piątek, 30 grudnia 2016

Nowojorska niewiadoma. Sara Donati – Złota godzina


Zawsze dziwnie się czuła, kiedy coś przypominało jej, jak blisko ta najgorsza część miasta znajdowała się od domu, w którym się wychowywała, i okolicy, którą doskonale znała i w której czuła się bezpiecznie bez względu na porę dnia. To miasto było jak dobrze przetasowana talia kart: w każdym rogu można było spotkać równie dobrze zgubę, jak i ratunek.*



Na koniec roku trafiła mi się książka, wobec której trudno mi się określić, czy ostateczne mi się podobała, czy może jednak nie. I właściwie dlaczego trapi mnie taki znak zapytania?

Nowy Jork, rok 1883. Próżno tu szukać budynków sięgających nieba i żółtych taksówek. Po pokrytych brukiem ulicach jeżdżą dorożki, kobiety noszą długie, obszerne suknie, właśnie dla ruchu otwiera się niedawno ukończony Most Brookliński, a postawienie Statuy Wolności jest dopiero w planach. 

To również czas, kiedy kobietom jest naprawdę trudno: antykoncepcja i aborcja jest zakazana, a wszelkie nimi zainteresowanie grozi sankcjami karnymi. Kobiety, które zajdą w ciążę – muszą urodzić. Nawet za cenę własnego zdrowia lub życia. A nawet jeżeli tylko zainteresują się pokątnie przemycanymi informacjami dotyczącymi antykoncepcji, mogą nadziać się na podstęp Anthony’ego Comstocka, inspektora pocztowego i jednocześnie sekretarza Towarzystwa na Rzecz Walki z Występkiem.

Po drugiej stronie są kuzynki Sophie i Anna Savard. Obie są lekarkami, a ta profesja wykonywana przez kobiety nie jest jeszcze zbyt powszechna, ani nawet szczególnie poważana przez większą część męskiego świata lekarzy, jak również pacjentów. Ale to one są świadkami tego, jak bardzo kobiety cierpią przez zakazy w sferze prokreacji. One przyjmują kolejne porody i przynoszą pomoc w przypadku źle, niechlujnie i pokątnie dokonywanych aborcji. A te nie są wcale rzadkością. Wiedzą też, że każda edukacja, którą kierują do zainteresowanych kobiet jak zabezpieczyć się przed ciążą, w przypadku donosu - może je zaprowadzić na salę sądową w roli oskarżonych o szerzenie występku i nieobyczajności. Tymczasem w mieście pojawiają się kolejne martwe ofiary bestialsko dokonanych aborcji. I co gorsza – wszystko wskazuje na to, że ich autorem może być jedna osoba…

Tyle, jeżeli chodzi o zarys fabuły. A ta w trakcie czytania ewoluuje. Zaczyna się jako powieść społeczna opisująca zderzenie bogatego nowojorskiego świata z biedotą poupychaną w zatęchłych, zagrzybionych i przeludnionych kamienicach. Miasto jest narodowościowym tyglem, w którym mieszają się języki świata, napływają kolejne rzesze imigrantów, których dziesiątkują choroby zakaźne, a sierocińce pękają w szwach. Kobiety-lekarze muszą co krok udowadniać, że są godne wykonywanej profesji, a seksualność jest tematem tabu.

Następnie powieść przechodzi w obyczajówkę z elementami romansu. Obie kuzynki biorą pod swoje skrzydła parę włoskich sierot, ale i znajdują miłości swojego życia, snują plany na przyszłość, pojawiają się zaręczyny i śluby. Ale już w międzyczasie rozwija się niezły kryminał, bo oto sierżant Mezzanotte, mąż jednej z bohaterek zajmuje się tajemniczą sprawą śmiertelnych aborcji, które noszą znamiona ewidentnych morderstw, a modus operandi każe myśleć, że ktoś dokonuje ich naumyślnie.

Przyznaję, że wątek kryminalny jest w tej powieści najciekawszy. Chociaż i samo nakreślenie sytuacji kobiet pod koniec XIX wieku zabrzmiało groźne, bo okazuje się, że współczesność chyba chciałaby na tym polu wrócić do przeszłości. W zasadzie to było ciekawe, kiedy mieszały się różne wątki. Ale to również zabójstwo dla tej książki. Odniosłam bowiem wrażenie, że autorka chciała zawrzeć dużo więcej, niż zdołała napisać. I chyba nie do końca zdecydowała, który wątek będzie tym głównym. W efekcie czego zakończenie książki pozostawiło mnie z pytaniami, na które nie otrzymałam odpowiedzi, bo wątki wydają się urwane. Nie uzyskałam też odpowiedzi, do czego odwołuje się tytuł powieści. Nawet zastanawiałam się, czy to nie jest czasem tylko pierwszy tom większej historycznej sagi…  Ale nie, nic takiego nigdzie nie znalazłam. A może źle szukałam…?

Na obronę „Złotej godziny” muszę przyznać, że czytało się ją naprawdę dobrze. Może miejscami była napisana zbyt naiwnie, ale im dalej w fabułę, tym bardziej wsiąkałam w atmosferę XIX wiecznego Nowego Jorku. W wyobraźni słyszałam stukot kół dorożek po kocich łbach, widziałam kobiety w zabudowanych, czarnych i długich do kostek sukniach i wieczorne ulice oświetlone gazowymi lampami, czułam zapach stęchlizny w dzielnicach biedy, które odwiedzały lekarki i smak włoskiego jedzenia w domu rodziny Mezzanotte. Tyle tylko, że nie wiem, co właściwie było tym głównym wątkiem. I właśnie tej niewiadomej mi żal…


3/6
__________________________
*Sara Donati – Złota godzina [The Gilded Hour]; Wydawnictwo Kobiece 2016
Egzemplarz recenzencki przekazało Booksenso

piątek, 23 grudnia 2016

Jackoteka: Książeczki kontrastowe, Oczami maluszka


Kupowaliście ostatnio jakieś zabawki dla noworodków? Jeśli tak, to prawdopodobnie zauważyliście, że działy wyprawek dla dzieci są teraz pełne przedmiotów o wyraźnych czarno-białych deseniach – pluszowych zwierzątek, sznurków z zabawkami do zawieszania w kołyskach, wózkach i łóżeczkach, kocyków, poduszek i tak dalej. Producenci zrozumieli wreszcie, co może widzieć noworodek, a czego nie. Te ostro kontrastujące ze sobą ascetyczne wzory są nie tylko najlepsze ze względu na ograniczoną ostrość wzroku noworodków, ale również dlatego, że w pierwszych tygodniach życia widzenie barw jest bardzo kiepskie. (…) Przyczyn tego jest wiele, ale najważniejszą jest znana nam już niedojrzałość siatkówki, która ogranicza ostrość wzroku, ponieważ czopki wykrywające barwy są, podobnie jak te, które wykrywają szczegóły, grube i rzadko rozmieszczone. W miarę wydłużania się i zagęszczania w dołku środkowym wychwytują światło coraz lepiej. A zatem zdolność widzenia barw zwiększa się wraz z dojrzewaniem czopków.
(Lise Eliot, „Co tam się dzieje? Jak rozwija się mózg i umysł w pierwszych pięciu latach życia, wyd. Media Rodzina 2010)


Dopóki potomek nie był w drodze, czyli dopóki nie szykowałam się do roli mamy o dzieciach, a tym bardziej o noworodkach wiedziałam mało, żeby nie powiedzieć wcale. Ba! nigdy nie trzymałam noworodka na rękach – Jacek to mój debiut. A zatem dużo zdaję się na intuicję, nieco improwizuję, ale sporo też czytam mądrzejszych ode mnie. 

I tak na ten przykład dowiedziałam się, że noworodki w pierwszych dniach widzą świat… do góry nogami ;) A poza tym ten świat jest nieostry i dość słabo widoczny. Najlepiej widoczny na odległość od twarzy mamy, a już góra w odległości 20-30 cm. Jacuś status noworodka porzucił wraz z końcem listopada. Mimo to jako niemowlak wciąż widzi dość słabo. Trzeba więc mu pomóc w rozwijaniu jego wzroku i mózgu. 

