środa, 27 kwietnia 2016

"Z łopatą na atom"* Swietłana Aleksijewicz – Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości


Żyje sobie człowiek. Zwyczajny człowiek. Człowieczek. Taki jak wszyscy dookoła – idzie do pracy i wraca z pracy. Dostaje przeciętną zapłatę. Raz do roku wyjeżdża na urlop. Ma żonę. Dzieci. Normalny człowiek! No i któregoś dnia zmienia się nagle w człowieka czarnobylskiego. W dziwadło! W coś, czego nikt nie zna i co wszystkich interesuje. Chciałby być taki jak wszyscy, ale to niemożliwe. Do poprzedniego świata już nie da się wrócić.



Socjalistyczny mit przekonywał, że radzieckie elektrownie atomowe są tak bezpieczne, że można je stawiać na samym Placu Czerwonym. Tymczasem 30 lat temu ów mit nieodwracalnie zmienił życie milionów ludzi. Nad ranem 26 kwietnia 1986 roku zastała ich nowa wojna – technologii z naturą. Która zaczęła uczyć, że pokojowy atom też zabija i zbierać nowe żniwo.

I chociaż ognista łuna była widoczna, a świat zaczął niepokojąco trąbić o radioaktywnej chmurze – w ZSRR nikt nie chciał mówić głośno o katastrofie. A tym bardziej dywagować o skutkach promieniowania. A kiedy przed faktami nie dało się już uciec, zaczęto mówić, że to sabotaż, że ktoś to zrobił specjalnie. Tak się mówiło i tak się myślało. Sowiecki człowiek wierzył swojej władzy. Do czasu jednak, kiedy z człowieka otrzymał status obiektu radioaktywnego. 

Ci, którzy przeżyli drugą wojnę światową, którzy walczyli na jej frontach i kombatanci Armii Czerwonej z wojny w Afganistanie nie mogli się nawet spodziewać, że przytrafi się im coś o wiele gorszego, niż dawne wojny. Przeszłość była dla nich amuletem na przyszłość. Lecz to złudne bezpieczeństwo powojenne, po Czarnobylu spowodowało ogromną bezradność i niezrozumienie. Mówiło się: przeżyliśmy wojnę, a oni nam tu z jakimś promieniowaniem

I ponownie u Aleksijewicz nietrudno o wzruszenie i refleksję nad ludzkim losem. Znowu sowiecka mitologia zderza się z realizmem życia zwykłego człowieka. Bezradnego wobec wyroków losu, choć walecznego. Jak jeden z żołnierzy, który mówi: kiedy wracałem z Afganistanu, wiedziałem, że będę żył. A w Czarnobylu akurat na odwrót: śmierć  może dosięgnąć człowieka wtedy, kiedy już jest w domu
Na te wspomnienia składa się wiele indywidualnych portretów ludzi i ich bliskich, którzy stracili zdrowie lub życie na służbie próbując gasić ogromny pożar reaktora, całych grup osób cywilnych i żołnierzy będących likwidatorami skutków katastrofy, wszystkich, którzy walczyli z chorobami popromiennymi i pielęgnowali innych cierpiących na tę śmiertelną chorobę i tych, którym nagle w ciągu jednego dnia obrócił się świat do góry nogami.

Jak opuścić swój dom, skoro wszystko wygląda tak samo. Ziemia może sobie być zatruta, napromieniowana, ale to moja ojczyzna. Nigdzie indziej nie jesteśmy potrzebni – mówili jedni. Nie rozumieli, dlaczego muszą się wyprowadzić i na dodatek zostawić swoje zwierzęta. Żegnali się ze swoimi chatami, jak z żywym człowiekiem. W tajemnicy zabierali cenne dla nich rzeczy – rodzinne relikwie, jak w  pewnym przypadku wejściowe drzwi będące talizmanem i zapisem rodzinnego życia. To na nich spoczywało niegdyś przed pogrzebem ciało ich dziadka i ojca, to one mają wyżłobione nożem ślady – na pamiątkę dojrzewania ich syna i wnuka. Nieliczni wrócili do domów, żyją jak pustelnicy, za towarzystwo mając kozę, kilka kotów i psy. I za nic w świecie nie zamieniliby takiego życia na inne. Tutaj jest ich właściwe miejsce, paradoksalnie Czarnobyl umożliwił im ucieczkę do spokojnego świata.

Tragedia współgrała z groteską, była wyrazem fatalistycznej rosyjskiej duszy i charakteru pod znakiem: jakoś to będzie. Bo oto drewno z opuszczonej, skażonej zony sprzedawano jako budulec dla dacz na terenach bezpiecznych. Przedmioty z szabru trafiały na targowiska i pchle targi, skażonej żywności podmieniano etykiety i ponownie wracały do sklepów. A do tego ta niezrozumiała wiara w łaskawość losu, że kąpiel w skażonym jeziorze, wylegiwanie w słońcu na skażonej trawie i zjedzenie świeżo złowionych, a skażonych ryb nie będzie miała wpływu na zdrowie i życie.

A życie jednak w wielu przypadkach okazywało się bardzo kruche. Tym bardziej, kiedy w szpitalu w ogromnych męczarniach czekało się już tylko na śmierć. Kiedy rodziło się chore dziecko, kiedy traciło członka rodziny. To najbardziej przejmujące wspomnienia w tej książce, w której dwie historie miłosne żon likwidatorów, spinają czarnobylską opowieść wymowną, trzymającą za gardło klamrą. Czarnobyl to nie tylko przeszłość, to współczesność, której przyszłość nie ma bliskiego końca. Za kolejne 30 lat katastrofa z 1986 roku wciąż będzie aktualna. To kronika, która pisze się cały czas.


