środa, 30 marca 2016

Uwaga! mamy ładnie! Filip Springer – Księga zachwytów


A może by tak coś pozytywnego? Ciągle tylko narzekanie! Uczmy, okazując dobre przykłady, a nie tylko krytykując! Takie głosy pojawiały się niemal za każdym razem, gdy decydowałem się krytycznie wypowiedzieć o polskiej przestrzeni. Nie ma wątpliwości – pole do krytyki jest duże, wręcz nie ma granic. Rzeczywistość nam skrzeczy, na każdym kroku natykamy się na dowody architektonicznej przesady, dzieła zbudowane z kiczu albo takie, w których ktoś postanowił odpuścić sobie troskę o jakąkolwiek formę. Ciasne osiedla, kolorowe bloki, pseudodrapacze chmur, weneckie pałace pośrodku mazowieckich równin. Dość. Architektoniczne portale i fanpejdże na Facebooku pękają od takich przykładów. Arkitekczer w Polsce kwitnie. A co z architekturą? *


Z książkami Filipa Springera tak już mam, że co przeczytana kolejna, to zachwyt. Facet dobrze pisze, bywa zgryźliwy i ostry, jeśli trzeba, a poza tym zajmuje się tematyką, która dotyczy każdego z nas. Wszak nie mieszkamy na pustyni, ani wyspie Robinsona.  Czas zatem na kolejną książkę i wraz z nią pytanie: czy „Księga zachwytów” – zachwyca?


Szlakiem pereł architektury

O większości zaprezentowanych obiektów nie miałam wcześniej pojęcia, stąd radość z nowych odkryć, które będzie można zobaczyć na żywo przy okazji krajoznawczych wycieczek. Taka zresztą jest też idea tej książki – jest to przewodnik, którego nie czyta się linearnie od deski do deski. Oczywiście można – sama tak zrobiłam, bo byłam wszystkiego ciekawa. Ale równie wielką frajdę może sprawić zabranie go na wyjazd i zwiedzanie mimochodem lub wręcz przeciwnie – ustalić trasę szlakiem dobrej architektury. Ja na przykład pierwsze kroki w Warszawie skieruję na Kozią 9. Dlaczego? Dlatego!


Tymczasem Springer już teraz zafundował mi niezłą wycieczkę po kraju z północy na południe i z zachodu na wschód. Ponieważ chciałam wiedzieć więcej, moim pomocnikiem był tablet, w którym na bieżąco zapoznawałam się z grafikami w Google. Poszukiwałam zdjęć starych i współczesnych (jeżeli obiekt powstał kilka dekad wcześniej) lub zdjęć z różnej perspektywy. Polecam ten sposób, ale uprzedzam też, że to spowalnia lekturę. 

Niewątpliwym plusem są swoiste „didaskalia”, w których Springer poleca sporo tematycznych pozycji książkowych. Niektóre znam, nawet czytałam, jedna właśnie doczekała się swojej kolejki, o innych nie miałam pojęcia, ale już dopisałam do listy.


Co z tymi mrówkowcami?

Wychowałam się i przez większość swojego życia mieszkałam w blokach. Do czasu studiów był to dziesięciopiętrowy mrówkowiec, jakich wiele na osiedlu w mieście rodzinnym. Później były niższe, ale wciąż bloki. Jak również dwa mieszkania w blokach warszawskiego osiedla Za Żelazną Bramą. I chociaż od ponad pięciu lat mieszkam w domku jednorodzinnym z ogródkiem, wciąż nie mogę się przyzwyczaić, czegoś mi w nim brakuje. Jednak życie w blokowiskach, pomimo oczywiście wielu mankamentów, ma swoje uroki, do których wciąż czuje się nostalgię.

Bloków nie zabrakło również w „Księdze zachwytów”: są falowce w Gdańsku, katowicka Superjednostka, Sady Żoliborskie projektu Haliny Skibniewskiej, hansenowskie os. Słowackiego w Lublinie, osiedle Zamoyskiego w Zamościu powstałe w ramach badawczego Programu Rządowego 5, wrocławskie sedesowce (które właśnie dostają szansę na odzyskanie należnego blasku) i inne tego typu maszyny do mieszkania.

katowicka Superjednostka po liftingu

I chociaż współczesne propozycje developerskie wielokrotnie pozostawiają wiele do życzenia, okazuje się, że dobrych przykładów współczesnego zbiorowego budownictwa mieszkalnego trochę można znaleźć: Corte Verona we Wrocławiu,  poznańskie osiedle Małe Naramowice, czy zespół bloków komunalnych w Warszawie na Jagiellońskiej.

A temacie blokowisk - z niecierpliwością czekam na majową zapowiedź Czarnego, Bloki w słońcu czyli reportaż o Ursynowie.


Perełki i kurioza

Aby nie było tak słodko, oprócz zachwytów są też przytyki. Tak, tak! – bo z tej książki ma płynąć nauka, jak budować ale i nauczka, czego nie robić. Prosty przykład – architektura kościelna woła o pomstę do nieba (sic!). W większości przypadków jest przerysowana, przegadana, nadmiarowa, za duża i z przerośniętym ego. Przykłady można łatwo zaobserwować w najbliższym otoczeniu, ale też na świetnej stronie Architektura 7 Dnia, zbierającej wszelkie kościelne wykwity z PRL-u i współczesnych. A jednak w morzu brzydoty znaleźć można perełki. Jedną z nich jest Votum Aleksa – kaplica w Tarnowie nad Wisłą. Tak, tam można spokojnie kontemplować Boga, a może nawet w niego uwierzyć ;)

Są również kurioza: poznański chlebak, będący nowym dworcem PKS i PKP, wrocławski fallus we wzwodzie, czyli Sky Tower (F. Springer: roztacza się z niego przepiękny widok na Wrocław. Najbardziej zachwycające jest w nim to, że na linii horyzontu w żadnym miejscu nie widać Sky Tower ;)), stajnia dla jednorożców – pseudodworzec tramwajowy w Łodzi lub gadżet rzeszowskiego prezydenta – kładka dla pieszych nad skrzyżowaniem al. Piłsudskiego z ul. Grunwaldzką.

Znajdą się również neutrale, które chociaż współcześnie brzydkie, są znakiem czasów – tak jak wrocławski SOLPOL będący jaskrawym (sic!) podsumowaniem szalonych czasów transformacji ustrojowej. Brzydki, przekombinowany, nieprzystający do otoczenia, ale mimo to istotny pomnik polskiej postmoderny. Co o tym mówi sam autor – można posłuchać w audycji radiowej Czwórki

Na drugim biegunie szalonej architektury szalonych lat '90-tych jest zbliżony kolorystycznie do SOLPOLU, ale o wiele klas lepszy budynek Biblioteki Uniwerstytetu Warszawskiego (BUW-u)


Tylko ciebie brak...