Na początku w ramach kontrastów występowały: kocia poduszka z IKEA, osobisty lemur Jacka i pożyczona łaciata szmatka krówka – głównie podczas leżakowania na brzuszku. Ale i aktywizacji na plecach również. A uwagę od przewijania (czego młodzież nie lubi) odwracają obrazki, które stworzyłam z kształtów dostępnych Wordzie. 




A teraz w ramach świątecznego prezentu od jednej z cioć doszły bonusy w postaci książeczek kontrastowych oraz kart z serii „Oczami maluszka”.


To fantastyczna sprawa obserwować takiego malucha, który nagle zauważa coś, co jest dla niego widoczne: oczy robią się wielkie jak spodki, a usta tworzą coś na kształt bezgłośnego „woooow!” :) A teraz, kiedy Jacenty po kolejnym skoku rozwojowym nabył nowych umiejętności – dodatkowo wodzi za tymi obrazkami, kiedy przed oczami przesuwam je po łuku. I tak sobie „czytamy” pierwsze książeczki. No bo wiecie: Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci ;)


W ramach świątecznej edukacji Jacenty uczy się, jak wygląda choinka. Dlatego tym razem przy życzeniach nie będzie drzewka zielonego, a czarne ;)


Zatem Drodzy Czytelnicy Czytelniczego, życzę Wam wszystkiego dobrego na święta, dużo świętego spokoju, miłej atmosfery, czasu na lenistwo z książką i prezentów pod (niekoniecznie czarną) choinką :) 


______________________________
Książeczki kontrastowe, wyd. Wilga - Grupa Wydawnicza Foksal

niedziela, 18 grudnia 2016

"I'm Not a Girl, Not Yet a Woman"* Adele Faber, Elaine Mazlish – Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać żeby z nami rozmawiały


Nie możecie ich ochronić przed wszystkimi niebezpieczeństwami dzisiejszego świata czy oszczędzić im emocjonalnej burzy okresu dojrzewania, czy odciąć od popkultury, która ich bombarduje szkodliwymi przekazami. Ale jeśli potraficie stworzyć w waszych domach taki klimat, aby dzieci czuły, że mogą swobodnie wyrazić swoje uczucia, to istnieje duża szansa, że będą też bardziej skłonne wysłuchać, co wy czujecie. Że będą w stanie rozważyć punkt widzenia dorosłych oraz zaakceptować wprowadzone przez was ograniczenia. Istnieje też większe prawdopodobieństwo, że wasze wartości będą dla nich ochroną.**

Recenzja Self-Reg pod tym linkiem
Mózg nastolatka jeszcze czeka na półce ;)


Jestem obecnie na bardzo ciekawym etapie życia. Mogę teraz dużo obserwować i uczyć się więcej o ludzkim mózgu. I nie! Nie zostałam nagle psychologiem, psychiatrą tudzież neurologiem. Jestem od 1,5 miesiąca matką niemowlaka i od kilku lat macochą dla nastoletniej już pasierbicy. Trzeba przyznać, że to bardzo duży rozrzut wiekowy i zupełnie inna dojrzałość emocjonalna. I obie te osobowości, uwzględniając wiek, trzeba poznać, aby je zrozumieć i przetłumaczyć sobie ich zachowania na język dorosły. 

Prawda jest taka, że ze swojego okresu niemowlęcego nie pamiętamy nic a nic. Konstrukcja i możliwości mózgu powodują, że na tym etapie nie przechowuje on danych dla długookresowej pamięci. Jesteśmy pozbawieni wspomnień aż do 3 roku życia. Ponieważ nie ma możliwości czerpać z własnych doświadczeń, właśnie dlatego tak trudno czasem zrozumieć niemowlę. Inaczej jest z wiekiem nastoletnim. O tak! Z tego okresu możemy przypomnieć sobie całe mnóstwo chwil, które przeżyliśmy. Prosta z tego konkluzja, że będąc rodzicem nastolatka – jego wychowywanie powinno być pestką, niczym trudnym, pasmem – ba! wręcz autostradą samych sukcesów. Skąd zatem bierze się popularność powiedzenia „małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”?

Mamy pewne ugruntowane wymagania, jak dziecko powinno się zachować. Jest to suma tego, czego wymagali rodzice od nas, tego, jakimi nastolatkami byliśmy oraz… ile spokoju chcielibyśmy mieć, mając w domu nastolatka. Ciekawa mieszanka, która często nijak się ma do zastanej sytuacji. Prosty przykład: ja i moja pasierbica to dwa zupełnie różne temperamenty i kompletnie inne sfery zainteresowań. Dodajmy do tego upływ czasu między naszymi nastoletnimi czasami, w których w ogromnej mierze odgrywa nie tylko sytuacja ekonomiczno-polityczna, ale również ogromny postęp technologiczny. Już samo to powoduje, że swoją wizję nastolatka muszę przekonwertować przez szereg różnych czynników.

Przyznaję, nie jest to łatwe. Nie oznacza jednak, że nagle jestem jak kosmita na Ziemi. Mogę czerpać ze swoich wspomnień, aby próbować wczuć się w rolę nastolatki i próbować ją zrozumieć. Zawsze warto cofnąć się do swoich nastoletnich czasów i przypomnieć sobie, co było najlepsze w tym okresie, ale też, czego się nie lubiło, jakie miało obawy. Pomyśleć o pierwszych miłościach, randkach, przypomnieć ówczesne pasje, westchnąć na myśl o wolności od dorosłych obowiązków, ale przypomnieć też o poczuciu odrzucenia lub zagubienia, trudności w zrozumieniu swoich emocji i hormonalnej burzy objawiającej się nie tylko trądzikiem na twarzy. To tak na przykład.

Chodzi o to, aby naprawdę wiedzieć i zrozumieć, z czego mogą wynikać różne reakcje młodego człowieka. Bo nie chodzi o to, aby nastoletni bunt jakoś przetrwać lub go zagłuszyć. On jest po coś. Negacje, kłótnie, robienie na opak to paradoksalnie dobre rzeczy (sic!) pozwalające przeciąć emocjonalną pępowinę z rodzicami. A to przygotowuje do samodzielnego dorosłego życia. Ale z drugiej strony nie chodzi o to, aby rodzic na nieakceptowane zachowania spuścił zasłonę milczenia i udawał, że nic się nie dzieje. Inaczej: kolejne „nie” trzeba potraktować jak wyzwanie i punkt odniesienia do zrozumienia, co tak naprawdę za tym słowem się kryje. Zaręczam, że zmiana myślenia i podejście z szacunkiem do nawet absurdalnej naszym zdaniem sytuacji jest kolejnym krokiem do zrozumienia intencji nastolatka. 

Nie ma czarodziejskich sposobów na „pokojowe” życie z nastolatkiem. Ale z pozycji mentora zdziała się więcej, niż będąc żandarmem. Po co udowadniać za każdym razem, że to rodzic ma rację, a dziecko jest w błędzie? Nawet jeżeli istotnie tak jest. A może lepiej usiąść przy wspólnym stole i przedyskutować, dlaczego dziecko uważa tak, a nie inaczej, dlaczego powiedziało tak, a nie inaczej, dlaczego postąpiło tak, a nie inaczej? Kiedy jest się wysłuchanym istnieje szansa, że kolejnym razem również będzie chciało się coś powiedzieć. 