6/6
___________
* cytaty: Swietłana Aleksijewicz – Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości [Czernobyslkaja modlitwa. Kronika buduszczewo; przekł. Jerzy Czech]; wyd. Czarne 2012

Za pożyczkę egzemplarza dziękuję Juście :)


niedziela, 24 kwietnia 2016

Z lupą nad geniuszem. Elena Ferrante – Genialna przyjaciółka





„Czy wiesz co to jest plebs?” „Tak, proszę pani”. Czym jest plebs, dowiedziałam się dopiero teraz, zrozumiałam to jasno i wyraźnie, o wiele jaśniej i wyraźniej niż mogłam to zrozumieć przed laty, gdy nauczycielka zadała mi to pytanie. Plebs to byliśmy my. Plebs to były kłótnie o wino i jedzenie, o to, kogo obsłużono w pierwszej kolejności. Plebs to była brudna podłoga, po której chodzili kelnerzy, plebs to były coraz bardziej wulgarne toasty. Plebs to była moja matka, która wypiła za dużo wina i teraz, oparta plecami o ramię ojca, śmiała się na cały głos z erotycznych podtekstów w odzywkach handlarza starzyzną. Wszyscy się śmiali, łącznie z Lilą, która miała minę kogoś, kto wypełnia swe zadanie do końca.





W reklamie tetralogii tajemniczej Eleny Ferrante w marcowym numerze „Książek. Magazynu do czytania” zamieszczono słowa Jonathana Franzena, które brzmiały następująco: Czasem zdarzają się jeszcze genialni pisarze. Nigdy nie zapomnę chwili, w której odkryłem Elenę Ferrantę.

Pierwszą część, tj. „Genialną przyjaciółkę” omawiałyśmy na kwietniowym Sabatowie (o czym można przekonać się pod tym linkiem) i bardzo spodobało mi się porównanie jej do brazylijskiego serialu. Nie pamiętam, która z nas tak określiła tę książkę, ale przyznać muszę, że bardzo trafnie – tym bardziej, że nie nazywając tego w głowie, sama miałam podobne wrażenie podczas lektury.

Nie zgadzam się z wyżej przytoczonymi słowami Franzena, bo trudno mi znaleźć w powieści tę genialność, o której on wspomina. Mam jednak teorię, że amerykański i europejski fenomen „Genialnej przyjaciółki” i jej kolejnych części kryje się raczej za nieodgadnioną tożsamością pisarki (a może pisarza lub nawet grupy pewnych osób, hm?). 
Nawet sama fabuła jest dość banalna i wielokrotnie wcześniej eksploatowana. Opiera się na zawiłej kobiecej relacji złożonej jednocześnie z podziwu i rywalizacji, tej drugiej pozornie ukrytej za zasłoną przyjaźni. Przeciwstawia etos sumiennej pracy i własnych predyspozycji. Stawia przy tym pytanie, co jest ważniejsze: wykształcenie, czy umiejętność korzystania z okazji. Wszystko zawinięte niczym naleśnik w rulon społecznego pochodzenia, jego wpływu na kształtowanie się osobowości i umiejscowienia startu na linii dorosłego życia. 

Elena i Lila wychowują się w neapolitańskiej dzielnicy biedy, gdzie najwyższy podziw składa się tym, którzy mają pieniądze. Ci zaś dzierżą władzę, dyktują warunki lokalnej społeczności, wykluczają z grona lub pozornie przyjmują do swoich. Młode chłystki rozbijające się po okolicy modnym autem mogą więcej, niż sumiennie pracujący szewc. A mężczyzna na społecznej drabinie stoi wyżej, niż kobieta. Bieda i  zacofanie nie potrafi znaleźć szansy w wykształceniu. Nauka traktowana jest jako niepotrzebna fanaberia, odbierająca rodzinie ręce do pracy i dodająca gębę do wykarmienia. W ten sposób przedstawiona dyktatura biedy i zacofania, jak w „Genialnej przyjaciółce” jest mało wyrazista. Tutaj zdecydowanie bardziej chwalę „Ziemię niczyją” Erskine Caldwella.


A jednak „Genialna przyjaciółka” wciąga. Pomimo dość naiwnie prowadzonej narracji i fabularnej treści - bawi, a nawet niekiedy zachwyca szczegółami. Jak choćby traktowana niczym skarb i doszczętnie zaczytana książka „Małe kobietki” czy  wyolbrzymione rysopisy postaci, stworzone w dziecięcych głowach:

Ojciec mówił o don Achillem w taki sposób, że wyobrażałam go sobie jako olbrzyma o skórze pokrytej fioletowymi pęcherzami, ziejącego złością, pomimo słowa „don”, jakim wszyscy poprzedzali jego imię, kojarzącego się raczej ze spokojem i autorytetem. Mógł być potworem – nie wiem – z żelaza, czy ze szkła albo porosłym parzącą  pokrzywą, ale na pewno był żywy, bo z jego ust i nozdrzy buchał gorący oddech. Wierzyłam, że gdybym spojrzała a niego choćby z daleka, sypnąłby mi w oczy jakąś żrącą substancją, a gdybym przypadkiem zupełnie oszalała i podeszła pod drzwi jego mieszkania, na pewno uśmierciłby mnie na miejscu.


I chociaż wciąż nie zgadzam się z cytowanym Franzenem, daję jednak Ferrante kredyt zaufania. Bo być może ta genialność ukryta jest w całości historii złożonej na tetralogię? Może nawet mydlana opera „Genialnej przyjaciółki” jest tylko nieudanym wstępem do wielce udanego finiszu historii? Przekonam się, kiedy wniknę dalej. Zaś ciekawskich do lektury nie zachęcam, ani też nie zniechęcam. Obiecuję jednak, że dam znać, kiedy dobrnę do końca czwartego tomu. Trzymajcie kciuki ;)


3/6
__________________________
* cytaty: Elena Ferrante – Genialna przyjaciółka [L’Amica Geniale; przekł. Alina Pawłowska-Zampino ]; wyd. Sonia Draga  2014

e-book dzięki uprzejmości portalu Woblink


sobota, 23 kwietnia 2016

Międzynarodowy Dzień Książki i Praw Autorskich: GAZETA PISARZY


Pisarze zwykle piszą książki. A co się stanie, kiedy zabiorą się za tworzenie gazety

Czy w ostatnich dniach na mieście spotkaliście z tajemniczym billboardem zapowiadającym Gazetę Pisarzy? 