Oczywiście lista budynków zawartych w książce nie wyczerpuje katalogu wartościowej architektury w Polsce. „Księga zachwytów” jest bowiem przewodnikiem subiektywnym i w pewnym sensie nadal otwartym, wszak budowało się, buduje i nadal będzie budować. Wciąż więc jest szansa na nowe gargamele, ale i na arcydzieła. 

Mam swoją listę ulubieńców. Kilkoro jest w książce, reszta w mojej głowie. Skoro Springer podał przykład poznańskiej siedziby Grupy Allegro, to ja dorzucam do tego warszawski budynek Agory i zespół Apartamentów Wilanowska. Wszystkie trzy przykłady, to udane projekty jednego tylko biura projektowego. Jest ich jednak więcej, bo JEMS-i to klasa sama w sobie. Dość powiedzieć, że to moi ulubieńcy, a ich portfolio broni się samo.

AGORA - detale


Innym przykładem mogą być prace spółki Stelmach i Partnerzy Biuro Architektoniczne Sp. z o.o., która może pochwalić się warszawskim Centrum Chopinowskim na Tamce i nowym budynkiem obsługi turystycznej Dworku Chopinowskiego w Żelazowej Woli, czy nowym Biurem Podawczym Sejmu (o którym opowiadał Radosław Gajda).

W założeniach książka traktuje o architekturze powstałej po 1945 roku. A jednak znalazło się kilka przykładów modernizacji i adaptacji budynków przedwojennych: „Stara Kotłownia” w Kortowie, Muzeum Emigracji w Gdyni, czy Hotel Andel’s przy Manufakturze w Łodzi. Moją odpowiedzią będzie zatem nowa Stara Papiernia w Konstancinie-Jeziornie.

Natomiast do budynków powstałych w okresie PRL-u dokładam: warszawską Rotundę (której zwieńczenie dachu nieustannie mnie zachwyca), Żyletkowiec Leykama na Marszałkowskiej oraz pawilon Emilii. Z tym ostatnim warto się spieszyć, bo wciąż losy Emilki się ważą. Wprawdzie w lutym nowa stołeczna konserwator zabytków postanowiła wpisać budynek na listę zabytków, ale deweloper, który chce w tym miejscu zbudować wieżowiec może nie dać łatwo za wygraną. Byłoby szkoda, bo wnętrza Emilki, po zlikwidowaniu w niej sklepu meblowego i przejęciu przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej okazuje się cudownym, przestronnym, jasnym (ach ta wstęga okien!) i surowym miejscem do ekspozycji sztuki. Mnie to zachwyca.

Wnętrze pawilonu Emilia ze styczniowymi ekspozycjami Muzeum Sztuki Nowoczesnej


A co zachwyca Ciebie?



________________________

6/6

W temacie książki polecam:
serwis o architekturze Bryła (szczególnie makabryły i perły PRL-u)

* Filip Springer – Księga zachwytów; wyd. książkowe AGORA SA 2016



poniedziałek, 28 marca 2016

"Kłopoty to moja specjalność"* Grzegorz Kalinowski - Śmierć frajerom. Złota maska


Przyjacielu!
Dotarły do mnie złe wieści, o których musisz wiedzieć! Ten pies Denhel się interesuje nie tylko mną, ale także wszystkimi bliskimi oraz Tobą! Nie pytaj skąd wiem, po prostu wiem i tyle. Sprawa nie jest prosta, bo ten hint ma nas nie tylko w głowie, ale i w teczkach, które sporządził. Naprodukował w cholerę papierów i trzyma je w różnych miejscach, to pewne niestety i chcę, żebyś o tym wiedział. Pozdrawiam H.



Młody, zdolny i sprytny kasiarz z Woli – Heniek Wcisło z pierwszej części „Śmierci frajerom" po niemiłych okolicznościach z ostatniej akcji, przypłaceniem tego śmiercią własnej matki i po wylizaniu z ran postanowił skończyć z przestępczą działalnością. Wcześniej zdobyty nielegalnie spory zapas gotówki – postanowił przekuć na legalny już biznes. Zainwestował w warsztat samochodowy swojego wuja i z nowej działalności zaczął czerpać czyste zyski. Niezainwestowana reszta oraz kosztowne biżuteryjne fanty miały być oszczędnościową lokatą na dobre, spokojne życie dla niego i najbliższych: babki Eleonory i siostry Stefy.

Pojawiła się szansa na ustatkowane, spokojne życie. Do czasu, kiedy na drodze nie stanęła miłość pod postacią Leokadii Rostockiej. Wspólne szaleństwa przeżywane w Pekinie, czyli kamienicy Kongolda na Złotej, wyjścia do Teatru Powszechnego dyrektora Stefana Wiecha Wiecheckiego, obiadki w przyjemnych lokalach i wycieczki w Tatrach… Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że tajemny związek byłby w oczach rodziców panny mezaliansem nie do przełknięcia. To raz. A dwa, że związek młodych był solą w oku zaborczego, piekielnie ambitnego i mściwego młodego policyjnego aspiranta Karola Denhela.


I w zasadzie tematem przewodnim drugiej części „Śmierci frajerom” jest, moim zdaniem, właśnie zemsta, a nie jak sugeruje tytuł – złota maska, skarb Inków, przywieziony z Peru i wędrujący z rąk do rąk. Główną personą tym razem jest Skaut Lolek, tudzież Harcerzyk, jak złośliwie nazywali Denhela koledzy z Daniłowiczowskiej, gdzie pracował.
To bardzo wredny typ, który deptał po piętach Heńkowi i z uporem maniaka szukał na niego haków. Na początku bardzo mnie irytował, ale w miarę upływu fabuły… nawet zaczęłam mu kibicować ;) Zdradzę, że koniec książki zarówno nie kończy się szczęśliwie dla obojga, ani żaden z nich tak naprawdę nie ponosi porażki. A to oznacza, że trzecia część „Śmierci frajerom” z podtytułem „Tajemnica skarbu Ala Capone” zapewne jeszcze zderzy losy obu ancymonów.