I o tym właśnie jest ta niespełna 200 stronicowa, ale za to bogato ilustrowana  przykładami książka. Zmienia punkt myślenia, pokazuje, jak radzić sobie w codziennych sprawach bardzo często będących zarzewiem domowej wojenki na linii dziecko-rodzic i uczy słuchania drugiej strony. Dotyczy w większości błahych sytuacji, codziennych zwykłych minikonfliktów, ale to właśnie, jak przekonują autorki, od tego, w jaki sposób potrafimy poradzić sobie z tymi „normalnymi codziennymi drobiazgami”, zależy też nasze postępowanie w przypadku „dużych spraw”. Mnie się podobała i dużo nauczyła, Pan R. również był zadowolony jasnością przekazu. To kawałek edukacji, której często nam brakuje. Trzeba się uczyć na własną rękę, skoro nie ma szkół, w których wykłada się tego, jak być dobrym rodzicem ;)

Na koniec, na zachętę, dwa skróty, które są świetną rozgrzewką przed tą książką: 

A jako uzupełnienie (szczególnie w części poświęconej specyfice mózgu nastolatka) polecam, recenzowaną już na blogu, książkę z wyd. Mamania Stuarta Shankera "Self-Reg"

____________________
*Tytuł posta, idealnie opisujący wiek nastoletni - zaczerpnęłam z tekstu piosenki... Britney Spears ;)
**Adele Faber, Elaine Mazlish – Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać żeby z nami rozmawiały [How to talk so Teens will listen & Listen so Teens will talk; przekł. Beata Horosiewicz]; wyd. Media Rodzina 2006


niedziela, 4 grudnia 2016

"Jedzenie to informacje"*. Vincent Pedre – Szczęśliwe jelita. Program oczyszczania, który pomoże ci wyeliminować ból, pozbyć się toksyn i pasożytów oraz schudnąć


Jeśli chcesz poznać pierwotne przyczyny tego, co dzieje się w twoich jelitach, musisz przyjrzeć się temu, co nabierasz na widelec. Jedzenie to informacje. Począwszy od reakcji biochemicznych, zachodzących na poziomie komórkowym, po to, co widzisz i odczuwasz w ciele jako całości. Pożywienie włącza lub wyłącza dobre albo złe geny w twoim organizmie. (…) Spożywane przez nas pokarmy kontrolują stan naszego zdrowia, a jelita są wrotami do pozostałych części naszego ciała.**



Od jakiegoś czasu w kulinarnym świecie nastała nowa, skądinąd bardzo zdrowa i przyjazna nam moda na kiszonki. Na długo przed tym trendem Tofalaria założyła swojego bloga. To właśnie dzięki niej przeczytałam bardzo ciekawy artykuł o tym, jak to bakterie w naszych jelitach chronią nas przed depresją, jak bardzo trzeba dbać o zrównoważony mikrobom oraz ile czasu jelita wracają do równowagi po antybiotykowej terapii. Natomiast sama trafiłam na jeszcze jeden dobry tekst na portalu Dzieci są ważne.

O tym, że kiszonki są zdrowe wiem od małego – zawsze mówiła mi o tym mama i zimą bardzo często kupowała kiszoną kapustę lub otwierała kolejny słoik kwaśnych ogórków. A kiedy byłam chora kupowała mi jogurt naturalny. Produkty poddane fermentacji to przecież same superprzyjazne dla jelit probiotyki (stąd na zdjęciu fragment książki o fermentacji). Moje jelita były szczęśliwe, bo nigdy (i co trwa nadal) poważnie nie chorowałam, nie zmagałam się z nadwagą, a moje psychiczne samopoczucie wykazywało się sporą równowagą.

To, że jedzenie ma wpływ na naszą sylwetkę, samopoczucie i zdrowie wiadomo nie od dziś. Ale o tym, że stan równowagi dobrych bakterii w jelitach ma znaczenie dla naszego zdrowia psychicznego – już nie jest takie oczywiste. Ale jak najbardziej prawdziwe, bo jelita są jak nasz drugi mózg, który ma niebagatelny wpływ na mózg właściwy. Mało tego! Badania naukowe wykazały, że nasz mózg komunikuje się z naszymi jelitami. Tę wymianę informacji można porównać do dwupasmowej drogi. Jeżeli nie będzie na niej żadnych kolizji, wtedy… będziemy szczęśliwi.

Uczucie szczęścia zapewnia nam serotonina – hormon, którego 95% ilości wytwarzane jest w układzie jelitowym, a zatem więcej, niż w mózgu. Ale nie tylko ona odgrywa tak znaczącą rolę w jelitach. Ważny jest również nasz mikrobiom.
O tym, jak o niego dbać, jak przywrócić zbawienną równowagę, jak opracować dietę przyjazną jelitom i jaka jest zależność między aktywnością fizyczną i zdrowymi jelitami traktuje książka Vincenta Pedre „Szczęśliwe jelita”. Zawiera również autorski program C.A.R.E. (ten akronim to skrót od angielskiego Cleanse, Activate, Restore and Enhance – Oczyszczanie, Aktywacja, Naprawa i Poprawa) przedstawiający pewien wzorzec postępowania w celu poprawy równowagi jelitowej. Zawiera m.in. 28-dniową eliminacyjną bezglutenową i przeciwzapalną dietę wraz z przykładowymi przepisami, omówienie badań diagnostycznych oraz chorób mających wpływ na rozstrój równowagi jelitowej oraz 7 pozycji jogi.

Chociaż książka w dużej części poświęcona jest autorskiemu programowi C.A.R.E, to meritum wciąż odnosi się do zdrowia jelit i jest świetnym rozwinięciem podlinkowanych wyżej artykułów. „Szczęśliwe jelita” to spora dawka wiedzy o naszym wewnętrznym szczęściu, które mamy na wyciągnięcie… widelca ;)


________________________________
*, ** Vincent Pedre – Szczęśliwe jelita. Program oczyszczania, który pomoże ci wyeliminować ból, pozbyć się toksyn i pasożytów oraz schudnąć [Happy Gut: The Cleansing Program to Help You Lose Weight, Gain Energy, and Elimienate Pain, przekł. Anna Gąsowska); wyd. Vivante 2016

niedziela, 20 listopada 2016

Jackoteka: Wanda Chotomska (tekst), Marianna Jagoda-Mioduszewska (ilustracje) – „Wiersze dla najmłodszych”


Książki mojego wczesnego dzieciństwa to przede wszystkim wiersze i krótkie formy Jana Brzechwy, Juliana Tuwima, Ewy Szelburg-Zarembiny i Wandy Chotomskiej. W mojej domowej biblioteczce zachowały się dwie ulubione książeczki ze zbiorami Brzechwy i ilustracjami niezrównanej Franciszki Themerson nakładu Czytelnika. Szelburg-Zarembinę przekazałam dawno temu szkolnej bibliotece, czego teraz żałuję ;) Za to w innej bibliotece na kiermaszu udało mi się zakupić „Lokomotywę” Juliana Tuwima i pięknie ilustrowaną „Od rzeczy do rzeczy” Wandy Chotomskiej. Wszystkie wymienione pokazywałam już we wpisie dedykowanym ilustracjom książkowym.


Niedawno, nakładem wydawnictwa Znak, ukazała się biografia Wandy Chotomskiej autorstwa Barbary Gawryluk "Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia". Zaś pod tym linkiem znajduje się wywiad z Wandą Chotomską.


Skoro już jesteśmy przy Wandzie Chotomskiej – tym razem właścicielem książeczki z wierszykami tej autorki został nasz noworodek. Jacusiowi „Wiersze dla najmłodszych” sprezentowała tym razem Ciocia Justyna, za co serdecznie dziękujemy :)


W sprezentowanej książce podobają mi się zarówno zgrabne wierszyki (Justa, dziękuję za tego Jamnika ;)), jak również „dziecięce” ilustracje Marianny Jagody-Mioduszewskiej. Zresztą zobaczcie sami na poniższych zdjęciach. 




A ponieważ dzisiaj obchodzony jest Ogólnopolski Dzień Praw Dziecka, niech jednym z Praw będzie (tutaj zgadzam się za PS IBBY): „prawo do czytania książek”.







______________________________________
Wanda Chotomska (tekst), Marianna Jagoda-Mioduszewska (ilustracje) – „Wiersze dla najmłodszych”, Grupa Wydawnicza Foksal


sobota, 12 listopada 2016

Co z tą pianką marshmallow? Stuart Shanker, Teresa Barker – Self-Reg. Jak pomóc dzieciom (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości


Rozróżnienie pomiędzy samoregulacją a samokontrolą to coś więcej niż prosta gra słów. Słowa i idee mają ogromną moc, zwłaszcza jeśli ich wpływ widoczny jest w tym, jak postrzegamy dzieci. W tym przypadku moc tej niewłaściwie rozumianej przez lata idei siły woli czy też samokontroli zniekształca nasze rozumienie dzieci i ogranicza potencjał, jaki w nich widzimy, czy w ogóle dopuszczamy jako możliwy. Sprawia, że zakładamy na przykład, iż to brak wrodzonej silnej woli jest powodem tego, że małe dziecko nie mogło się oprzeć piance.*



Test pianki marshallow zakładał, że dziecko, które będzie potrafiło zachować samokontrolę nie zjadając pozostawionej mu pianki, w nagrodę otrzyma nie tylko drugą, ale przede wszystkim jako obiekt badawczy – dobrze rokuje na przyszłość. Prawdopodobnie będzie osiągać dobre wyniki w nauce, będzie stabilne emocjonalnie i wykształci bez problemu mechanizmy racjonalnego postrzegania rzeczywistości. Książka „Self-reg” obala powyższe tezy przeprowadzonego testu. Stwierdza bowiem, że test cukierkowy amerykańskiego psychologa Waltera Mischela nie jest miarodajny, a samokontrola umożliwiająca odraczanie gratyfikacji w odniesieniu do dzieci jest mitem.