Ja w Warszawie natknęłam się na kilka. Wczoraj byłam na tropie tego w Gazecie Wyborczej.




Przewodnikiem wycieczki po labiryntach piętra 3 na Czerskiej był Juliusz Kurkiewicz.
Najpierw pokazał w dużym skrócie, jak wygląda tworzenie stron gazety, a później grupowo wybraliśmy się na obchód.




Pierwsze wrażenie ze zwiedzania redakcji od kuchni? Papiery, stosy papierów...




Ścianki z wydrukami, które czekają jeszcze na przejrzenie.








A w Sali Kolegialnej ścianki ze stronami gazet, które zostały już wydane i znalazły się w gronie ulubionych.







Stanowiska pracy. Dużo stanowisk. Ale i tak chyba wciąż więcej papieru, niż ludzi ;)








 Na przykład w gabinecie Adama Michnika. Tyle książek to ja nawet w domu nie mam ;)
(a to tylko jedna strona pokoju)



A tak to wyglądało, kiedy robiłam powyższe zdjęcie ;)

(fot. Agencja Agora/Adam Stępień)

I taras :) Jeden z wielu.
 O samym budynku AGORY wspominałam niedawno przy okazji recenzji Księgi Zachwytów Filipa Springera.
Budynek na Czerskiej jest dziełem biura projektowego JEMS i absolutnie mnie zachwyca.



A na tarasie sprawcy zamieszania – pisarze. 


Co wynikło z ich gazetowej twórczości możecie przekonać się dzisiaj kupując w kiosku specjalne wydanie Gazety Wyborczej lub przeglądając wersję cyfrową. Numer został przygotowany przez pisarzy z okazji przypadającego dzisiaj Międzynarodowego Dnia Książki i Praw Autorskich. Ciekawi?




Redakcję zwiedzali ze mną:










Specjalne podziękowanie kieruję do Eli z Czytam, bo muszę


czwartek, 21 kwietnia 2016

"Zalicza się pani do jednego procenta"* Hyeonseo Lee, David John – Dziewczyna o siedmiu imionach







Życie w Korei Północnej nie przypomina życia w żadnym innym kraju, tak jakby było to życie w zupełnie innej rzeczywistości. I myślę, że nigdy nie zdołam uwolnić się od przyciągania mojej pierwszej ojczyzny – nieważne, jak daleko bym pojechała. Zresztą nawet ci, którzy cierpieli w Korei Północnej niewysłowione męki i uciekli z prawdziwego piekła na ziemi, bardzo często nie potrafią odnaleźć się w wolnym świecie i nie wiedzą, jak znaleźć w nim szczęście.






Losy bohaterki tej książki są najbardziej dziwnymi, z jakimi się spotkałam czytając wspomnienia północnokoreańskiego uchodźcy. Są niestandardowe, nie mieszczą się w schemacie, miejscami nawet wydają się nieco… zbyt lekkie w swej wymowie. Stanowią ogromny kontrast dla całej rzeszy (szczęśliwie już byłych) obywateli kraju Kimów.

Hyeonseo Lee  była dziewczyną, z którą reżim obszedł się dość… łaskawie. Dorastała w miarę zasobnym i dobrze ustawionym życiu. Przybrany ojciec był wojskowym, matka była obrotna w interesach. Ona do szkoły chodziła nieraz jak barwny ptak – nowe buty, eleganckie stroje. W domu na obiad niemal codziennie pojawiała się ryba lub mięso, do tego przyjemne mieszkania na terenie baz wojskowych. Matka chodząca w spodniach, mimo że było to karalne. No, ale od czego jest łapówka dla tego i owego.

Owszem, życie nie było różowe – reżim czuwał nad każdym aspektem życia, trzeba było uważać na to, co się mówi, co się robi i jak myśli. Z tyłu głowy zawsze wyczuwało się zagrożenie, ale jednocześnie traktowało się to jako coś normalnego, jak sama stwierdziła: jak zanieczyszczenie powietrza czy ryzyko wybuchu pożaru.

Nawet jej ucieczka z kraju… nie była ucieczką. Miała być krótkookresową potajemną wycieczką, aby odwiedzić krewnych mieszkających w Chinach. Przeprawa przez strzeżoną granicę odbyła się bez komplikacji, nie trzeba było się bać, zbierać miesiącami pieniądze, głodować, uciekać. Nic z tych rzeczy! Absolutny lajcik, aż niewyobrażalny. Owszem, później okazało się, że pobyt u krewnych musi się przedłużyć, a sam powrót do ojczyzny jest nie tyle niebezpieczny, co raczej nawet mało możliwy. Ale i tym razem żadnych dramatów – zamiast nich znalezienie w miarę normalnej i spokojnej pracy na drugim końcu Chin – w Szanghaju. Żadnego losu prostytutki, czy erotycznych chatów, jakie stały się udziałem innej uciekinierki. Ba! Dysponowała nawet prawdziwym chińskim paszportem, który umożliwiał w miarę spokojne życie. Romans z pewnym biznesmenem południowokoreańskiego pochodzenia również wiele ułatwiał. A co najlepsze – samo znalezienie się w końcu w Korei Południowej i prośba o azyl było… niczym bułka z masłem. 


Następnego dnia przesłuchujący mnie agent uśmiechnął się po raz pierwszy. Po zakończeniu przesłuchania powiedział:
- Wierzę, że jest pani z Korei Północnej.
- Skąd pan to wie? (…) Tamte kobiety uważają, że jestem Chinką.
Machnął lekko dłonią.
- Przesłuchuję ludzi od czternastu lat – powiedział. Po pewnym czasie człowiek uczy się trochę psychologii. (…) Ale mimo wszystko jest pani interesującym przypadkiem – powiedział. – Zalicza się pani do jednego procenta wszystkich ludzi, z jakimi miałęm do czynienia przez te wszystkie czternaście lat.
- Jednego procenta?
- Przede wszystkim jest pani jedyną znaną mi osobą, która dostała się tu łatwo, przylatując bezpośrednio z miejsca, w którym pani mieszkała. Po drugie nie zajęło to pani wiele czasu, ot, dwie godziny lotu. I po trzecie nie płaciła pani pośrednikom. To miałem na myśli. Po prostu wsiadła pani w samolot.


