstępu ;)

Gutek na blogu kulinarnie żongluje raz kuchnią śródziemnomorską, czasem słodyczami, przeplata to zdjęciami ze swojego miejsca „nawsi” (sic! ;)) i grillowaniem oraz relacjami ze smakowitych wyjazdów. Czasem też chwali się swoimi zdjęciami ;) Na ten przykład tutaj, tutaj i tutaj.

Moje kulinarne typy? Ponieważ wczoraj popełniłam 3 słoiczki ajvaru (ale z  innego przepisu) - ten już czeka w kolejce. Mam jeszcze sporo papryki i 2 bakłażany, więc recepturę Gutka na pewno przetestuję. Idźmy dalej – Kociołek! To coś na kształt mojego wspomnienia z dzieciństwa, czyli pieczonych ziemniaków z burakami i innymi warzywami, właśnie w garnku, który  stał w ogniu.
No i pierogi! Przecież wszyscy je lubią.

Na zakończenie, tak już w temacie książkowym, muszę wspomnieć, że i Gutek u siebie też od czasu do czasu pisze o nich. Szczególnie tych przeczytanych, ale również i o tej, której jest współtwórcą.
A ponieważ uważa, że czytanie jest sexy – tym bardziej się cieszę, że dał się namówić na wyznania tutaj. Przyznaję się – „Placówki” nie czytałam, ale też uważam, że książki, to sama przyjemność :)

Robert, dzięki za uratowanie soboty ;)



1. Książki, które czytam najchętniej:

Najchętniej czytam książki, które mi się podobają. Jak mi się jakaś nie spodoba to już nie ma u mnie szans... W podstawówce zacząłem czytać PLACÓWKĘ i jak ten biedny Ślimak tak dumał i dumał czy sprzedać krowę Niemcowi czy nie, wiedziałem, że już dalej nie dam rady(ogólnie Prus mi wtedy podpadł ;)).
Tak więc, czytam i thrillery, i książki historyczne, sensacje i dokument, biografie i... Może autorami - kręgu moich najchętniej czytanych jest i Eduardo Mendoza, i Arturo Perez-Reverte, i Chmielewska, D. Preston i L. Child, Władysław Bartoszewski, Leszek Talko, Henryk Sienkiewicz, Maja i Jan Łozińscy... Kolejność jest przypadkowa, a i wyliczać mógłbym jeszcze długo. Jest jeden warunek, który książka musi spełniać: NIE MOŻE BYĆ TAK SMĘTNA JAK PLACÓWKA !


2. Ulubiona książka kulinarna:

Z wymienieniem tej jednej jedynej może być kłopot... mam ich prawie setkę. Na pewno bardzo lubię i mam ogromny sentyment do mojej pierwszej... "Wyśmienita kuchnia francuska" wyd. ARKADY. Bardzo lubię książki J. Oliviera. A także wszelkie o dawnej kuchni ziem  polskich.
Ulubiona "inaczej" jest ta do której dorzuciłem swoje skromne "trzy grosze" : "SMAKI ŚWIATA"





3. Książkowe wyznanie:

A) Moja żona robi w książkach... więc mamy ich w domu mrowie i nie możemy nad nimi zapanować!



B) Nie czytałem lektur szkolnych! Wyjątkiem była trylogia i Qvo vadis Sienkiewicza, przeczytane przed czasem.


4. Książka, którą czytam obecnie:

Niedawno skończyłem czytać thriller "Trup Gideona" Prestona i Childa. Teraz w czytaniu jest "Sołdat" Nikołaja Nikulina. Przerażająca historia o szlaku bojowym od Leningradu do Berlina, opowiedziana przez szeregowego żołnierza Armii Czerwonej. Великая Отечественная война nie przypominała niczym tej z "Czterech pancernych"...



Dodatkowo, czytam razem z Franciszkiem (trochę on sam, trochę ja jemu) książki Rafała Kosika z serii Felix, Net i Nika. Wspaniała seria przygodowo - fantastyczna dla starszych dzieci i młodszej młodzieży!
W kolejce czeka "Zapach świeżej kawy" z PWN-owskiej serii "Historie ze smakiem"  

P.S.
Ale, jeśli chodzi o czytanie książek to ja jestem cienki Bolek przy mojej żonie i córce, które na dwutygodniowy urlop zabierają osobną walizkę z tylko z książkami. A pod koniec urlopu i tak muszą ściągać e-booki z netu bo nie mają co czytać... 