Jestem zwolennikiem silnej woli. Do czasu lektury tej książki byłam przekonana, że można w życiu wiele zdziałać właśnie metodą samokontroli. Mało tego - jestem przekonana, że jako dziecko przeszłabym pomyślnie test marshmallow wychodząc z pokoju badawczego z dwiema piankami.
Mimo to, coś się zmieniło. A może otworzyło oczy na inne aspekty ludzkiego zachowania? Czy samokontrola i samoregulacja to nie jest czasem to samo? Nie jest! Samokontrola jest sztywną formą zachowania właściwej równowagi psychicznej i adaptacyjnej. Samoregulacja, zwana dalej self-reg, jest zaś formą bardziej świadomą, elastyczną i indywidualną. Uczy rozpoznawania źródła impulsów implikujących niewłaściwe zachowanie, ich zredukowanie i przeformułowanie otoczenia niwelując z niego stresujące akcenty. Nie chodzi zatem o odwrócenie uwagi od problemu (jak w samokontroli), ale przerwanie błędnego koła, które ów problem tworzy. Zatem, nie – tłumienie starych skojarzeń, ale wytworzenie nowych pozytywnych.

A zatem dobra wiadomość – nie ma niegrzecznych dzieci i nastolatków! Czyż nie brzmi to kojąco? Prawda jest taka, że nikt nie jest z gruntu zły, lecz jego zachowanie może wynikać z tego, że stres i presja, którą wywiera otoczenie może znacząco zmienić akceptowalne zachowanie. Rolą self-reg jest właśnie uświadomienie, co może być elementem stresogennym: nadwrażliwość na światło, dźwięki lub inne bodźce, temperament i odmienne co do niego wymagania opiekunów, ton głosu, przestymulowanie (bardzo częste u współczesnych dzieci), brak nudy (sic!), czy wyczerpujący i obciążający okres dorastania, w którym mózg przechodzi kompletny „remont”.

Metoda self-reg nie wygasza złego zachowania, ona je reguluje. A co ważniejsze, tę pracę musi wykonać właśnie ta osoba, której ona dotyczy. Metoda zakłada 5 kroków:
1. Odczytanie sygnałów i przeformułowanie zachowania.
2. Identyfikacja stresorów.
3. Redukcja stresu.
4. Rozwinięcie samoświadomości, a tym samym umożliwienie rozpoznania stanu, w którym pojawia się wysoki poziom napięcia.
5. Przekierowanie reakcji na stres.

Podobnie jak na początku trudno rozróżnić samokontrolę od samoregulacji (bo mogą wydawać się tożsame), również trudno jest znaleźć różnicę między dzieckiem cichym i  spokojnym. A uwierzcie – różnica jest znaczna! I nie zawsze wystarczy powiedzieć „siedź prosto!”, aby uzyskać od dziecka satysfakcjonujące nas zachowanie.

W trakcie czytania tej książki poszukiwałam różnic między mną, Panem R. i nastoletnią Lilianą. Okazało się, że każde z nas preferuje inny styl pracy. Weźmy na warsztat odrabianie lekcji: ja odrabiałam je najchętniej wieczorami przy jednej punktowej lampce, bo ciemność w pokoju pozwalała mi bardziej skupić się na wykonywanym zadaniu. Pan R. nie wyobrażał sobie nauki bez sączącej się w tle muzyki, natomiast Liliana wykazuje cechy kinestetyka, a kiedy odrabia lekcje nieustannie się wierci, zmienia pozycję, dużo gestykuluje i mówi. Gdyby naszej trójce wyznaczyć jeden sposób uczenia, nieadekwatny do osobowości i subiektywnego poczucia spokoju – zapewne szybko pojawiłyby się elementy indukujące wzrost poziomu stresu i powodujące tym samym nieakceptowane zachowanie. I polecenie „uspokój się!” mogłoby nie zadziałać.

„Self-reg” jest świetnym kawałkiem wiedzy o nas samych, o emocjach, reakcjach i ich regulacji, o pętli opioidowo-dopaminowej, o układzie limbicznym i o tym, dlaczego tak trudno nam zrozumieć nastolatków i dlaczego ich mózgi są jak samochód rajdowy Formuły 1 bez doświadczonego kierowcy za kółkiem. I właśnie szczególnie rodzicom nastolatków polecam lekturę tej książki. Co oczywiście nie oznacza, że nie powinni po nią sięgnąć opiekunowie dzieci przed okresem adolescencji, czy dorosłym-niedzieciatym. Polecam wszystkim, którzy interesują się sposobem działania ludzkiego mózgu i wynikających z tego zachowań w życiu społecznym. Może książka otworzy oczy na coś nowego?


6/6
______________________
Stuart Shanker, Teresa Barker – Self-Reg. Jak pomóc dzieciom (i sobie) nie dać się stresowi i żyć pełnią możliwości, wyd. Mamania 2016

Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. Mamania

poniedziałek, 7 listopada 2016

Jackoteka: Pierwsza książka o mnie. Chłopiec


Zmiany, zmiany, zmiany. Ale w życiu, nie na blogu. Chociaż… gdyby się uprzeć, na Czytelniczym mała nowinka, bo od teraz co jakiś bliżej nieokreślony czas będzie pojawiał się wpis otagowany „Jackoteka”. A to wszystko dlatego, że 1 listopada powitaliśmy najmłodszego członka naszej rodziny.
Tenże oto młody człowiek, choć zaledwie kilkudniowy, już zgarnia atencję i prezenty od cioć i wujków. Jednym z prezentów jest… książka.


I chociaż Jacek czytać jeszcze nie potrafi i dużo jeszcze wody w Wiśle upłynie, aż się nauczy, to ta książka może być kiedyś dla niego z pewnością przyjemną lekturą.





Przyznam szczerze, że do tej pory sceptycznie podchodziłam do takich książek-pamiętników. Uważałam je za coś, czym zachwycają się zinfantylizowani rodzice i mamuśki, które dla swoich dzieci kupują wszystko, co wpadnie im w ręce.

Ale wiecie co? Zmieniłam zdanie. Ta książka do samodzielnego wypełnienia to naprawdę coś fajnego. Chyba jestem na oksytocynowym macierzyńskim haju, bo przeglądam ją już któryś raz i znowu mam gulę wzruszenia w gardle. A jeszcze nawet nie zabrałam się za wypełnianie tego, co już razem z Jackiem przeżyliśmy.

Nie wierzę, że to piszę, ale to naprawdę super prezent. Zresztą zerknijcie na te kilka wybranych zdjęć. Ja zaś biorę długopis w dłoń i zabieram się za „tworzenie” wspomnień ;)









____________________________________________

Pierwsza książka o mnie. Chłopiec, ilustracje Catarina Kruusval, wyd. Zakamarki 2015


wtorek, 1 listopada 2016

VARIA: Wydarzyło się w październiku 2016, czyli nagrody i nominacje literackie


Początek listopada oznacza podsumowanie bogatego w nagrody literackie października, o czym już napomknęłam przy okazji podsumowania września. Zatem bez przydługiego wstępu przejdźmy od razu do konkretów:

Nagrodę Nike 2016 otrzymała Bronka Nowicka za zbiór poetyckich opowieści „Nakarmić Kamień” (Biuro Literackie). Nagrodę czytelników Gazety Wyborczej otrzymała Magdalena Grzebałkowska  za reportaż „1945. Wojna i pokój”.