Dopiero, kiedy oficjalnie była już obywatelką Korei Południowej, i kiedy postanowiła do nowej ojczyzny ściągnąć matkę i brata – odczuła, jak los doświadcza setki koreańskich uchodźców. Nie jest to jednak motyw przewodni, jaki się kryje za wspomnieniami Hyeonseo Lee.


To, co najjaskrawsze objawia się dopiero na koniec książki. Mówi ona bowiem o wyobcowaniu, o życiu wygnańca, o niemożności dopasowania się do standardów współczesnego,  żyjącego w szybkim tempie świata, o poczuciu nieakceptacji przez społeczeństwo w nowej ojczyźnie. Ba! nawet o tęsknocie za Koreą Północną. 

Wynika to z wielu przyczyn: po pierwsze z permanentnego prania mózgów przez reżim, a po drugie przez zderzenie się prowincjonalnego, zacofanego życia z miejskim, szybkim i barwnym, a przez to kompletnie niezrozumiałym życiem w nowej ojczyźnie. Koreańczycy z Południa znani są ze swojego pędu do wiedzy, mnóstwo czasu poświęcają na podwyższanie swojego stopnia edukacji, cechuje ich swoisty wyścig szczurów, przez co niedouczeni, zacofani przybysze z Północy nie mają szans na dobre posady. Przyjmują niskopłatne, mało rozwojowe i nie cieszące się estymą posady. 

Ale i nie to jest najważniejsze. Inną sprawą jest mentalność uchodźców. Ich wdrukowany brak potrzeby samostanowienia, strach przed podejmowaniem najprostszych decyzji. Niegotowość na to, że życie stawia pewne wyzwania, z którymi trzeba radzić sobie samemu. Ot chociażby założyć konto w banku, zrobić zakupy, rozeznać się w mnogości produktów na sklepowych półkach, zrozumieć południowokoreański język. I trzeba myśleć, myśleć nieustannie, co bywa wyczerpujące. To już nie państwo decyduje za obywatela, to obywatel sam musi stanowić o sobie, co dla nieprzywykłego Koreańczyka z Północy może być bardzo wyczerpujące.

Zaskakujące jest to, że około 75% uciekinierów z Korei Północnej cierpi na jakieś formy zaburzeń emocjonalnych lub psychicznych. Mogą objawić się depresją, niektórzy nawet porównują to do zespołu stresu pourazowego, jaki zwykle dotyczy byłych żołnierzy walczących na froncie. Łamanie psychiki przez kraj Kimów. 

„Dziewczyna o siedmiu imionach” to książka zdecydowanie inna niż wszystkie znane mi pozostałe traktujące o Korei Północnej i jej obywatelach – również tych byłych. Ale odmienny od pozostałych uciekinierów los bohaterki wcale nie sprawia, że czyta się ją z mniej zapartym tchem. Bo ta bomba ma opóźniony zapłon.

A na koniec pozwólmy przemówić samej bohaterce: My Escape from North Korea | Hyeonseo Lee | TED Talks




6/6
____________________
Za możliwość lektury dziękuję Ani z Buk nocą :)

* cytaty: Hyeonseo Lee, David John – Dziewczyna o siedmiu imionach [The Girl with seven names; przekł. Julia Szajkowska], wyd. Prószyński i S-ka 2015



wtorek, 19 kwietnia 2016

Wehikułem czasu po dzielnicy północnej. Jerzy S. Majewski – Warszawa nieodbudowana. Żydowski Muranów i okolice


Warszawa przed 1939 r. była światową stolicą języka jidysz. Dzielnica żydowska  zajmowała blisko jedną piątą miasta, rozciągając się do okolic Prostej, Zielnej, Pańskiej po Powązki. Popularnie nazywano ją dzielnicą północną lub Nalewkami. (…)
W północnej dzielnicy Warszawy i na niektórych ulicach Pragi można było żyć latami i rozmawiać wyłącznie po żydowsku. Bernard Singer opisywał, jak ci sami ludzie na Franciszkańskiej czy placu Krasińskich rozmawiali ze sobą po polsku, bliżej Nalewek mieszali polski z jidysz, by na Nalewkach czy Gęsiej przechodzić na język żydowski.*




Za rogiem ulicy Długiej, wzdłuż Ogrodu Krasińskich oraz równolegle do ruchliwej ulicy Andersa znajduje się cicha, mało uczęszczana ulica Bohaterów Getta. Ta niepozorna uliczka do wybuchu wojny była tętniącą życiem arterią porównywalną do współczesnego Nowego Świata. Wybuch powstania w getcie żydowskim 19 kwietnia 1943 roku był początkiem końca nie tylko życia tej ulicy, ale przede wszystkim egzotycznego świata w sercu Warszawy. Do 1939 roku w stolicy mieszały się trzy główne języki: polski, rosyjski i jidysz. A do 1914 roku więcej Żydów niż w Warszawie było tylko w Nowym Yorku.


Tyle zostało z długiej, gęsto zabudowanej i gwarnej ulicy Nalewki...


Dzisiaj nie tylko nie ma już dzielnicy żydowskiej w Warszawie, ale również z trudem znaleźć można namacalne jej ślady. Zniszczenia wojenne i powojenna odbudowa miasta na zawsze pogrzebała nie tylko całe kwartały budynków, ale i gruntownie przebudowała przebieg ulic. Ulica Nalewki pozostała w szczątkowym odcinku oddając nazwę innej ulicy, której przebieg pokrywa się w części z nieistniejącą ulicą Gęsią. Próżno szukać ulicy też ulicy Solnej, Mylnej, czy ówczesnej Kupieckiej.