sobota, 7 września 2013

Kulinarni czytają. Nieśka - Mówią weki

Muszę się przyznać, że przez pewien czas nieumyślnie przekręcałam nazwę bloga dzisiejszego Gościa, czyli Nieśki nazywając go „Mówią Wieki”. Zastanawiałam się przy tym, co autorka miała na myśli tak go nazywając, skoro nie jest to blog poświęcony historii, a kulinariom. Któregoś jednak razu zauważyłam brak literki „i”… i wtedy wszystko stało się jasne: Mówią weki! Oto blog, o którym dziś mowa :)

Słoiczek, który możecie zauważyć w nagłówku bloga określa najlepiej, moim zdaniem, charakter „Weków”, czyli gawędziarsko-zadziorny, a prosta kreska odzwierciedla dania, które tam znajdziecie: proste, łatwe, ale niekoniecznie zwyczajne. Nie otwiera się przecież słoików codziennie, czyż nie?

Co zatem proponują „Weki”? Ciasto-kanapka, czyli Wytrawne ciasto bazyliowe z pieczoną papryką, suszonymi pomidorami i serami, to jest coś, co chętnie zabrałabym ze sobą do pracy. Coś niecoś na jeden kęs? Prosta sprawa - wytrawne ciastka, czyli Kruche piłko-kapcie z buraczkami, mozzarellą i orzechami. I aby wekom stało się zadość – coś dobrego do słoika: Brzoskwinie w syropie z nutą herbaciano-gożdzikową i Dżem antonówkowo-marchewkowy z cynamonem

To moje typy na teraz. Was zostawiam z całą resztą do własnych odkryć, oraz z poniższą ciekawą książkową opowieścią Agnieszki. Powiem w sekrecie, iż Nieśka początkowo obstawiała przy twierdzeniu, że o książkach nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ale kiedy już wycyzelowała swoje „kilka zdań”, to jestem pewna, iż po lekturze stwierdzicie, jak i ja: „Dobrze, że dałaś się namówić. Takich ciekawych "autoanaliz" nam trzeba :)”.

Agnieszko, dziękuję.



Najtrudniej jest zacząć, czyli uchyl swoje wieczko...

„Kiedy nie wiesz, jak zacząć, zacznij od TU LEŻY KASZTAN, a potem się zobaczy, co będzie dalej.” Sprawdza mi się w życiu również to, że im bardziej się staram, tym mniej mi coś wychodzi (oraz odwrotnie) i tu również Pan Alexander Milne miałaby coś do powiedzenia: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

Chociaż nie jestem typem, który mieli książki na kilogramy, to mam takie okresy, że czytam dużo, ale w okresach 'posuchy' (prawdopodobnie, gdy wrażliwość ma za duża na emocjonowanie się nadmierne) mam jakąś czytelniczą blokadę. Ale, kiedy czytający mam ciąg...

Co mi w weczku gra

Lubię dokumenty, biografie (ostatnio: „Tyrmandowie. Romans Amerykański”), pamiętniki (Dziennik Białoszewskiego ciągle czeka na półce, ciężka to lektura, ale coś mi mówi, że niezbędna), historie 'z dreszczykiem', ale nie horrory (bawią mnie) czy też kryminały (jakoś nie). Najbardziej kręcą mnie opowieści oparte na faktach. Być może to skrzywienie prawie zawodowe (psycho,psycho...), umiłowanie do śledzenia toków myślenia, motywacji itd. Co nie znaczy, że nie doceniam wiarygodnie zbudowanej powieści czy przekonująco ukazanej postaci. Chociaż, gdyby mi ktoś powiedział, że 'to zdarzyło się naprawdę', to i taką bym chętnie pochłonęła (śmiech). Pewnie, jakbym w tym roku zdawała na studia, wybrałabym kryminalistykę i resztę życia spędziła w temacie motywacji zwłok... ;)

Polska, Rosja, Paryż, London, Dachau i jeden taki łysy emigrant, czyli ULUBIONE STYLE

„Wojna polsko – ruska” (również ekranizacja) zrosła się ze mną na stałe. Kiedyś, dawno temu obawiałam się trochę języka Masłowskiej, ale w tej pozycji przypasował mi idealne. Dźwięki świata, otoczenia, autorka wyłapuje je w mistrzowski sposób. Stoisz potem na przystanku albo w kolejce w sklepie (albo 'gdzieś tam') i słyszysz te teksty na nowo, w innych wersjach, ale wydaje Ci się to znajome. 'Wojna' jest dla mnie dobra i na dobre i na złe dni, jest dobra na wszystko! Odpoczynek w absurdzie – polecam, polecam.