Powieść jest porywająca, zaskakująca i ciekawa. Obfituje w fakty historyczne z okresu dwudziestolecia międzywojennego zgrabnie opakowane w narracyjną fikcję. Jest zatem przewrót majowy Piłsudskiego, w Tatrach na szlaku i w zakopiańskich karczmach bawi Witkacy, warszawskim teatrem zawiaduje Wiech, lewe interesy wciąż prowadzi Szpicbródka, w PPS-ie nadal działa Tata Tasiemka, a Gdynia z rybackiej wioski pomału staje się nadmorskim miastem. Tylko co w Parku Ujazdowskim nocną porą robi… Japończyk Murakami? ;)

Bardzo przyjemna lektura, acz nieco dla mnie pod pewnym względem rozczarowująca. A wszystko dlatego, że autor poświęcając dużo miejsca informacjom o samej Warszawie w pierwszej części - trochę mnie tym rozbestwił. Tym samym skąpo dozując informacjami o stolicy w „Złotej masce” - pozostawił niedosyt. Sam jest sobie winien ;) Ale liczę na bonusy w części kolejnej. Mogą być też amerykańskie smaczki ;)




5/6
______________________
* tytuł jednego z rozdziałów
Grzegorz Kalinowski - Śmierć frajerom. Złota maska, wyd. Muza SA


sobota, 26 marca 2016

Wesołych świąt! :)


Drodzy Czytelnicy Czytelniczego,

na święta życzę Wam miłego spędzenia czasu w doborowym towarzystwie, dobrej pogody na spacer, chwilę czasu sam na sam z książką i tradycyjnego smacznego jajka :)

Smacznego, najlepszego i do przeczytania wkrótce! :)
Wasze Oczko ;)


W ramach kartki świątecznej - okładka książki wpisująca się w świąteczny klimat ;)



Na deser serwuję garść jajcarskich cytatów z ostatnio recenzowanej książki Johna Steinbecka „Zagubiony autobus”


- Ty draniu – powiedziała bardzo cicho. I głęboko odetchnęła, aż przeszedł ją dreszcz. – Zrobić ci jajka? – zapytała.
- Taa. Wrzuć dwa do wody, gotuj ze cztery minuty.
- Przecież wiem, jakie lubisz – powiedziała. – Z bekonem?
- Nie. Tost i parę pączków.



Niski mężczyzna podszedł, kulejąc, do jednego ze stolików i usiadł z cierpiącym wyrazem twarzy. Norma podeszła do niego, przynosząc zawinięte w papierową serwetkę łyżkę, nóż i widelec oraz szklankę wody.
- Jajka? – zapytała.
- Sadzone, żeby się żółtka nie rozlały, kruchy bekon i tost na maśle. Na maśle – wiesz, jak się to robi? Nic trudniejszego jak zrobić dobry tost na maśle. Bierze się tost, smaruje grubo masłem, bardzo grubo; masło ma się tak stopić, żeby nie było widać ani kawałeczka żółtego. Zrób tak, zarobisz dobry napiwek.



Wyciskał sok z pomarańczy i podawał kawę Pitchardom, a jednocześnie smażył jajka i pilnował, żeby tosty się nie przypaliły.
- Wszyscy zjemy jajecznicę – zaproponował pan Pitchard. – To ułatwi sprawę. Dla mnie proszę po prostu rozbić jajka na patelni i smażyć, aż będą gęste i suche.
- OK. – powiedział Pryszcz. Lecz patelnia była zbyt rozpalona, jajka zaskwierczały i przykleiły się do niej, w powietrzu uniósł się zapach mokrego kurzego pierza, jaki zwykle wydziela się przy zbyt szybkim smażeniu jaj.
Mildred założyła nogę na nogę. Spódnica zadarła jej się nad kolanem, tak że noga odsłoniła się na całej długości – po przeciwnej stronie niż stał Pryszcz. Zapragnął w jakiś sposób znaleźć się tam, z tamtej strony, żeby móc zobaczyć, co było do zobaczenia. (…) Szybko ułożył w głowie plan. Jeśli Mildred nie zmieni pozycji, to jak będzie niósł jajka do stolika, przewiesi sobie przez ramię serwetkę. Potem postawi talerze na stoliku, przejdzie na drugą stronę, odejdzie z dziesięć stóp i upuści niby przypadkiem serwetkę na ziemię. Pochyli się, żeby ją podnieść, spojrzy przez ramię do tyłu i wtedy właśnie będzie miał okazję obejrzenia całej nogi Mildred.
Miał już serwetkę przygotowaną i bełtał jajka, spiesząc się, żeby tylko zdążyć, zanim Mildred zmieni pozycję. Zamieszał jajka łyżką. Przywarły do patelni  i musiał z wierzchu zbierać jajecznicę, żeby to, co przypalone, zostało na dnie. (…) Czarny dym wzbił się nad patelnią, a niebieski dym nad maszynką do tostów. Juan wszedł cicho i pociągnął nosem.
- Mocny Boże – powiedział – coś ty narobił, Kit?
- Chciałem pomóc – odparł niepewnie Pryszcz.
Juan uśmiechnął się.
- Tak, dziękuję ci, ale lepiej jednak daj sobie spokój ze smażeniem jajek.
Podszedł do gazowej kuchenki, zdjął patelnię z przypalonymi jajkami, włożył to wszystko do zmywaka i odkręcił kran. Patelnia zasyczała, zaskwierczała, potem ucichła, jakby się tylko skarżąc.



Juan spojrzał zza bufetu.
- Moja żona nie czuje się dobrze – powiedział. – Co byście chcieli? Więcej kawy?
- Tak – odezwał się pan Pritchard. – Ten chłopiec próbował smażyć jajka, ale je przypalił. Moja żona lubi jajka niezbyt wysmażone…
- Jeżeli świeże – wtrąciła pani Pritchard.
- Jeżeli świeże – powtórzył pan Pritchard. – A dla mnie proszę dobrze wysmażone.
- Jajka są świeże – rzekł Juan. – Prosto z lodu.
- O, ja nie chcę mrożonych jaj – powiedziała pani Pritchard.
- Mamy tyko takie. Nie będę przecież kłamał.
- To ja chyba zjem pączka – zdecydowała pani Pritchard. (…)
- Zostały tylko dwa pączki – powiedział Juan. – Dam wam dwa pączki i naleśnika z serem. Bijcie się między sobą, kto co zje.



:)



piątek, 25 marca 2016

Co ma autobus do teatru? John Steinbeck – Zagubiony autobus


Na przednim zderzaku widniał kiedyś napis "el Gran Poder de Jesus - wielka siła Jezusa". Ale to wymalował poprzedni właściciel autobusu. Obecnie na tylnim i przednim zderzaku widniał napis "Sweetheart - ukochana". I autobus znany był jako Sweetheart wszystkim, którzy o nim wiedzieli.