Przewodnikiem po historycznej Warszawie jest właśnie „Żydowski Muranów i okolice” Jerzego S. Majewskiego. Nie jest to typowy spacerownik, ani przewodnik po ocalałych śladach żydowskich. To raczej wehikuł czasu oprowadzający po nieznanej krainie. Bo i w istocie rzeczy przedwojenna dzielnica żydowska jawiła się jako inny, egzotyczny świat. Warszawiacy niezbyt często zapuszczali się w te rejony, a jeśli już, to często w celach zakupowych. Bo oprócz okazałego Pasażu Simonsa, same Nalewki były handlowym i gwarnym zagłębiem z jubilerskimi warsztatami, składami kolonialnymi, rzemieślniczymi pracowniami, sklepami z galanterią, jatkami, składami papieru i materiałami piśmienniczymi, sklepami z futrami uznanych marek, wieloma kramami spożywczymi, a nawet… krowiarnią oferującą mleko prosto od krowy.

Na Nalewkach było taniej, niż w mieście, a do tego oferowały one bogatszy asortyment. Pomarańcze z Jaffy i śledzie najlepsze można było dostać tylko na Nalewkach. Do 1939 roku na tejże ulicy działało ponad tysiąc przeróżnych firm (nie wliczając w to sklepów z Pasażu Simonsa). Każda zachęcała własnym szyldem w jidysz i po polsku oraz z obrazkami (te ostatnie dostosowane dla analfabetów) oraz niekiedy zabawnymi hasłami reklamowymi: cukiernia „Frajda Natychmiast” (od imienia i nazwiska właścicielki), zakład stolarski z napisem „Wygodne trumny”, czy jak na Nowiniarskiej – wizerunkami przerysowanych dzikich kotów reklamujących sklepy futrzarskie. A dopełnieniem były okrzyki ulicznych sprzedawców i handlarek, typu: „Bajgle bez dziur wielkie jak wór!”, „Tańcujące rybki – złoty za kilo!”, „O panowie, nadziewane kostkes!”, „Wrzący bób”.

Oczywiście handel to nie jedyny przyczynek dla historycznego spaceru po byłej dzielnicy żydowskiej. To również zlepek pojedynczych ludzkich historii, obraz zwykłego życia żydowskiej ulicy, ale i trudów przebywania w murach getta, dziwnych przypadków, kryminalnych wypadków, często uwagi na temat prymitywnej, drewnianej zabudowy i związanej z tym nędzy (jak na ulicy Lawendowej, czyli obecnej Krochmalnej) i w opozycji - zachwycających budowli (jak Pasaż Simonsa, czy synagoga na Tłomackiem).


Aby je opisać autor książki przebrnął przez pamiętniki, wspomnienia (np. Józefa Hena), ówczesne relacje prasowe, doniesienia z kronik kryminalnych, zachowane zdjęcia przedwojennej Warszawy i szyldów reklamowych. Wszystko to tworzy ciekawy obraz dawnego świata, który obecnie w Warszawie istnieje tylko w szczątkowej ilości materialnych śladów. Bo każdy "wirtualny spacer" Nalewkami, Gęsią, Muranowską, Krochmalną, pl. Mirowskim, Dziką i jeszcze kilka innymi opisanymi ulicami kończy się w tym samym stylu: "nie przetrwał ani jeden budynek", "w miejscu dawnej kamienicy rośnie trawnik", "zabudowa została spalona i rozebrana", "reszta spłonęła, nie ocalało nic", "miejsce, gdzie była niegdyś ulica - zieje pustką", "stanął tu blok osiedla Za Żelazną Bramą" itd, itp. Tym bardziej miałam dzięki tej książce bardzo ciekawą wyprawę w przeszłość.


6/6
______________
* Jerzy S. Majewski – Warszawa nieodbudowana. Żydowski Muranów i okolice; wyd. Agora SA 2012

niedziela, 17 kwietnia 2016

Kim są "Kobiety-świnie"? Yeonmi Park – Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności







Kiedy zaczęłam pisać własną książkę, natknęłam się na słynne zdanie pisarki Joan Didion: „Opowiadamy historie, by przeżyć”. Chociaż obie pochodzimy z tak odmiennych kultur, czuję w sercu prawdę tych słów. Rozumiem, że czasem trzeba przekształcić własne wspomnienia w opowieść, która nadaje sens pozornie niewytłumaczalnym wydarzeniom: jest to sposób, by przeżyć. *








W recenzji książki "Drogi przywódca" napomknęłam o haśle „kobiety – świnie”. Dzisiejsza recenzja, tym razem książki „Przeżyć” rozwieje wątpliwości, co kryje się pod tym pejoratywnym określeniem.


Na początek cofnijmy się jednak w przeszłość do roku 1977, kiedy to w Chinach zaczęła oficjalnie funkcjonować „polityka planowania urodzin”, znana bardziej jako polityka jednego dziecka. To projekt demograficzny, od którego zaczęto odchodzić dopiero w 2015 roku, kiedy już było jasne, że społeczeństwo chińskie oprócz płciowej nierównowagi zaczęło się starzeć w znacznie szybszym tempie. Oprócz ciemnej strony narzuconej kontroli narodzin, czyli przymusowych aborcji, a nawet dzieciobójstwa, najjaskrawiej objawił się azjatycki prymat męskiego potomka. Doprowadziło to do nadwyżki populacji męskiej oraz zbyt małego przyrostu populacji kobiet. W dalszej perspektywie zmniejsza to szanse młodych mężczyzn na szybkie znalezienie żony i doczekanie się własnego potomka. Podobny problem nierównowagi płciowej przeżywają również współcześnie Indie.

Ale co z chińską polityką jednego dziecka ma wspólnego Korea Północna. Zaraz się okaże, że całkiem sporo. Zacznijmy jednak od przyczyn ucieczki Yeonmi Park z ojczyzny Kimów:
Kiedy uciekałam z Korei Północnej nie marzyłam o wolności. Nie rozumiałam nawet, co to jest. Wiedziałam tylko, że jeśli moja rodzina pozostanie w kraju, prawdopodobnie umrzemy – z głodu, wskutek chorób, nieludzkich warunków w obozie pracy. Głód stał się niemożliwy do zniesienia; byłabym gotowa zaryzykować życie dla miski ryżu.