Przedstawiono nominacje do National Book Awards.  Ogłoszenie laureatów nastąpi 16 listopada br. Lista 20 finalistów w 4 kategoriach przedstawia się następująco: 


Fiction 
Chris Bachelder, The Throwback Special
Paulette Jiles, News of the World
Karan Mahajan, The Association of Small Bombs
Colson Whitehead, The Underground Railroad
Jacqueline Woodson, Another Brooklyn

Nonfiction 
Arlie Russell Hochschild, Strangers in Their Own Land: Anger and Mourning on the American Right
Ibram X. Kendi, Stamped from the Beginning: The Definitive History of Racist Ideas in America
Viet Thanh Nguyen, Nothing Ever Dies: Vietnam and the Memory of War
Andrés Reséndez, The Other Slavery: The Uncovered Story of Indian Enslavement in America
Heather Ann Thompson, Blood in the Water: The Attica Prison Uprising of 1971 and Its Legacy

Poetry 
Daniel Borzutzky, The Performance of Becoming Human
Rita Dove, Collected Poems 1974 – 2004
Peter Gizzi, Archeophonics
Jay Hopler, The Abridged History of Rainfall
Solmaz Sharif, Look

Young People’s Literature 
Kate DiCamillo, Raymie Nightingale
John Lewis, Andrew Aydin & Nate Powell, March: Book Three
Grace Lin, When the Sea Turned to Silver
Jason Reynolds, Ghost
Nicola Yoon, The Sun Is Also a Star




23. Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego otrzymała  Zuzanna Orlińska za opowiadanie "Stary Noe", opublikowane przez Wydawnictwo Literatura – (cytuję ze strony Rymsa) za plastyczność narracji, mistrzostwo języka i odważne postawienie problemu trudnego podejmowania decyzji w sytuacjach ekstremalnych, kiedy na barki człowieka spada odpowiedzialność za cały żyjący świat. Dodatkowo jury w swoim werdykcie podkreśliło, że współczesność ukazana w szacie graficznej książki sugeruje, że historia Noego jest ciągle obecna w historii ludzi.



Wyróżnienia otrzymały książki:
"Mat i świat" Agnieszki Suchowierskiej, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, za udaną próbę połączenia tradycyjnego motywu wędrującej zabawki z ważnymi sprawami współczesnego świata oraz
"Ale historia... Mieszko, ty wikingu!" Grażyny Bąkiewicz, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, za intrygującą zabawę z historią, łączącą narrację literacką z elementami komiksu.

Ogólnopolska Nagroda Literacka im. Kornela Makuszyńskiego ustanowiona została w 1994 roku przez Fundację „Książka dla Dziecka” i redakcję czasopisma o książce dla dziecka „Guliwer”. Od 2004 roku rolę organizatora Nagrody przejęła Miejska Biblioteka Publiczna im. Łukasza Górnickiego GALERIA KSIĄŻKI w Oświęcimiu. Nagroda przyznawana jest co roku, żyjącemu polskiemu autorowi za książkę dla dzieci młodszych, opublikowaną po raz pierwszy w roku poprzedzającym jej przyznanie. Książki nagradzane muszą nawiązywać do „słonecznej” wizji twórczości dla dzieci promowanej przez Kornela Makuszyńskiego.




Nagrodę Nobla w kategorii Literatura otrzymał Bob Dylan za "tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni".





Lista Laureatów II Nagrody im. L. Staffa za publikacje książkowe mające związek z Włochami (ze strony Antich’ Caffe):





Nominacje do Nagrody Moczarskiego za książkę historyczną 2016 r. :






Podwójnym laureatem Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody im. Natalii Gorbaniewskiej został Varujan Vosganian za „Księgę Szeptów”.






Nagrodę im. Beaty Pawlak dla najlepszego reportażu zdobyły ex aequo dwie książki reporterskie o uchodźcach – Wielki przypływ Jarosława Mikołajewskiego oraz Ziarno i krew Dariusza Rosiaka.






Nagrodę The Man Booker Prize 2016 otrzymał amerykański pisarz Paul Beatty za powieść  The Sellout  (satyrę na stosunki rasowe we współczesnej Ameryce).





Nagrodę im. Jana Długosza (nagrodę od 1998 r. towarzyszącą Międzynarodowym Targom Książki w Krakowie) otrzymała Anna Machcewicz za książkę „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980”, która ukazała się w roku 2015 nakładem Europejskiego Centrum Solidarności.





Nagrodę Literacką im. Jerzego Żuławskiego za wybitne dzieła utrzymane w konwencji fantastyki otrzymali:
Główna Nagroda - Paweł Majka za powieść Niebiańskie pastwiska,
Złote Wyróżnienie - Jakub Małecki za powieść Dygot,
Srebrne Wyróżnienie - Robert M. Wegner za powieść Pamięć wszystkich słów.




Oraz z nagród zagranicznych dla polskich autorów (obie informacje ze strony wirtualnywydawca.pl):

Międzynarodową Nagrodę im. Stefana Heyma, przyznawaną przez miasto Chemnitz, otrzymała Joanna Bator, autorka książek „Ciemno, prawie noc” i „Chmurdalia”.
Nagroda przyznawana jest od 2008 roku, raz na trzy lata. Laureatami zostają autorzy i publicyści, którzy tak jak Stefan Heym biorą udział w debacie politycznej i społecznej oraz walczą o wartości moralne. Nagrodę przyznaje miasto Chemnitz, którego honorowym obywatelem był Heym. Dotychczas nagrodę otrzymali:  w roku 2008 – Amos Oz, 2011 – Bora Cosić, 2013 – Christoph Hein.



Olga Tokarczuk i Jan Henrik Swahn, tłumacz Ksiąg Jakubowych na szwedzki, zostali laureatami pierwszej edycji Międzynarodowej Nagrody Literackiej Kulturhuset Stadsteatern (Domu Kultury i Teatru Miejskiego) w Sztokholmie.
Nagroda, przyznawana autorowi książki przełożonej na szwedzki oraz jej tłumaczowi, zostanie wręczona na początku stycznia przyszłego roku. Laureaci otrzymają odpowiednio 75 tys. (Tokarczuk) i 25 tys. (Swahn) koron szwedzkich. Celem nagrody jest wyróżnienie „znakomitego dzieła literackiego we wspaniałym szwedzkim tłumaczeniu″.
W uzasadnieniu jury czytamy:
„To olśniewająca powieść o charyzmatycznym kaznodziei, Żydzie Jakubie Franku, który żył w Polsce w XVII wieku roku, i którego nauczanie podzieliło ludność żydowską. Olga Tokarczuk, korzystając z wielu form narracyjnych, błyskotliwie odmalowała zarówno epokę, jak i żyjących w tym czasie ludzi oraz ich idee. Jan Henrik Swahn mistrzowsko przeniósł tę książkę w obszar języka szwedzkiego″.



I jeszcze Białe Kruki dla książki dziecięcej za Polską Sekcją IBBY:
Internationale Jugendbibliothek w Monachium – największy w Europie ośrodek badawczy nad książką dziecięcą – co roku umieszcza najlepsze książki z całego świata na prestiżowej liście Białych Kruków.