p.s. Nie potrafiłam jednak przebrnąć przez „Kochanie, zabiłam nasze koty”, ale może spróbuję jeszcze raz. ;)

„Pokalanie” Piotra Czerwińskiego (chociaż widzę je już trochę inaczej) stało się moją mini-biblią. Bardzo neoneoneoromantyczna pozycja. Mickiewicz pewnie by jej nie polubił. Mnie styl autora (czyli bardzo bardzo prozaiczna proza) podkreślony „soczystym, ale wyważonym jednak bluzgiem” (nie bluzgiem dla bluzga) bardzo odpowiada. Polecić mogę również „Przebiegum życiae” - zabawne, prześmiewcze, chce się czytać, a o czym to pozycje, to już sprawdźcie we własnym zakresie, bo miejsca mi tu zabraknie;).

Identyfikuję się również z emocjonalnością Drotkiewicz Agnieszki. „Paryż London Dachau”- trochę taka żałoba porozstaniowa w stylu ADHD albo „Jeszcze dzisiaj nie usiadłam” - wywiady z różnymi osobami, a temat główny, można powiedzieć „Jak żyć?” (na marginesie to mój ulubiony temat w ogóle;)).

Lubię też książki Kalwasa (np. „Dom”,„Drzwi”). Pamiętam, że podobała mi się „Bezsenność w Tokyo” Bruczkowskiego, niektóre książki 'podróżnicze' czy np. zabawna i lekka (bardzo zabawna!) pozycja napisana przez syna Stanisława Lema - „Awantury na tle powszechnego ciążenia”, czyli m.in. co Lem był gotowy zrobić dla ulubionej chałwy. Do Bukowskiego chyba dorastam dopiero...

Nie tylko dla dzieci

Jeżeli ktoś ma zmartwienie, powinien tylko dolać trochę octu do płukania, a szmaciane chodniki nie
stracą koloru!
Filifionka w „Opowiadania z Doiny Muminków” T. Jannson

Mam również dziwną słabość do niektórych książek skierowanych do dzieci. „Piotruś Pan” (o dorastaniu), „Muminki”, „Mały Książę” - myślę, że spokojnie i dorośli odnajdą w nich uniwersalne prawdy. Powiedziałabym nawet, że to takie małe studia nad ludzką naturą, szkice psychologiczno - filozoficzne. Ponadczasowe.



Kulinarnie, ale nie do końca


Hmm, lubię, gdy w książkach tego typu znajduję maksimum przepisów i minimum zdjęć (takie mam dziwne preferencje). Doceniam dobry 'dizajn', który ułatwia czytanie. Nie mam swojej 'ulubionej pozycji', do której zawsze wracam. Mogę chyba powiedzieć, że lubię styl a'la Agnieszka Kręglicka felieton – krótki tekst z morzem inspiracji różnych, a do tego jeden główny przepis. Ostatnio urzekło mnie wydanie „Kuchni polskiej” autorstwa Hanny Szymanderskiej, a dużo wcześniej np. „Fotografia smaku” Zofii Nasierowskiej, w której (wbrew pozorom) nie uświadczymy zdjęć, a 24 zestawy obiadowe na różne okazje, okraszone dodatkowo ciekawą historią z życia. Do tego zabawne rysunki, śmieszne wierszyki w stylu 'haiku' i mogę przejść do...

Wierszyki słodko – gorzkie

Szymborska, Białoszewski, Różewicz, autorzy również mniej znani, a nawet (to lubię!) przypadkowi. I nie wiem dlaczego, co w nim jest takiego, że nie zapominam o tym wierszu (ze starego mini-tomiku) Lechonia:

Przed domem uschły biały bez,
Ulica szarą zaszła mgłą.
Smutek bez sensu i bez łez.
...You know, you know...
Lokomotywy nocą gwizd
Gdy się w tej mgle powoli szło.
I szary dzień i smutny list.
...You know, you know...
Potem pod ziemią węgiel wierć
I sennie w barze patrz we szkło.
Co dzień to samo. I już śmierć.
...You know, you know...

Czasem w głowie zadźwięczy mi również wiersz Gałczyńskiego – tu deklamowany przez Marcina Dorocińskiego w „Barbórce” (na marginesie również film ten polecam).