Na ostatnim Sabatowie u Natalii omawiałyśmy "Zagubiony autobus" Johna Steinbeck'a. Pod względem fabuły jest to książka niewymagająca. Nie trzeba się nad nią bardzo skupiać, rytm narracji sprawia, że opowieść płynie spokojną falą. Ot, jeden dzień z życia właścicieli Rebel Corners - małego baru z bufetem, stacją autobusową i postojem dla kierowców ciężarówek. Juan oprócz drobnych napraw w warsztacie, w ciągu dnia jest kierowcą autobusu. Jego żona Alice zajmuje się bufetem. Mają również często zmieniających się pomocników – mechanika i kelnerkę. I opowieść także o ich gościach pasażerach i kierowcach na trasie autostrady przecinającej Kalifornię z północy na południe. 

Jednego dnia, autobus, którym kursuje Juan ma drobną usterkę. Niestety pasażerowie zmuszeni są do noclegu w Rebel Corners. Nikt nie jest z tego powodu zadowolony, ani miejscowi, ani podróżni. Wynikają z tego powodu dyskusje, małe niesnaski i nieporozumienia, których ciąg dalszy toczy się również po naprawieniu autobusu, podróży do stacji docelowej i związanych z tym perypetiach po zerwaniu się mostu. Ktoś marzy o romansie, ktoś o wyrwaniu się z prowincji, karierze w Hollywood i spotkaniu się z ukochanym aktorem, ktoś inny przelewa swoją irytację, wynikającą z trawiącej choroby, na pozostałych Bogu ducha winnych pasażerów.  Takie scenki rodzajowe, fabuła prosta, szybko się czyta i równie szybko ulatuje z głowy. Jest jednak pewno ale, dzięki któremu pociągnę dalej swoją myśl o tej powieści.




Typowe autobusy komunikacji publicznej na Malcie
Wyobraziłam sobie, że właśnie takim autobusem kierował powieściowy Juan 



Tym czymś są dwa zachwyty. Chociaż fabuła jest prosta, to sposób budowania poszczególnych scen jest bardzo istotny dla obioru powieści, jako całości. A wszystko dzięki teatralnej formie. Każda z postaci ma swoje wielkie wejście – najpierw rys sylwetki, szczególnych cech fizycznych i psychicznych. Kiedy dobrze ją sobie obejrzymy, wiemy kim jest, co lubi, a czego nie, w co jest ubrana i dlaczego – dopiero sama otrzymuje głos. Czytając tę książkę, czułam się, jakbym miała przed oczami rozgrywającą się historię na deskach teatru. Jeszcze z żadną powieścią nie miałam takiego odczucia i bardzo mi się ten zabieg spodobał.


A drugi zachwyt? Właśnie to szczegółowe budowanie postaci. Tutaj nie będę się dużo rozpisywać, po prostu zaserwuję kilka cytatów. Mam nadzieję, że dzięki temu, zrozumiecie, co mam na myśli :)

Juan był zwykle gładko ogolony, ale że nie golił się od wczoraj, w bruzdach na podbródku i na szyi szarzał zarost, siwawy jak sierść starego aridale’a. (…) Miał czarne oczy, dowcipne i lekko zezujące – tak jak zezują oczy mężczyzny, kiedy pali i coś robi, nie mogąc wyjąć papierosa z ust. (…) Juan nie miał bardzo dużych uszu, ale sterczały mu z głowy jak dwie muszle, jakby właśnie nastawił je dłońmi, żeby lepiej słyszeć. (…) Zęby miał długie, spod niektórych prześwitywało złoto, co przydawało jego uśmiechowi nieco okrucieństwa.


Pryszcz był niebywałym śpiochem. Zostawiony sam sobie, przespałby całe życie. Na jego systemie nerwowym gwałtownie odbijały się wszystkie zmagania i walki okresu dojrzewania. Był stale podniecony, a jeśli to podniecenie nie znajdowało ujścia, przeradzało się w melancholijny i płaczliwy sentymentalizm lub w silną i tanią religijność. Jego zmysły i uczucia były jak jego twarz - zawsze podrażnione, zawsze ropiejące i jakby odarte ze skóry.


Drzwi wiodące z sypialni do restauracji otworzyły się i wszedł jeden z gości. Był to niski mężczyzna ubrany w dwurzędowy garnitur i jasnobrązową koszulę, jaką zwykle noszą podróżujący agenci handlowi; nazywają je „koszulami tysiąca mil”, bo nie znać na nich brudu. Dla tych samych przyczyn jego garnitur był nieokreślonego beżowego koloru. (…) Miał ostre rysy młodego psa i jasne, pytające psie oczy. Starannie przystrzyżony mały wąsik wyglądał jak gąsienica, która właśnie przepełzała mu w poprzek twarzy i zatrzymała się nad górną wargą. Kiedy mówił, wydawało się, że ta gąsienica wygina właśnie grzbiet.


W jego zachowaniu była jakaś nieśmiała pewność siebie, której brak było rysom twarzy; sprawiało to wrażenie, jakby stale miał się na baczności, jakby wypracował sobie specjalny sposób zachowania stanowiący obronę przeciw ewentualnym zniewagom.


Usta miała znużone i dziecinne, miękkie i bez charakteru. Mówiła bardzo niewiele, ale w swoim środowisku uchodziła za dobrą i rozsądną; za dobrą – bo o innych mówiła tylko przyjemne rzeczy, a za rozsądną – bo nie wyrażała swojego zdania o niczym z wyjątkiem perfum i jedzenia. Przyjmowała opinie i przekonania innych ze spokojnym uśmiechem, jakby wybaczała im, że w ogóle mają jakieś opinie i przekonania. A w rzeczywistości nie słuchała, co inni mówią.


Lubię tak sugestywne kreślenie postaci. Z podobnym spotkałam się już przy okazji lektury "Kronik portowych".



I jeszcze jedno – jeżeli podobał się Wam film „Bagdad Cafe”, to ta książka ma bardzo podobny charakter. Czarnoskóra, pyskata Brenda była dla mnie lustrzanym odbiciem powieściowej Alice.



Powieść do relaksacji, niezbyt obszerna – na trzy spokojne wieczory.