Wyróżniane są książki wartościowe, uniwersalne, ciekawe literacko, dobrze zaprojektowane.
W tym roku wśród 200 tytułów pochodzących z 60 krajów znalazły się 4 książki polskie:



- „5 sekund do Io”, Małgorzata Warda, Wydawnictwo Media Rodzina (główna nagroda literacka w konkursie Książka Roku 2015 PS IBBY)
- „Ignatek szuka przyjaciela”, Paweł Pawlak, Wydawnictwo Nasza Księgarnia
- “Kern. Wiersze dla dzieci”, Ludwik Jerzy Kern (tekst), Małgorzata Gurowska, Monika Hanulak, Marta Ignerska, Agnieszka Kucharska-Zajkowska, Anna Niemierko, Gosia Urbańska-Macias, Justyna Wróblewska (ilustracje), Wydawnictwo Wytwórnia

- „Pszczoły”, Piotr Socha (koncepcja, ilustracje), Wojciech Grajkowski (tekst), Wydawnictwo Dwie Siostry (nominacja graficzna w konkursie Książka Roku 2015 PS IBBY).


piątek, 28 października 2016

Autobusowa podróż w dorosłość. Barbara Kosmowska - Niebieski autobus




- Samogon lał się litrami i poza nami, dzieciakami, nikt nie wylewał go za kołnierz. Duma rodzinna na to nie pozwalała. – Wróciłam wspomnieniem do stołowego. – Ale dar dzieciństwa otrzymałam i chyba nawet w dobrym stanie. Właściwie to wtedy nie miałam  wielkich marzeń. Tyle się naokoło działo, że na marzenia brakowało czasu. Poza jednym. Chciałam koniecznie dostać paczkę od Świętego Mikołaja, a nie z opieki społecznej.*


Zaczęłam czytać „Niebieski autobus” Barbary Kosmowskiej z wielkim rozbawieniem, co i rusz odczytując Panu R. zabawniejsze fragmenty, by zakończyć lekturę z zadumaną powagą. Ta powieść jest jak jej bohaterka – fabuła dojrzewa wraz z Miśką Pietkiewicz. Szarość dziecięcej rzeczywistości postrzeganej jako zabawny i naturalny ciąg zdarzeń, kolejne strony kontestują przez zderzenie realnego świata z dojrzewaniem bohaterki.


Bo na początku to świetna komedia rozpoczynająca się w PRL-u schyłku lat ’60-tych, gdzie przy kineskopowym telewizorze rozsiada się nie tylko cała rodzina, ale i sąsiedzi, by dziwić się władzą, jaką Zdzisław Pietkiewicz za pomocą pilota-gruszki ma nad gadającymi spikerkami. Może pozwolić im mówić głośniej, może wyciszyć, bardziej uwidocznić lub nawet unicestwić. Takiej manifestacji władzy wprawdzie nie posiada w życiu realnym, za to jest domowym królem zasiadającym na swym tronie – fotelu z wytartym flauszem. Dostawcą ojcowskiej władzy jest wuj Roman w rzeczywistości paser, fałszerz i przemytnik, a w dziecięcych oczach uchodzący za domowego Świętego Mikołaja. Nie tylko przytargał do domu telewizor, ale porządną zastawę i sztućce. To, że nie zagrzeją długo miejsca w rodzinnym kredensie, to już inna sprawa. 

A ten  kredens!... Ach cóż za wspaniały mebel. Nie tylko wsparcie dla dykty oddzielającej część pokoju, w którym królują rodzice od mikrej części, z którą dzielić się powierzchnią Miśka musi z bratem i siostrą. To również cudowny obiekt do obserwacji pięknego słońca. Wprawdzie po latach odkryje, że tę piękną, słoneczną barwę zza szybkami nadaje nie słońce, ale butelki samogonu, mimo to stary mebel pozostanie ostoją beztroski dziecięcych lat. Żadne segmenty, o których skrycie marzy od lat matka nie będą miały w życiu takiego znaczenia, jak ów stary mebel.

Nikt też nie będzie w życiu tak ważny, a jednocześnie daleki i niedostępny, co Krzyś, z którym dzieliło się szarą codzienność w ogrodzie Pana Sybiduszki. Który w szkole dostawał dwóje z plastyki, bo nauczycielka nie poznała się na jego talencie, a który w swym barwnym życiu na Zachodzie będzie malował wciąż szare obrazy, ale sprzedawał je za umożliwiające kolorowe życie grube dolary. I to on, a nie Parysiakowie od lat projektujący sobie obraz życia w bogatej Ameryce dowie się, że za granicą zwrot miss nie oznacza tylko piękną kobietę z konkursu, ale kobietę w ogóle. 



I chociaż wesołe dzieciństwo ma przewagę nieświadomości  zwykłego życia, a rosnąca cyfra w metryce półkę oczekiwań zapełnia stosami złudzeń lepszego świata jednocześnie je boleśnie weryfikując, mimo to bywają szanse powrotu metaforycznym autobusem do ogrodu Pana Sybiduszki, aby już wraz z kimś bliskim szukać kolorów pośród szarzyzny. Nie tylko tej jesiennej.

Bardzo, bardzo przyjemna opowieść, słodko-gorzka, kiedy trzeba zadziornie puści oczko, by nagle spoważnieć. Bo kto powiedział, że o biednej prowincji trzeba pisać tylko poważnie lub tylko moralizatorsko. 


6/6
______________________
* cytat: Barbara Kosmowska - Niebieski autobus; wyd. WAB 2011

czwartek, 20 października 2016

Czym skorupka za młodu nasiąknie..., czyli Francja vs. USA. Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą


W Paryżu rzadko widywałam dzieci w restauracjach, zresztą zanim zostałam matką, nie zwracałam na nie większej uwagi. Teraz też nie przyglądałam się cudzym dzieciom, patrzyłam głównie na własne. Pogrążona w udręce, nie mogłam nie zauważyć, że widać istnieją jakieś inne niż moja metody wychowawcze. Tylko na czym właściwie polegają? Czy francuskie dzieci mają spokój zapisany w genach? Czy może zostały skłonione do posłuszeństwa przekupstwem (albo groźbą)? Czy też padły ofiarą staromodnego wychowania, zgodnie z którym dzieci powinno być widać, ale nie słychać?*



Amerykanki zachwycały się już w książkach figurą, dietą i stylem Francuzek. Czas zatem na peany w kierunku wychowywania potomstwa. Jak jest z tymi Francuzkami? Czy one rzeczywiście są takie idealne w każdym calu?

Hmmm, zależy, z której perspektywy się patrzy. W kwestii pomysłu na wychowanie, ta książka mnie ani nie zaskoczyła, ani nie zachwyciła. Chociaż, przyznaję bez bicia, sposób widzenia Amerykanki na francuskie standardy bywał ciekawy. Wynika bowiem z całej książki, że metoda wychowywania zza oceanu bywa nieco chaotyczna, bardzo ukierunkowana na cel i z dużą dozą przewrażliwienia. To klasyczny helikopter parenting, o którym swego czasu czytałam u Nishki.

Zacznijmy jednak od początku, tj. od ciąży. Kiedy Amerykanka spodziewa się dziecka w jej życiu pojawia się lęk. Ciężarna Amerykanka w mig staje się ekspertką od czarnowidztwa, w czym podsycają wszelkie kobiece i okołodzieciowe czasopisma. Za to Francuzka – pełen relaks. Ciąża to dla niej spokojne święto kobiecości. Wszystko ją cieszy, o nic się nie martwi. No dobra! – prawie o nic, bo drży na myśl o figurze. Tutaj akurat przegrywa w przedbiegach z folgującą sobie Amerykanką. W tym przypadku ciąża po amerykańsku jest bez ograniczeń: serniczek, muffinka, dodatkowa porcja pizzy i kubełek lodów na kolację? A czemu nie?! Jestem w ciąży, to mi się należy! Gorsza sprawa, że po porodzie nie wszystko z szafy leży na ciele, jak należy, ale to już insza inszość.

No właśnie poród! We Francji naturalny, bez znieczulenia to jakaś abstrakcja. A rodząca odmawiająca znieczulenia to chyba kosmitka. Albo cudzoziemka – na przykład z innego kontynentu. Karmienie piersią? Chyba żartujesz?! Od czego są mieszanki i butelki? Amerykanki chyba nie wiedzą, co czynią z tą swoją chęcią minimum 3-miesięcznego udostępniania cycka ssakowi. A gdzie tu miejsce na seksi koronki i modne wdzianka? W 3 miesiące to trzeba wrócić do stanu sprzed ciąży, a nie zajmować czymś tak trywialnym jak laktacja. Presja otoczenia jest spora, trzeba jej sprostać. 
Francuzka stając się matką, za wszelką cenę broni się przed utratą siebie jako kobiety. Ma być modna, zadbana, wyspana i z pełnym makijażem zaprowadzać potomstwo do żłobka, czyli tam, gdzie Amerykanki raczej dzieci nie zostawiają polegając na indywidualnych nianiach. Przekonują się dopiero mieszkając w Paryżu do francuskich, całodziennych i dotowanych przez państwo créche. Już nie podchodzą do tej instytucji ze strachem, podzielają entuzjazm Francuzek. Zwłaszcza, kiedy dowiadują się, jak karmią tam ich dzieci.