A ostatnio trafiłam na staruteńki tomik Wandy Brzeskiej i taki wierszyk:


i już się chyba ode mnie nie odczepi.

Powiem Wam coś na uszko

Co do moich dziwnych książkowych zwyczajów, to jeśli bardzo zależy mi na przeczytaniu jakiejś książki, to zdarza mi się zaznaczać najfajniejsze fragmenty ołóweczkiem. ;) Lubię też czytać książki związane z konkretnymi osobami – np. jeśli chcę kogoś lepiej poznać albo gdy ta osoba mi coś poleca, z czym się w jakimś stopniu chociaż identyfikuje. Ach ten sentymentalizm...

Właśnie skończyłam

Niedawno skończyłam czytać „Nasz mały PRL”. Jest to książkowa relacja młodej pary z dzieckiem, która na pół roku postanowiła przenieść się w przeszłość. Uwielbiam takie projekty. Poczuć coś na własnej skórze, czy istnieje lepszy sposób na naukę życia? Może zabrzmiało pompatycznie nieco, ale (według mnie) z książki płynie jeden główny wniosek: żadne czasy/sytuacje/ustroje nie są idealne. Każdy z nich ma swoje wady i zalety. Kapitalizm nie jest najgorszy, wolność to fajna rzecz (dla mnie najważniejsza!), jednak ze wszystkiego trzeba umieć korzystać.

p.s. W książce znajdziecie również coś na temat kuchni PRL-u. Zawsze to dobrze wiedzieć, jak zrobić coś z niczego, bo nigdy nie wiesz, kiedy przyjdzie kryzys!

Macham wieczkiem!


poniedziałek, 2 września 2013

Varia: czytelnictwo, szkolne lektury, Mobilna Biblioteka i dwie nagrody literackie

Rozpoczynając ponad 2 tygodnie temu swój wakacyjny urlop zdążyłam sobie w głowie ułożyć stos książek, które przez ten leniwy czas chciałabym przeczytać. Plany były piękne i obfite, a w rzeczywistości… dopadła mnie czytelnicza i recenzencka niemoc. Tym samym: nie skończyłam ani jednej książki z planowanych, na recenzję czekają 4 przeczytane już dawno (w tym trzy naprawdę ciekawe i jedna dość zabawna), a na stoliku przy łóżku leży wyrzut sumienia, czyli rozpoczęta książka z recenzją na życzenie.
Nawet Pan R. ostatnio stwierdził, że na Czytelniczym ostatnio są tylko „Kulinarni czytają” i nic „mojego”. Jakby nie było – ma rację. Mam jednak nadzieję, że wraz z końcem moich wakacji (który niestety dla mnie -  nastąpi już za okrągły tydzień) i powrotem do uporządkowanego i rozplanowanego porządku roboczych dni tygodnia, powrócę z nową energią do systematyczności.


Póki co - dzieci wracają do szkoły, MEN obcina i unowocześnia gimnazjalny i licealny kanon lektur, a poloniści biją na alarm. Za sprawą ministerstwa wyleciało kilka tradycyjnych powieści, które miały za zadanie „kształtować postawę patriotyczną” (tak twierdzi szkoła, wszak to jest w jej obowiązku). Uwzględniając to, że czasy są inne, niż jeszcze za moich lat szkolnych, może to i dobrze. Mnie jednak szkoda tych porzuconych lektur z innego powodu – biorąc pod uwagę niski poziom czytelnictwa w Polsce - obecne dzieci, jeżeli nie zetkną się z książkami, które teraz wyleciały ze spisu (vide „Pan Tadeusz”), prawdopodobnie nie przeczytają ich nigdy. A przecież nie każda szkolna lektura jest książką nudną. Ja jestem w tym gronie osób, które deklarują, że chętnie czytały lektury i cieszę się, że przebrnęłam przez nudny jak dla mnie początek "Lalki" Prusa, bo całością byłam już zachwycona. Z drugiej strony - wracając do unowocześnionego kanonu lektur szkolnych: dobrze, że na liście pojawił się Tolkien, Sapkowski i Agatha Christie.
Nie rozumiem jednak szkolnego czytania fragmentów książek lub bryków, bo one nie opowiedzą dobrze o charakterze powieści i nie zawierają w sobie naszego ładunku emocji związanego z książką i naszych przemyśleń, które mogły „urodzić się” po lekturze. 
Nie podoba mi się również, że obecnie na rynek wypuszczane są książki - lektury szkolne z opracowaniem, które wyręczają uczniów od uważnego czytania. Kiedyś w książce był wstęp lub posłowie tłumacza ewentualnie nota autora albo wydawcy (świetne w tym względzie były wydania z serii Biblioteki Narodowej wydawanej przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich). Resztę młody czytelnik znajdował sam w tekście utworu.