5/6
________________________
John Steinbeck – Zagubiony autobus [The Wayward Bus, przekł. Andrzej Nowicki]; wyd. Prószyński i S-ka 2016

czwartek, 24 marca 2016

Dziwactwa i sekrety kuchni Państwa Środka. Fuchsia Dunlop – Płetwa rekina i syczuański pieprz. Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin


W osławionym artykule, który ukazał się w 2002 roku w „Daily Mail” pod tytułem „Rozmaitości Afe!”, autor zdemaskował kuchnię chińską, jako „najbardziej podejrzaną na świecie, stworzoną przez naród, który zajada się nietoperzami, wężami, małpami, niedźwiedzimi łapami, ptasimi gniazdami, płetwami rekina, kaczymi języczkami i kurzymi łapkami”. Jako echo lęków dawnych europejskich podróżników, artykuł przestrzegał, że nigdy nie można być pewnym, czym tak naprawdę jest „śluzowata, fluorescencyjna substancja, zawieszona między dwiema pałeczkami.”*




Jakie dania przychodzą Ci na myśl na hasło: „kuchnia chińska”? Kaczka po pekińsku, smażony ryż z jajkiem, kurczak słodko-kwaśny, wieprzowina pięć smaków, pierożki dim sum? A może sajgonki, padthai i zupa pho? Jak często mylą się dania kuchni azjatyckiej innego kraju np. Wietnamu z chińską? I co właściwie naprawdę jedzą Chińczycy?


Kobra zalana w trupa

Ogólnie rzecz mówiąc – wszystko. Dosłownie. I nie mam tutaj na myśli wyłącznie jedzenia mięsa z psów – tak kontrowersyjnego dania w naszym obszarze kulturowym. W kuchni chińskiej wszystko może być potencjalnym składnikiem potrawy. Tym bardziej, że nie dzielą oni zwierząt na domowych pupili i zwierzęta hodowlane. A dziczyzna to nie tylko to, co upolować można w lesie. A zatem co trafia na stół? Ośle penisy, smażone w głębokim oleju jaszczurki, pudding posypany mrówkami (podobno dobre na reumatyzm ;)), łapy niedźwiedzia, kobra (uprzednio zalana w trupa w alkoholu), cywety, trepangi, ścięgna wołowe, małpie mózgi… To tak na przykład. Dość powiedzieć, że kuchnia Państwa Środka nie jest jednorodna i różni się w zależności od prowincji, tj. regionu. Sama kuchnia Syczuanu jest tak bogata jak cała kuchnia francuska.


Kougan – odczucie ust

Ta wszystkożerność Chińczyków wynika z wielu powodów – przede wszystkim z głodnych czasów, które zafundowała "rewolucja kulturalna" Mao. To z tamtego głodnego okresu wzięło się przekonanie, że jedzenie jest bezcenne i należy je wykorzystać maksymalnie. Jak również dlatego, że Chińczycy są łakomymi konsumentami oraz cenią sobie tzw. „odczucie ust”. Oznacza to, że pewne konsystencje i struktury są bardziej interesujące – w jednym daniu chodzi o kruchość, w innym o sprężystość, a w jeszcze innym o lepkość. I choć to brzmi zupełnie zwyczajnie, to w Chinach smakuje się je na zupełnie innych potrawach, niż w Europie. Coś, co dla nas jest twarde i gumowate, zupełnie nie do pogryzienia, a tym bardziej przełknięcia – dla Chińczyka może być prawdziwą delicją.


Srebrne pałeczki cesarza

Jedzenie pałeczkami wywodzi się podobno od Konfucjusza, który przestrzegał przed używaniem przy jedzeniu ostrych narzędzi. Nóż wszak kojarzy się ze zbrodnią. A co z pałeczkami ma wspólnego srebro? Takimi jadali cesarze, gdyż chroniło to ich przed zjedzeniem zatrutego pożywienia. Srebro ma właściwości odbarwiania się przez zetknięcie z trucizną, stąd ten szlachetny metal był jedną z barier chroniących władcę przed intrygami grożącymi ze strony cesarskiej kuchni. 
Ale to nie jedyna ciekawostka w tej książce. Inna dotyczy bicia pokłonów przez… stukanie palcami w stół. Zwyczaj dotyczy ceremonii herbacianej i sięga XVIII wieku, kiedy cesarz podróżował po kraju incognito. Kiedy nalewał herbatę do czarek swoim sługom, ci, aby nie zdradzić jego tożsamości przez padanie na kolana, a jednocześnie móc oddać mu należny szacunek – w ramach uwielbienia stukali palcami w stół.


Sekrety i dziwactwa

Dziwaczne składniki potraw, skomplikowane sposoby krojenia i doprawiania, eksplozja smaków i nieodzowna potrzeba „odczucia ust” – to nie wszystko. Chińska obsesja jedzenia cechuje się również snobizmem jadania w prywatnych kuchniach. I chociaż brzmi to zwyczajnie, to chodzi o szarą strefę gastronomii, gdzie restauracją może być zaplecze firmy handlującej sprzętem AGD. Cały smaczek tkwi w tym, że adresy tych dziwnych przybytków (często serwujących zachwycające dania) podaje się pocztą pantoflową tylko zaufanym osobom, najczęściej dość majętnym ludziom biznesu, czy uznanym krytykom kulinarnym. A jednocześnie w pakiecie otrzymuje się obietnicę chińskiej odpowiedzi na El Bulli Ferrana Adri, czy operowy śpiew kucharki, która oficjalnie pracuje jako profesjonalna śpiewaczka opery syczuańskiej.


Brudne jedzenie

Przewodnikiem po kuchni chińskiej Fuchsia Dunlop stała się po tym, jak po rozsmakowaniu się w dziwacznych potrawach, została absolwentką Syczuańskiej Akademii Sztuki Kulinarnej. Brytyjka, której od dzieciństwa nieobce były etniczne smaki dała się porwać kuchni chińskiej na tyle, że poznała specyficzne smaki każdej chińskiej prowincji, jej odniesienia kulturowe i historyczne, a także wydała szereg kulinarnych przewodników m.in. o kuchni: syczuańskiej, kuchni Mao, kuchni cesarskiej, dość pomieszanej z zachodnią kuchni Hongkongu i zupełnie odmiennej od wszystkich kuchni prowincji Xinjiang.