Bo kartą menu francuskich żłobków i przedszkoli nie powstydzi się żadna szanująca restauracja. Nacisk na rozmaitość kolorów i faktur jest szalenie istotna. Wszak edukacja smakoszy zaczyna się już od małego. I nawet nie chodzi o to, że małe Francuziątko ma wszystko polubić. Ale przynajmniej powinno wszystkiego spróbować. W tym przejawia się ambicja Francuzek.

Amerykanki zaś stawiają na rozwój. Są nadmiernie ambitne i tę ambicję próbują zaszczepić swoim dzieciom. Stąd wożenie z jednych zajęć na drugie, a francuska socjalizacja przez zabawę traktowana jest z grymasem na twarzy. Ale, że jak to tak? Ma się uczyć samodzielności? Tylko tyle?! A co z tym nabywaniem kolejnych umiejętności, tym wyścigiem szczurów, które zaprowadzi je na szczyty sukcesów już w przedszkolu? Ale jest haczyk. Bo amerykańskie dziecko, mimo iż z sukcesami jest de facto niesamodzielnym królem w rodzinie. Zaś francuskie dziecko wcale nie będące w centrum uwagi, samodzielnie się bawiąc spokojnie rozwija swoje zdolności i pasje.

Która metoda wychowawcza wygrała? Czy opowiadam się za którąś z nich? Bynajmniej.  Owszem w obu znalazłam coś, co do mnie przemówiło, ale nie mogę zgodzić się ani na kontrowersyjną dla mnie francuską pauzę, czyli naukę samodzielnego zasypiania już w wieku niemowlęcym, czy niefrasobliwą rezygnację choćby z próby karmienia piersią noworodka, ani na nadmierne amerykańskie chuchanie nad potomstwem i kompletną organizację jego czasu bez pozostawiania swobody dla budowy swojej autonomii od najmłodszych lat. 


A zatem jak jest z tym brakiem grymaszenia paryskich dzieci? Czy to nie jest czasem wypadkowa kindersztuby, genów i pozytywnej nauki od małego? A może coś innego? Ja po tej książce ma już swoje zdanie. Zachęcam do lektury i wyciągnięcia własnych konkluzji ;)


4/6
_________________________
* Pamela Druckerman – W Paryżu dzieci nie grymaszą [Bringing up Bébé; przekł. z angielskiego Małgorzata Kaczarowska]; Wydawnictwo Literackie 2013

środa, 19 października 2016

Wiosłuj łyżką na zdrowie! Urszula Mijakoska, Monika, Stachura – Zupowy detoks


Dziś trendsetteerzy kulinarni zapowiadają globalny powrót zup. Na opis tego trendu szybko znaleziono angielską nazwę sopuing, co przez analogię do sokoterapii możemy przetłumaczyć jako „zupoterapię”. Czy zupoterapia będzie nową sokoterapią?, zastanawiają się autorzy amerykańskich serwisów dietetycznych. Czas przyniesie odpowiedź na to pytanie (…).*

Zdjęcia zup w powyższym kolażu pochodzą z mojego kulinarnego bloga "Koty kuchenne Oczka"


Ci, co znają mnie bliżej wiedzą, że moim ulubionym obiadem są zupy wszelakiego rodzaju. Z całą świadomością mogę nawet nazwać się zupoholiczką. Do tego niezbyt modną, bo nie poddałam się nowemu kulinarnemu trendowi tylko zupełnie przy okazji się w niego wpisałam. Moda pewnie przeminie, ustępując miejsca nowym dietetycznym odkryciom, a ja i tak pozostanę przy głębokim talerzu z parującą zupą. Ale o co właściwie chodzi z tym zupowym detoksem?

Zupa może być czymś "wow" na Zachodzie. W Polsce to raczej zwykłe danie obiadowe, które dość często pojawia się na stole. I może właśnie dlatego ostatnio trochę traktowana po macoszemu. A szkoda, bo możemy pochwalić się długą tradycją ich jadania. Zupy oparte na kaszach lub strączkach to tradycja sięgająca jeszcze średniowiecza. A polewki? Jedna taka znana jest szczególnie za sprawą „Pana Tadeusza”. Zupy jadano również podczas obiadów czwartkowych u króla Stasia. Swój złoty czas miały one również w czasach PRL-u. Potem na chwilę ustąpiły w momencie zachłyśnięcia się Polaków kuchniami świata, ale chyba pomału znowu zaczyna się ich renesans. I bardzo dobrze, bo są nie tylko jednymi z prostszych w wykonaniu nie tylko obiadami (ja czasem lubię ogrzać zupą żołądek na śniadanie – świetnie nadaje się do tego żurek), ale przede wszystkim są przyjazne w regulacji pracy jelit. I oto przecież w dużej mierze chodzi w odżywczym detoksie. Skoro jelita są drugim mózgiem człowieka, a ich stan może wpływać na nasz stan psychiczny – warto zadbać o ich prawidłową pracę.

Ale dlaczego akurat zupy są tak istotne? Z wielu względów. Po pierwsze to idealny slow food w erze życia w ciągłym pośpiechu. Gar zupy gotuje się szybko i bezproblemowo. Tę samą zupę można jeść bez szkody dla smaku i jej wartości odżywczych również jeszcze drugiego i trzeciego dnia tylko ją podgrzewając. Nie trzeba zamawiać pizzy, chińczyka, czy rozmrażać w mikrofali jakiejś masowej, sklepowej garmażerki. Wystarczy wyciągnąć garnek z zupą z lodówki i postawić na kuchence. A nadmiar zawsze można zapakować w pudełko i zamrozić w zamrażalniku jako szybki obiad „na czarną godzinę”. A więc względy praktyczne to raz.

Innym ważnym aspektem jest prozdrowotność zup. A to dlatego, że rozpuszczone w wodzie składniki odżywcze organizm łatwo przyswaja. Dodatkowo zupy dobrze nawadniają (szczególnie istotne dla tych, co piją dużo kawy i czarnej herbaty lub generalnie w ciągu dnia piją za mało jakichkolwiek napoi). A ze względu na użyte składniki – zupa wspomaga metabolizm i działa oczyszczająco.

Oczywiście mowa tutaj o dobrych składnikach. I to jest właśnie to, czym bardzo zapulsowały u mnie autorki „Zupowego detoksu”. Bowiem stawiają one przede wszystkim na sezonowość produktów, ich świeżość i różnorodność. Zwracają uwagę na istotność w codziennej diecie warzyw, bezglutenowych kasz i zbóż (quinoa, kasza gryczana, kasza jaglana, brązowy ryż, amarantus, kukurydza) i strączków. Kładą również nacisk na ważne w diecie dodatki: dobre jakościowo tłuszcze, orzechy, pestki (np. słonecznika i dyni) i kiełki, grzyby, zioła świeże i suszone, sól himalajską (moją ulubioną), ale też glony i tadam! - miso (którym osobiście bardzo lubię dodatkowo podrasowywać domowy rosół).

Jeszcze coś, a propos zup oczyszczających: po pierwsze głównie warzywne, pod drugie czas gotowania: w zimie – długi, latem – krótki. I już! Można warzyć dla zdrowia. A ponieważ według autorek jesień jest idealną porą na start w detoksykacji organizmu za pomocą rozgrzewających zup – warto skorzystać z okazji ;)

Takie oto mądrości wyczytałam w tejże książce. Ale jest w niej więcej atrakcji. Na ten przykład: temat i produkty podzielone na cztery pory roku, informacje o zakwaszeniu żołądka, o oddychaniu przeponą, o kwestii snu, naturalnych antybiotykach, wpływie stresu na organizm oraz dobroczynnych właściwościach detoksykacji. Dodatkowo: każda pora roku zawiera kilka przepisów na sezonowe zupy, a koniec książki jeszcze inne bonusowe przepisy (z wykorzystaniem tych zdrowych składników zup) na energetyczne śniadania, oczyszczające zupy i tonizujące kolacje. Może trochę tutaj zaostrzę apetyt na książkę, kiedy wspomnę, że przełknęłam ślinę czytając przepisy na śniadanie trzech mocarzy, zapiekankę z batatami, zupę-krem z białych warzyw, placek i batony z płatków jaglanych i bakaliowe fit-kulki.