Odnosząc się jeszcze do rozpoczynającego się roku szkolnego – dziwnym zjawiskiem jest dla mnie znikanie bibliotek z placówek szkolnych. To na pewno nie sprawi, że Polacy będą czytać więcej książek. Pewne postawy kształtują się w latach najmłodszych, a miłość do książek wynosi się nie tylko z domu. Lekcje biblioteczne, kółka biblioteczne, konkursy aktywnego czytelnika – to nie zawsze „załatwi” biblioteka osiedlowa, czy szerzej – miejska. Nie każdy wszak zna jej adres, bo nawet nie chce mu się zadać takiego trudu. Dobra wiadomość jest taka, że póki co "Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni wycofał się z pomysłu łączenia bibliotek szkolnych i publicznych".


Nawiązując przy tym do bibliotek publicznych – w gminie Raszyn (pod stołecznym Okęciem) wiosną tego roku ruszył projekt „Bibliomobil – Mobilna biblioteka” (tutaj filmik). 


Grafika umieszczona za zgodą Gminnej Biblioteki Publicznej w Raszynie


Umożliwia on korzystanie ze zbiorów biblioteki bez konieczności wychodzenia z domu. Dedykowane jest osobom, które z jakiś względów (wiek, choroba, odległość, opieka nad dzieckiem, itp.) nie mają możliwości osobistego pojawienia się w placówce. Książki, po uprzednim zamówieniu, dowozi im bibliotekarz.  Moim zdaniem – inicjatywa warta propagowania jej w innych bibliotekach.



Wracam jednak do aury za oknem. Napisałam już o początku roku szkolnego nierozerwalnie kojarzącego się z początkiem jesieni, a nie wspomniałam o końcu lata. A w ostatnich dniach sierpnia literacko było dość ciekawie.

Po pierwsze ogłoszono laureatów Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. A ściślej mówiąc - laureata, bo nagrodę w kategorii powieść („Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza”; wyd. Powergraph) i w kategorii opowiadanie (utwór „Jeszcze jeden bohater” z antologii „Herosi”; wyd. Powergraph - możliwe do pobrania na stronie wydawnictwa) otrzymał Robert M. Wegner. Listę nominowanych przedstawiłam tutaj.

zdjęcia okładek: wyd. Powergraph, 
zdjęcie statuetki Nagrody Zajdla: © Michał Dagajew, Mirosław Stelmach



W  kolejności alfabetycznej są nimi:
1. Karl-Markus Gauss “W gąszczu metropolii”, tłum. Sława Lisiecka (Wydawnictwo Czarne)
2. Kazimierz Orłoś “Dom pod Lutnią” (Wydawnictwo Literackie) – książka zdobyła już nagrodę w VI Edycji Nagrody Literackiej m. st. Warszawy (o czym pisałam tutaj)
3. Ludmiła Pietruszewska “Jest noc”, tłum. Jerzy Czech (Wydawnictwo Czarne)
4. Jerzy Pilch “Dziennik” (Wielka Litera)
5. Andrzej Stasiuk “Grochów” (Wydawnictwo Czarne)
6. Szczepan Twardoch “Morfina” (Wydawnictwo Literackie)
7. Oksana Zabużko “Muzeum porzuconych sekretów”, tłum. Katarzyna Kotyńska (W.A.B.)

Żałuję, że z wcześniej ogłoszonej 14-tki Półfinalistów do finału nie zakwalifikowała się powieść Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”.

Ogłoszenie laureata Angelusa odbędzie się podczas gali finałowej w Teatrze Muzycznym Capitol dnia 19. października, o czym zapewne tutaj napiszę :)


Wracając do jesieni, ta literacko wygląda dość interesująco: Myśliwski, Krajewski, Mrożek, Torańska, Jagielski, Domasławski, Springer, Głowacki, Kuczok, Stasiuk, Tochman, Drotkiewicz z Masłowską... to jeszcze nie wszystkie interesujące nazwiska, których nowości szykują nam wydawcy i księgarnie w najbliższym czasie. Więcej informacji szukajcie tutaj :)


Pozdrawiam, oczko ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...