I chociaż Fuchsia tą książką złożyła hołd zróżnicowanej i bogatej kuchni państwa środka, podzieliła się również swoimi rozterkami, które nagromadziły się po latach obserwacji. Przede wszystkim zwróciła uwagę na ogromną skalę chińskiego konsumpcjonizmu i marnotrawstwa jedzenia (mimo że jedzą wszystko) oraz związanym z tym ogromnym niszczeniem środowiska: ścieki zamiast czystych rzek, ogromne skażenie paszy dla zwierząt, nadmiarowe stosowanie pestycydów, narażenie na wyginięcie wielu zagrożonych gatunków zwierząt, korupcja związana z produkcją i obrotem żywności, a także zbyt popularne i nadmierne stosowanie w jedzeniu glutaminianu sodu.

Czy w związku z tym cena różnorodności jest wytłumaczeniem dla „brudnej” żywności? Fuchsia Dunlop pomimo tego, że przystopowała z chińskim obżarstwem wciąż przekonuje, że warto poznać prawdziwą kuchnię chińską. Wprawdzie jej zapał neofity przygasł, to nabycie doświadczenia nowych smaków spowodowaoł przełom w otwartości na zrozumienie innej kultury. Czy mnie tym przekonała? Niekoniecznie, ale lektura tej książki była mimo to - fascynująca.


____________________

Za podarowanie egzemplarza serdecznie dziękuję negresce :)
Recenzja opublikowana również na blogu Literatura palce lizać - kulinaria w książkach

* Fuchsia Dunlop – Płetwa rekina i syczuański pieprz. Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin, wyd. Świat Książki 2011



wtorek, 22 marca 2016

Ziegenhals, tam, gdzie rzeczywistość miesza się z magią. Patrycja Prochot-Sojka - Baj-O-Dużenie


Gdy po ostatnim przystanku w Niklasdorf, Herman usłyszał: „Następna stacja Ziegenhals – Bahnhof”, postanowił wysiąść. Zamierzał zatrzymać się na krótki odpoczynek w miasteczku, o którym słyszał tylko, że dopiero u schyłku siedemnastego wieku zaprzestano palenia tam czarownic. Niedawno też jego stary przyjaciel, hrabia Franz Xaver Ballesterm, stał się właścicielem miejscowego ośrodka wypoczynkowego „Waldesruch”. Co prawda były prezydent Reichstagu nieustannie zapraszał go do siebie, ale Hermanowi jakoś nigdy nie było po drodze. I tym razem nie zamierzał spędzić w Ziegenhals więcej, niż wymagało tego zaspokojenie porannego głodu i cierpliwe przeczekanie napadu migreny.
Kierując się ku wyjściu, na głównej ścianie, tuż nad kasami biletowymi Herman przeczytał: „Kto wie, co by odkrył Kolumb, gdyby mu nie stanęła na drodze Ameryka.” Zaraz pod napisem złotymi literami napisane było: „Ziegenhals – willkommen”.*




Mitologiczni bogowie Greków i Rzymian pomimo swojej boskości przejawiali bardzo ludzkie cechy charakteru. Byli kłótliwi, zadziorni, nadmiernie kochliwi, zazdrośni, rozpuszczeni jak dziadowskie bicze, czasem bardzo dziecinni. Skoro więc Grecy i Rzymianie mogli mieć takich bogów, dlaczego katoliccy święci panujący w Ziegenhals nie mogliby być tacy?

Niemieckie Ziegenhals przed wojną, a po wojnie śląskie Głuchołazy. Przed i po - miejsce baśniowe, mitologiczne, zaskakujące. To tutaj Śmierć ma oblicze pięknej damy w satynowej fioletowej sukni, spowitej zapachami perfum Bouquet de Catherine od Ernesta Beaux. Od wieków przyjaźni się z Semiramidą, chińską cesarzową Cixi, rozwiązłą Messaliną i Katarzyną Medycejską. I w swoich kolejnych wcieleniach oszałamiająco pięknych i interesujących kobiet rozkochuje w sobie Hermana Wittelsbacha, konsula niemieckiego cesarza. I chociaż ona od wieków ma władzę nad życiem i jego kresem, datę śmierci swojego nowego kochanka nie może określić osobiście. Bo do sprawy miesza się żona Boga, Maryja, która u Najwyższego ma szczególne względy. To za jej wstawiennictwem, po zgodzie Boga  i przy pomocy zegarmistrza Kleista – Śmierć musi pogodzić się z myślą, że nie w każdym przypadku jest panią wyznaczającą koniec śmiertelnego życia.

Maryja przyjaźni się z Ludwiczką, żoną poważanego w miasteczku rzeźnika Brunona. Ludwiczka, pomimo społecznego awansu, jakie dało jej małżeństwo, nie jest szczęśliwa. W kościele św. Wawrzyńca nieustannie dyskutuje z żoną Boga i zazdrości jej lepszego losu. Sama Maryja przyznaje, że chociaż cykliczna śmierć syna jest dla niej trudna, to odżywa za sprawą okresu bożonarodzeniowego. I wcale nie żałuje, że później z Józefem i świętym potomkiem musieli uciekać do Egiptu. Tam nawet było przyjemnie: ciepły klimat, spokój od nieustannego przyjmowania pokłonów i dwuznacznych spojrzeń, czy aby to właśnie cieśla na pewno jest ojcem Jezusa. A właśnie! – Jezus! Z tym młodzieńcem jednak jest pewien kłopot...

Wszystko przez Leoncię. Córka młynarza, dla której Ziegenhals było całym światem pojechała któregoś razu do Breslau. I kiedy granice jej świata nagle się poszerzyły, Leoncia zapragnęła wojaży i umyka ze swojej małej ojczyzny w towarzystwie cygańskiego taboru. Pech jednak chciał, że niegdyś swoją wizją geograficznych odkryć, w kościele św. Idziego w Breslau zaszczepiła Jezusa. Więc również i on postanowił posmakować innego życia, niż tego wiecznie spędzanego w kościele. Biedni śś. Piotr i Jan, którzy w zastępstwie Syna Bożego musieli na zmianę wisieć na krzyżach w kościołach i przydrożnych kapliczkach. Maria z tego powodu bardzo się denerwuje, bo nie dość, że Syn się oddalił nie wiadomo gdzie, to jego krzyżowi zastępcy trochę nie pasują posturą do krzyża: jeden jest zbyt barczysty drugi zaś za chudy. I co będzie, jak wierni się zorientują?


Zarówno mieszkańcy Ziegenhals, a później Głuchołaz to plejada barwnych postaci i takich też historii: o panowaniu nad czasem jak zegarmistrz Kleist, o wtapianiu się w role bohaterów filmowych i książkowych przez Annę, która kończy jak Karenina, o Ingę, która duchom przodków musiała oddać swoją córkę, o szalonej Bogdance, której przyjazd do Głuchołaz uleczył księgarza Metza od nieszczęśliwej miłości do Węgierki Gerle Farkas.