Jej przypadek jest powieleniem motywów większości północnokoreańskich uchodźców. Źródłem utrzymania rodziny była przemyt metali przez jej ojca. W okresie powodzenia w interesach, żyło im się całkiem normalnie, jeżeli można tak określić funkcjonowanie w Korei Północnej (tutaj określanej jako Joseon - „prawdziwą Koreę”, socjalistyczny kraj służący Ukochanemu Przywódcy, Kim Dzong Unowi). Oczywiście, jak wszyscy, również i ona była świadkiem publicznych egzekucji, poddawana emocjonalnej dyktaturze, indoktrynalnemu praniu mózgu (z nauką „Dziesięciu Prawideł” na wstępie będących kimowską wersją Dziesięciu Przykazań) oraz propagandzie powszechnej szczęśliwości. 
Kiedy jednak handel ojca nie przynosił zysków – cała jej rodzina łączyła losy niedożywionej większości. I podobnie jak oni, była świadkiem śmierci głodowej swoich krewnych. I to właśnie było impulsem do poszukania lepszych perspektyw.

Najpierw do Chin uciekła jej siostra. W niedługim czasie, również po to, aby ją odszukać, za pomocą pośredników w Chinach znalazła się Yeonmi Park wraz ze swoją matką. Już w pierwszych dniach okazało się, że życie za rzeką Tumen jest zupełnie inne, niż w Korei Północnej. Ot chociażby zjedzenie zimą kiszonego ogórka – rzecz zupełnie niewyobrażalna w dopiero co opuszczonej ojczyźnie. Chińska ziemia obiecana nie okazała się jednak aż tak przyjazna, jak nadzieje, z którą się ją wiązało. Szybko okazało się bowiem, że jak wiele uciekających z Korei kobiet, również i ona z matką zostały przekazane handlarzom żywym towarem. Matka Yenomi została zgwałcona na oczach swojej córki. A obie kobiety po handlowej transakcji z innym pośrednikiem miały na zawsze pozostać w Chinach „kobietami – świniami”.

Teraz jest właśnie odpowiedni moment, aby połączyć chińską politykę jednego dziecka z koreańskimi uchodźczyniami. Nierównowaga płciowa w Chinach najdrastyczniej objawia się na prowincji, szczególnie w chińskich wioskach, które z powodu masowej emigracji do aglomeracji cierpią nie tylko z małej ilości rąk do pracy na roli, ale również z braku żon dla samotnych, bezdzietnych mężczyzn (szczególnie tych upośledzonych fizycznie lub umysłowo). I tutaj w wielu przypadkach rozwiązanie problemu następuje „dzięki” pomocy handlarzy żywym towarem. Koreanki kupowane są przez te rodziny, których synowie nie mają sposobności założenia rodziny. Oczywiście takie nielegalne „żony” oprócz obowiązków niewolnicy nie mają żadnych praw. A tym bardziej szans na uzyskanie chińskiego obywatelstwa, co może w tym przypadku umożliwiłoby skuteczne domaganie się praw człowieka i roszczeń od nowego państwa. Również dzieci z takich związków nie są uznawane za chińskich obywateli, co oznacza, że nie przysługuje im prawo do opieki medycznej, do uczenia się w szkołach, a nawet (z powodu braku dokumentów) – w dorosłym życiu brak możliwości znalezienia legalnej pracy. Ale na roli zawsze ważna jest kolejna para rąk do pracy – do tego obywatelstwo nie jest już potrzebne. Stąd handel żywym towarem będzie zapewne kwitł jeszcze długo.

Nielegalne małżeństwa z Chińczykami to nie jedyne przeznaczenie „kobiet-świń”. Wiele z nich trafia również do burdeli lub zmuszanych jest do pracy na erotycznych chatach. Właśnie to ostatnie było udziałem autorki książki. To okrutne i bezduszne traktowanie koreańskich kobiet jest według mnie motywem przewodnim tych wspomnień. Tym bardziej istotnym, że do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że losy koreańskich uciekinierów łączą się nie tylko z trudami ucieczki, denuncjacją, deportacją, a w przypadku udanego dotarcia do Korei Północnej z ogromną pracą nad przystosowaniem się do nowego, zupełnie innego i wcześniej nieznanego świata, nadmiarem edukacji do nadrobienia, pracą nad wyrugowaniem w sobie mechanizmów wdrukowanych od najmłodszych lat przez reżim oraz wynikającymi z tego powodu wcale nie rzadkimi przypadkami depresji.

„Przeżyć” to kolejne, ciekawe, poruszające, dramatyczne i otwierające szerzej oczy świadectwo o kraju i losach jego obywateli, o których świat wciąż wie tak mało.


6/6
_______________
Za możliwość lektury dziękuję Ani z Buk nocą :)

* cytaty: Yeonmi Park (we współpracy z Maryanne Vollers) – Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności [przekł. Tomasz Wyżyński]; wyd. Czarna Owca 2015


czwartek, 14 kwietnia 2016

Przy Słońcu możesz spłonąć lub zmarznąć. Jang Jin – Sung – Drogi Przywódca



Nasz Generał rzeczywiście jest Słońcem! Jeśli się za bardzo zbliżysz, to spłoniesz, ale jak będziesz za daleko, zmarzniesz.


W Korei Północnej rządzi bieda i terror. Zdecydowana większość przypadków ucieczek z tego kraju koszmaru jest obietnicą lepszego, obfitszego i spokojniejszego życia. Ale czy tzw. „dopuszczonym” naprawdę żyje się aż tak źle?

Warto na początku wiedzieć, kim są owi dopuszczeni. To obywatele, którzy dostąpili najwyższej łaski miłościwie panującego Kima. Objawia się ona… 20-minutowym spotkaniem przed obliczem wodza, zamienieniem kilku z nim słów oraz wypiciem kieliszka wina. Ten kieliszek pełni później rolę artefaktu namaszczenia. Jest skarbem, który eksponuje się w mieszkaniu z godnością i odpowiednią oprawą. Jest również pierwszym i przede wszystkim najważniejszym przedmiotem, którym należy chwalić się przed zaproszonymi do domu gośćmi.