U mnie dzisiaj na obiad kartoflanka na bulionie (przypominam, że mamy jesień, więc ziemniaki akurat są bardzo na czasie) z zieloną pietruszką, koperkiem i lubczykiem. A co tam u Was w garnku się warzy? :)


________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA

*Urszula Mijakoska, Monika Stachura – Zupowy detoks, wyd. MUZA 2016

sobota, 15 października 2016

Z różową wstążką. Gill Rapley, Tracey Murkett – Po prostu piersią. Jak dobrze rozpocząć, ominąć trudności i karmić naturalnie


Wczoraj był Dzień Nauczyciela (z tego miejsca kieruję swoje ciepłe myśli w stronę Pani Wioletty - mojej polonistki z liceum oraz Pani Lucyny – bibliotekarki z podstawówki, która również była pedagogiem), chciałabym jednak bardziej wspomnieć o innym ważnym święcie, które jest również istotne dla całej żeńskiej części przedstawicieli oświaty. 

W 2008 roku 15 października został ustanowiony jako Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi. To nie tylko okazja do przypięcia różowej wstążeczki, zbadania piersi, ale i chwili refleksji, w jakim konkretnym celu natura obdarowała kobiety cyckami.
Bo przecież piersi to nie tylko wabik dla facetów (choć wielu tak chciałoby myśleć) i część ciała, którą można wedle kaprysu przebierać w różne fikuśne fatałaszki, ale przede wszystkim narząd, który ma wykarmić młodego ssaka. I to ostatnie właśnie dzisiaj wezmę na tapetę. Albo na klatę – jak kto woli ;)


Jako że odliczam już nie tygodnie, ale dni do porodu, naturalnym jest, że sięgam teraz częściej po książki poświęcone macierzyństwu i ogólnie rodzicielstwu. Naturalną rzeczą również, kiedy myślę o moim potomku są plany o karmieniu go piersią. A że jestem w tym temacie zielona, jak trawa wiosną – czytam dużo. 


Kupa odkryć

I właśnie dzięki temu na mojej półce stanęła książka „Po prostu piersią”. I od razu zaznaczam, że jak dla mnie – jest ona genialna. Świetnie się ją czyta, jest napisana jasnym językiem i dodatkowo zilustrowana zdjęciami prawdziwych kobiet, prawdziwych piersi i prawdziwych osesków przy tychże piersiach. Mało tego! Może niektórych zniesmaczę, ale co tam! – wiedza ważniejsza. Otóż są nawet zdjęcia noworodkowej kupy. I w ten sposób wiem, czego mogę się spodziewać w pierwszych dniach w pampersach mojego potomka ;) Dla pierworódki taka gówniana sprawa to nie lada odkrycie ;)


Winogrona i zraziki

No dobrze, ale zbyjmy już milczeniem wydalanie i przejdźmy do bardziej przyjemnych rzeczy, czyli jednak do piersi i karmienia. Otóż dobra wiadomość płynąca z książki głosi, że rozmiar cycków nie ma znaczenia – wykarmią każde. Istotne bowiem jest nie to jak dużą ilością tkanki tłuszczowej może pochwalić się biust, ale jak wyglądają… winogrona ;) Bo tkanka odpowiedzialna za produkcję mleka wygląda trochę jak kiść winogron. A każde „winogrono”, będące de facto pęcherzykiem, to zlepek komórek produkujących mleko nazywane jest zrazikiem. No proszę! I wszystko kojarzy się z jedzeniem ;) Zatem nie rozmiar, tylko to, co w środku jest gwarantem sukcesu. Pod warunkiem jednak, że o rozkręcenie laktacji intensywnie zadba się już na samym początku. Warto więc przygotować się mentalnie na długie polegiwanie z ssakiem w łóżku (ja w tym celu zadbałam podczas zakupów w IKEA o dodatkową zmianę pościeli, co by było przyjemniej).


Feeds po polsku

Bo chodzi o to, że piersi muszą z centrali dostać zamówienie na produkcję mleka. Zatem im dziecko więcej w początkowym okresie wisi przy cycku (obrazowo mówiąc), tym szanse na długofalowe karmienie jest w zasięgu stanika. Autorki książki zastosowały pokarmowobrzmiący skrót, który ma ułatwić zapamiętanie ważnych dominant na mleczny start, czyli FEEDS. A oto jak sobie z tym poradził polski przekład:
Frekwencja – czyli im częstsze karmienia, tym lepiej
Efektywnie – sposób przystawienia dziecka, aby z łatwością mogło ssać
wyłączniE – czyli zapominamy o podawanych dla dziecka mieszankach, butelkach, a nawet  wodzie 
na żąDanie – ilekroć domaga się tego noworodek i/lub przepełniona pierś
skóra do Skóry – jak najczęściej w pierwszych tygodniach 


Zespół zardzewiałej rury

Warto też pamiętać (aby się nie przestraszyć), że na początku może pojawić się „zespół zardzewiałej rury”. Brzmi dość dziwnie, ale wszystko jest pod kontrolą. Piersi w pierwszym okresie wytwarzają różne stadia mleka. Od siary począwszy jego kolor trochę ewoluuje. Normalnie jest białe lub kremowe, ale ponieważ powstaje z krwi, w pierwszym tygodniu zwiększony jej napływ do piersi może podbarwić mleko na kolor różowy lub pomarańczowy. I o tej rdzawości właśnie mowa. Później jest już jak należy ;)


Inne smaczki

Znalazłam w tej książce jeszcze mnóstwo innych ciekawych informacji, ale musiałabym tę recenzję podzielić na co najmniej trzy osobne wpisy, więc nie będę się aż tak bardzo rozwlekać. Ale napomknę o niektórych w telegraficznym skrócie. Zatem, to co mnie szczególnie zainteresowało (oprócz powyższego), to informacje o zmiennym składzie kobiecego mleka nie tylko w całym okresie karmienia (a WHO przyjmuje, że optymistycznie powinno to trwać minimum 6 pierwszych miesięcy życia niemowlaka), ale również w ciągu dnia, a nawet w trakcie jednorazowego karmienia. Oprócz tego, jakie korzyści wyciąga z karmienia piersią kobieta i dziecko, jak wygląda mechanizm ssania w przypadku piersi i butelki, co robić, kiedy pokarmu jest za mało lub za dużo. A także, skoro już wspomniałam o tym na wstępie – jaką rolę naturalne karmienie odgrywa w profilaktyce raka piersi.

Dla porządku wspomnę jeszcze, że każdy rozdział (a jest ich łącznie 15) kończy się krótkim streszczeniem i podsumowaniem, a sama książka na końcu ma jeszcze tabele porządkujące całość, tj.: kiedy czego można się spodziewać, co może zaalarmować i jak sobie poradzić z wynikłym problemem – to tabela dotycząca problematyki karmienia, a druga odnosi się do piersi: ich wyglądu, kobiecych odczuć, lokalizacji problemu i środków zaradczych.

Absolutnie fantastyczna książka! Nie żałuję ani grosza, które na nią wydałam. Odważnie mogę nawet stwierdzić, że dopóki nie trafię na coś lepszego – do tego czasu będę ją traktować jako moją osobistą biblię o laktacji.


Absolutne 6/6


Nawiązując jeszcze do piersiastego tematu, ale już omijając temat laktacji polecam dwie inne, zrecenzowane wcześniej książki:
Florence Williams – Piersi. Historia naturalna i nienaturalna, czyli parareportaż o cyckach w życiu człowieka
Mike Greenberg – Wszystko, o czym marzysz, nienachlana powieść o trzech  kobietach zmagających się z rakiem piersi

Natomiast ze stron internetowych polecam zerknąć na Hafiję, czyli Blog matki karmiącej oraz listę certyfikowanych doradców laktacyjnych
No to teraz pierś do przodu i czekam na moją milky way ;) Trzymajcie kciuki ;)

_________________________
Gill Rapley, Tracey Murkett – Po prostu piersią. Jak dobrze rozpocząć, ominąć trudności i karmić naturalnie [Baby-led Breastfeeding. How to Make Breastfeeding Work With Yours Baby’s Help; przekł. z angielskiego Paulina Ohar-Zima]; wyd. Mamania 2015

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...