Ta powieść przypomina zbiór baśni, mitologię, w której bóstwa żyją ze śmiertelnikami, gdzie rzeczywistość miesza się z magią, a jawa ze snem. Fragmentami zabawna, czasem smutna i refleksyjna, a na pewno wciągająca. Tym bardziej, że pojedyncze życiorysy wciąż się ze sobą splatają za sprawą tego jedynego miasteczka. 

„Baj-o-dużenie” skojarzyło mi się z ulubioną książką Springera, w której stare domy Kupferberga, po wojnie zawodziły melodią pustoszejącej Miedzianki. I z powojenną rzeczywistością w „Ocaleniu Atlantydy” Zyty Oryszyn. Lubię takie dobrze opowiedziane historie, podróże po życiorysach, których baśniowa treść zachwyca.



6/6 (również dla okładki)
___________________________________
Egzemlarz do recenzji przekazało wydawnictwo Mamiko
Patrycja Prochot-Sojka, Baj-O-Dużenie, wyd. Mamiko 2015

wtorek, 8 marca 2016

Kobiety: Supermenki i Wojowniczki

Dzisiaj, w Dzień Kobiet (a niech sobie mówią, że to relikt komunizmu!) nie mam dla Was Drogie Panie goździka i rajstop. Ale za to recenzje dwóch książek dla kobiet i o kobietach. Ba! nawet z nakładu wydawnictw z ofertą skierowaną głównie dla kobiet i o kobietach :) O! Tak sobie właśnie poświętujemy czytelniczo ;)




Książka, z którą można wsiąknąć na cały wieczór, która zaskakuje i porządkuje pewne, wydawać by się mogło, oczywiste rzeczy. A jednak! Traktuje o dylematach współczesnych kobiet: matek, żon, pracownic. Zostać kurą domową, czy bojową bizneswoman? Urodzić, czy skupić się na karierze? Założyć feministyczne szaty, czy pozwolić na patriarchalny dyktat? Facet powiedziałby: „babom trudno dogodzić”. Ale on jest w społecznej roli, która od wieków jest taka sama. To zmienna sytuacja kobiet wymusza dylematy, pytania i… całe morze możliwości.

Ta książka to nie jest feministyczny manifest, raczej obraz tego, że współczesne kobiety mają wybór, a jednocześnie ten wybór jest dla nich więzieniem. Z jednej strony chcemy być wolne, mieć bogate życie erotyczne, a z drugiej strony seks, jak dawniej, nie jest już wędką dla stabilizacji, jaką często niegdyś było małżeństwo. Chcemy być perfekcyjne, ale te dążenia często okupione są zbyt dużą ilością niepotrzebnych działań. Chcemy pracować, ale tak trudno pogodzić się z tym, że nasze dzieci będzie wtedy wychowywał ktoś inny.

Małe dziewczynki chcą być księżniczkami. Duże dziewczynki chcą być supermenkami. Stare kobiety chcą i spodziewają się wyglądać młodo. Chcemy więcej seksu, więcej miłości, więcej miejsc pracy, więcej idealnych dzieci. Zmarszczki to chyba jedyna rzecz, której chcemy mieć mniej. (cytat z książki)

Dobrym zabiegiem do opisywania kobiecych paradoksów jest podział rozdziałów zgodny z rozwojem płci i roli społecznej. Zaczyna się od wieku dziewczęcego, po poszukiwanie nastoletniej perfekcji, rozpoczęcie życia płciowego, życie codzienne żony i matki, dylematy związane z rozrodem, pułapką szklanego sufitu w pracy, okresu wieku dojrzałego z nieodzownym żalem za talią i złością na zmarszczki. Ciekawe antropologiczne studium kobiecej psychiki.





Na drugim biegunie znajduje się książka Glenon – byłej bulimiczki, narkomanki i alkoholiczki. Wspomnienia ze swojego zmagania z nałogiem i budowanie nieperfekcyjnego, ale szczęśliwego życia matki i żony opisywała najpierw na blogu momastery.com, z którego zrodziła się później ta książka.

Glenon to katastrofa, która z porażki uczyniła atut, a punktem do zmian była ciążowa wpadka.
I chociaż po pokonaniu nałogów i zbudowaniu szczęśliwego związku i rodziny wpadła w nałóg konsumpcjonizmu, to stara się przekonywać, że w życiu nie jest ważna perfekcja, ale pogodzenie się ze swoimi słabościami.

Jej styl pisarski jest połączeniem nierozgarniętej Bridget Jones z filozoficznymi sentencjami Paulo Coelho, mimo to zawiera w sobie prawdziwą, życiową mądrość. Mówi o tym, że w miłości bardzo istotna jest praca zespołowa (tym bardziej, że nową rodzinę tworzą dwie osoby z dwóch różnych rodzin o diametralnie innych zwyczajach). Ale też, że błędy (nie tylko wychowawcze) każdy popełnia inne, więc nie powinno się mierzyć wszystkich jedną miarą. I że w końcu – szczęście można znaleźć nie siląc się na ideały.

I nie ważne, że nagle w supermarkecie okazuje się, że jesteś w piżamie (bo w ferworze rodzinnego poranka zapomniałaś się przebrać), istotniejsze jest to, jak uda Ci się wytłumaczyć swoim dzieciom śmierć po stracie ich ukochanej rybki.


Egzemplarz Wojowniczek do recenzji przekazało Wydawnictwo Kobiece
Uwaga! Księgarnia Internetowa wydawnictwa 8 marca dla Pań z okazji ich święta oferuje 50% zniżkę.



poniedziałek, 7 marca 2016

Jak zepsuć miasto? Filip Springer - "Wanna z kolumnadą"


W Polskiej Polityce Architektonicznej ład przestrzenny to „stan organizacji przestrzeni spełniający wymogi jakości życia społecznego, kultury, ekonomii i zrównoważonego środowiska”.
Jeśli poszperać dłużej, tych definicji znajdzie się jeszcze kilka. Polscy urbaniści i architekci mówią, że ta obowiązująca nigdzie nie została spisana. Brzmi ona tak:
„Ład przestrzenny to jest coś, o czym każdy w Polsce słyszał, ale nikt od dawna nie widział”.*


2 stycznia 2016 roku. Mamy gościa, który przyjechał do nas spędzić czas sylwestrowo-noworoczny. Wybieramy się na spacer po Warszawie. Jest zima, więc szybko robi się ciemno. Ale i po zmroku Warszawa może być ciekawa, tym bardziej, kiedy wjedzie się na 30 piętro Pałacu Kultury i Nauki, gdzie z tarasu podziwiać można panoramę doświetloną świąteczną iluminacją.
Warszawa wyglądała wtedy pięknie, bajecznie wręcz. Ale co przykuło jako pierwsze moją uwagę? Nagi budynek Universalu. To zdarza się rzadko, bardzo rzadko – niektórzy nawet nie pamiętają, jak ten budynek wygląda bez wielkiej szmaty reklamowej. Bo na co dzień, opakowany wygląda tak:

Zdjęcie z tarasu widokowego PKiN, lato 2010 r.