Oczywiście za owym cennym kieliszkiem idą również dalsze gifty, a raczej cały zestaw przywilejów, o jakich nigdy w życiu nie będzie mógł dostąpić, ba! nawet pomarzyć zwykły obywatel. 
Jeden z nich łączy się z koleją. Północnokoreańska kolej funkcjonuje w dwóch priorytetach: partia i wojsko ma zapewniony najszybszy i nielimitowany przejazd po kraju, natomiast dostęp do torów dla kolei pasażerskich znajduje się na samym dole hierarchii. A co z tego wynika? Kontrola ruchu wewnątrzkrajowego rozróżnia dwa rodzaje przepustek dopuszczających do poruszania się po kraju: zwyczajne (dla terenów w głębi kraju) i specjalne z wyróżnionym czerwonym paskiem (dla stolicy i terenów przygranicznych). Przy granicy legalnie mogą przebywać tylko mieszkańcy tych terenów i osoby legitymujące się przepustką z czerwonym paskiem od Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. A taką posiadają właśnie tzw. „dopuszczeni”. 

Ale to nie koniec, bo same kolejki do kasy na dworcach są trzy: dla aktywu partyjnego, wojska i zwykłych obywateli. Szczęśliwi posiadacze legitymacji w jasnobrązowym skórzanym etui z wytłoczonym złotym symbolem partii nie tylko są obsługiwani szybko i bezproblemowo. Mogą się również cieszyć osobną poczekalnią. A reszta to plebs, więc dla tych na górze – mało interesująca masa, która ma jedynie pracować ku chwale ojczyzny. Za psie pieniądze i głodowe wyżywienie. 

O właśnie! Aby żyć, każdy jeść musi. Jak to wygląda, a raczej wyglądało do 1994 roku, czyli do czasu wielkiego głodu, zwanego w Korei propagandowo „Żmudnym Marszem”? Funkcjonował wówczas PSD - Publiczny System Dystrybucji. Decydował  on komu, ile i jak często przysługują racje pokarmowe od państwa. Świeże zapasy żywności dostarczano codziennie jedynie domom sekretarzy partii, dyrektorom i dowódcom korpusu wojskowego. Co trzeci dzień na dostawę mogły oczekiwać osoby w hierarchii zajmujące stanowiska ministrów, sekretarzy partii na szczeblu miejskim i członkowie aktywu partii w randze wicedyrektora. Co tydzień – dyrektorzy departamentów w instytucjach centrali partii i szefowie sekcji. Dopuszczeni – w miejsce racji na gospodarstwo, co tydzień otrzymywali racje indywidualne: 5 kg mięsa i owoców morza, 21 kg ryżu, 30 jaj, 2 butelki oleju oraz świeże owoce i warzywa. Oczywiście najmniejsze i najrzadziej przyznawane racje należały się, jak zawsze – zwykłym mieszkańcom Korei, czyli największej liczbie obywateli. Wiadomo – grube ryby żyją dzięki płotkom. Po załamaniu dystrybucji, ci najwyżej w hierarchii wciąż otrzymywali żywnościowe przydziały, reszta musiała radzić sobie sama. Aha…

A kiedy nadszedł ten eufemistyczny „Żmudny Marsz”, czyli zwyczajnie mówiąc okres wielkiego głodu zaczął działać tzw. Ruch Ryżowy, czyli kampania, w której zwyczajni obywatele w ramach aktu patriotyzmu oddawali swoje zasoby ryżu, aby ich Generał miał zawsze co jeść i nie osłabł kierując w swojej światłości ukochaną ojczyzną. No dobrze – wódz syty, może spokojnie rządzić. A co z resztą? Reszta musiała radzić sobie sama. A jak nie zdołała, to umierała. 

O! i tutaj też Partia czuwała. Szczególnie w Pjongjangu, bo prowincja jest akurat mało ważna. Zatem priorytety dla stolicy w czasach głodu, były takie, że działał w niej na przykład Wydział Zwłok, sprzątający z publicznego widoku dogorywających z głodu obywateli, aby wizytówka kraju, mogła cieszyć oko najwyżej postawionych i nie narażać ich na niemiłe wrażenia.

To jeszcze nie koniec „partyjnych atrakcji”. Wielki terror  czuwał również nad handlem. Na targu, na którym sprzedawało się żywność pochodzącą z pomocy humanitarnej z krajów zachodu, w tym USA - zamiast cen były slogany informujące, za co można zapracować na „śmierć przez rozstrzelanie”. Oferta bogata: za gromadzenie jedzenia, marnowanie prądu, przecinanie linii komunikacji wojskowej, za rozpowszechnianie zagranicznej kultury i… plotkowanie (sic!).

A jako że Korea formalnie wciąż jest w stanie wojny nie tylko z Koreą Południową, ale i Stanami Zjednoczonymi – wszelką pomoc humanitarną z tych krajów określa się mianem „łupów wojennych”. Wszak zgodnie z ideą dżucze – cudowne państwo Kimów jest krajem superwystarczalnym. Więc idąc tym torem przy „samowystarczalności” nie jest potrzebna żadna „pomoc”, tym bardziej od wrogów. 


Wszystko to, co powyżej – brzmi strasznie. Ale i powtarza się w podobnym stylu w każdym kolejnym wyznaniu szczęśliwego uciekiniera, obecnie byłego już obywatela lub obywatelki Kraju Szczęśliwych Kimów. Jest natomiast w „Drogim przywódcy” jeszcze coś nowego. To książka, którą można rozpatrywać w dwóch aspektach: o podziałach klasowych na uprzywilejowanych i zwykłych (o czym było wyżej) oraz o faktycznej sukcesji Kim Dzong Ila (o czym będzie dalej).

W Korei Północnej nie wolno dzielić się żadnymi informacjami na temat rządzącego Kima, które nie figurują w oficjalnych publikacjach propagandowych wydawanych przez Partię Pracy. Drogi Przywódca to Ojciec Ludu.