Jak zepsuć miasto? Możliwości jest sporo: zła, nieprzemyślana, koszmarkowa architektura, zabetonowanie rzek, pasteloza, nadmiar reklam, niedobór drogowej infrastruktury, brak planów zagospodarowania, nadmierne zagospodarowanie niedużych parceli i miłość do grodzenia. Między innymi te składniki katastrofy wziął pod lupę Filip Springer w „Wannie z kolumnadą”.

Warszawa, ul. Hoża

Mam w pamięci swoje migawki: miasto rodzinne, w którym mała rzeczka pojawia się w jednym miejscu, znika w centrum i pojawia się znowu na drugim końcu miasta. Przez dużą część skrzętnie, jakby wstydliwie ukryta w podziemnym tunelu. Przejazd przez centrum Łodzi – brudne, pełne opuszczonych i często zrujnowanych pustostanów. Malbork – piękny gotycki, pokrzyżacki zamek, atrakcja turystyczna dla świata w sąsiedztwie klockowatych bloków. Jak kwiatek do kożucha. Starówka praktycznie nie istnieje, a tak pięknie współgrałaby (nawet ta zrekonstruowana) przecież  z tą średniowieczną chlubą z czerwonej cegły.

Malbork, widok z wieży zamkowej, lato 2009 r.

Piaseczno ze swoim słynnym już osiedlem „Słowicza” – zagęszczone ponad miarę, gdzie trudno o znalezienie miejsca do zaparkowania, nie mówiąc o braku swobodnego dojazdu dla Straży Pożarnej w razie nieszczęścia.

Piaseczno, os. Słowicza - screen z Google Maps

Plac Zawiszy z kolorowym Hotelem Sobieski i al. Krakowska z przestylizowanym i kiczowatym hotelem Lord.

Hotel Sobieski, zdjęcie z książki Wanna z kolumnadą

Janki i Raszyn – do niedawna główna południowa wylotówka z Warszawy – upstrzona dziesiątkami reklam: małych tabliczek, dużych bilboardów, ogromnych płacht, starych i porwanych reklamowych szmat. Ulica Grójecka i Marszałkowska w Warszawie zagłębie banków pośród wielu pustych lokali, które potencjalnie mogłyby być pełne tętniących miejskim życiem obiektów kulturalnych, zachęcających restauracji i małej, różnorodnej  manufaktury.


To dość tożsame obserwacje z tymi, które poczynił Filip Springer. On jednak poszedł dalej i zaskoczył mnie pewnymi faktami. Na przykład tym, że przed wojną Polska miała jeden z najlepszych w Europie system planowania przestrzennego, a z naszych doświadczeń czerpały między innymi Niemcy. Wszystko oczywiście poszło w diabły po powojennym planowaniu centralnym. Natomiast obecne plany zagospodarowania przestrzeni są wielokrotnie tak nieudolne, że generują i powiększają urbanistyczny chaos, za który płacą gminy, czyli mieszkańcy – jak niegdyś w reklamie: ja płacę, pan i pani płacą.

Warszawa - centrum, zdjęcie z tarasu widokowego PKiN


A wydawać by się mogło, że czasem powinni deweloperzy. A jednak niespodzianka, bo wcale nie! Wszak deweloperzy nie sprzedają domów, a jedynie marzenia. Więc jeżeli Wasze marzenie nie posiada wyasfaltowanej drogi do posesji (a raczej urocze, po deszczach i roztopach – błoto) lub brakuje podpięcia do innej infrastruktury – to wiedzcie, że z tego obowiązku zdjęty jest (o ironio!) właśnie ten, kto stoi za zaprojektowaniem i wybudowaniem Waszego gęsto zabudowanego gniazdka. On umywa ręce, bo do wszystkiego zobligowany jest samorząd, a nie sprawca zamieszania. A jak wiadomo, nie każda gmina dysponuje taką kasą, jak na ten przykład dolnośląskie górnicze Polkowice. Nawet pomimo takich instrumentów jak renta planistyczna i opłata adiacencka.


Co jeszcze w książce? Bardzo ciekawy rozdział o kulisach budowy w Karpaczu hotelu – koszmarku, zwanym Gołębiewski, o tym dlaczego sale i pokoje w Venecia Palace w Michałowicach (mająca w ofercie pokoje z tytułową wanną z kolumnadą) trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem i słono płacić za dobę. A przy okazji - dlaczego kicz jest magnesem dla mas?

Venecia Palace, zdjęcie z książki Wanna z kolumnadą

O genezie polskiej kolorowej zarazy zwanej pastelozą (a tak, według Pospolitego Ruszenia, wygląda zakażenie), o początkach i skutkach zaniku rzek w polskich miastach, o miłości do grodzenia (w tym kuriozalnym trójpłocie w Skierniewicach) i o ruchach oddolnych, próbujących przywrócić normalność (Miasto jest nasze, Ja-Wisła, Grupa Pewnych Osób). I również o tym, że nawet dobre pomysły często przepadają przez urzędniczą niemoc, bądź też nieudolność, a też i bardzo często przez decyzje stricte polityczne. Bo jak napisał kiedyś Czesław Miłosz: w warunkach wolnorynkowych dyktat gustu większości prowadzi do dominacji rzeczy miernych i tandetnych.


Springer mnie nie zawiódł, a jedynie zaostrzył apetyt na więcej. Szkoda, że książka nie jest bardziej obszerna. Myślę jednak, że „Wanna z kolumnadą” to dobry wstęp do dalszej dyskusji o estetyce i kondycji polskich miast. Ciekawa jestem, co ostatecznie wyniknie z projektu Miasto Archipelag i już nie mogę doczekać się "Księgi zachwytów", której premiera jest już na dniach


6/6
___________________
* Filip Springer - "Wanna z kolumnadą", wyd. Czarne 2013


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...