Tak się jednak składa, że autor książki nie tylko miał status „dopuszczonego”, ale dzięki zleceniu mu przez partię napisania dzieła będącego Annałami Dynastii Kim – odkrył pewną, bardzo skrywaną tajemnicę tego, że istniały dwie rywalizujące ze sobą frakcje zwolenników ojca (Kim Ir Sen) i syna (Kim Dzong Il). Jednym z dowodów były wydawane przeciwstawne decyzje przez obu wskazanych. I kiedy młodszy z rodziny zaczął faktycznie rosnąć w siłę, sprawił, że senior rodu faktycznie został figurantem. I chociaż oficjalnie przekazywanie władzy uprawomocniła dziedziczna sukcesja – faktycznie wyglądało to zupełnie inaczej. W rzeczywistości, to nie ojciec namaścił syna, ale to syn odebrał władzę ojcu. Oczywiście – w białych rękawiczkach. Później wystarczyło tylko umiejętnie odcinać boczne gałęzie (przez areszty domowe, wyroki śmierci i blokowanie przyjmowania do centrali partii dzieci stronników ojca), by drzewo władzy Kim Dzong Ila rosło w siłę i wysoko. 
W morzu wszystkich informacji w tej książce - wątek pozorowanego przekazywania władzy był zdecydowanie najciekawszy i przede wszystkim bardzo zaskakujący.

A skoro jesteśmy już konkretnie przy Drogim Przywódcy, to warto wiedzieć, że język północnokoreański ma dwa sposoby zastosowań – pewne wyrazy i zwroty stosowane są tylko, kiedy mówi się o i do Wielkiego Wodza, inne w mowie potocznej, przymiotniki „Drogi” i „Szanowny” można użyć tylko do wielkiego Kima. Tutaj posłużę się kolejnym cytatem:

W Korei Północnej instytucjonalna kontrola myśli zaczyna się od konsolidacji języka, polityki mającej na celu ujednolicenie prywatnej i publicznej sfery myśli. Aby obszar indywidualnej ekspresji pozostawał zgodny ze wspólną ideologią, partyjny Departament Propagandy i Agitacji ustala ścisłe ograniczenia słowa pisanego i mówionego. Żadne północnokoreańskie dzieło literackie nie może odbiegać od usankcjonowanego prawnie modelu Teorii Sztuki Dżucze Kim Dzong Ila, wydrukowanej w kilku tomach i określającej warunki, w jakich może istnieć sztuka socjalistyczna.

Drogi Przywódca bywał zazdrosny. W przypadku władzy, wizerunku… A może nie warto tak wymieniać. Dość powiedzieć, że był zazdrosny o wszystko. Dlatego trzymał wszystkich mocną ręką za gardło. Jego syn robi podobnie, jak dziadek i ojciec. Ale sama Korea, to również kraj zazdrości.

Zazdrość państwa koreańskiego doprowadziła do prześladowania Japońców. Imigrantów, którzy dysponowali doświadczeniami i wspomnieniami z życia w społeczeństwie kapitalistycznym, przypisano do klasy „chwiejnej”, zarezerwowanej dla ludzi, których idee postrzegano jako groźne dla państwa. Drastycznie ograniczono im perspektywy zawodowe. Kim Dzong Il wprowadził nawet prawo zakazujące Japońcom jeżdżenia białymi samochodami. Przyczyna wydawała się błaha: tego samego koloru jest tło japońskiej flagi. Na wykładach partyjnych członkowie aktywu twierdzili, że Japonia eksportuje w świat wyłącznie białe auta, za to we własnym kraju Japończycy mają fiksację na punkcie aut czerwonych. Tłumaczono to w ten sposób, że chcą namalować na mapie świata flagę japońską jako symbol swej centralnej pozycji.

Interesujące… To mógł wymyślić tylko kraj z chorą, schizofreniczną ideologią, w którym masowe posłuszeństwo i histeryczne łzy są tylko ułamkiem objawów „dysfunkcjonalnej relacji między systemem a ludźmi, których usidlił”.



Żadna, z uprzednio przeczytanych książek traktujących o Korei Północnej, nie zaskoczyła mnie tak bardzo, jak „Drogi przywódca”. A trzeba wiedzieć, że to jeszcze nie wszystkie ciekawostki. Pomijam tutaj ciekawe kwestie, jak na przykład „strategię niesienia ziaren”, zadania „Sekcji Piątej” i „oddziału rozkoszy”, a także to, co kryje się pod pojęciem „Kobiety – świnie”. Pomijam również wątek samej ucieczki autora przez Chiny do Korei Południowej i jego adaptację w nowej ojczyźnie. Nie mogę zdradzić wszystkiego, bo warto odkryć te karty przy samodzielnej lekturze. Obiecuję – książka będzie wciągająca.


6/6
___________________
Za możliwość lektury dziękuję Ani z Buk nocą :)

cytaty: Jang Jin – Sung – Drogi Przywódca [przekł. z ang. Rafał Lisowski]; wyd. Albatros 2015



poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Disneyland* dla wszystkich. Charles Montgomery – Miasto szczęśliwe. Jak zmienić nasze życie, zmieniając nasze miasta


Miejskie przestrzenie i systemy nie odzwierciedlają samych tylko altruistycznych prób rozwiązania złożonych problemów, jakie niesie z sobą życie wielkiej zbiorowości. Nie są również jedynie ucieleśnieniem twórczego napięcia pomiędzy konkurującymi ze sobą ideami. Kształt nadają im mianowicie zmagania pomiędzy rywalizującymi grupami ludzi. Właśnie te przestrzenie i systemy decydują o podziale korzyści płynących z miejskiego życia. Są również wyrazem tego, kto posiada władzę i wpływy, a przez to kształtują serce i duszę miasta. **


Co determinuje, że określamy swoje miasto jako miejsce przyjemne do życia? Jakie udogodnienia pozwalają nam z niego lepiej korzystać, a co sprawia, że zaczynamy marzyć o ucieczce z niego? I dlaczego słowo „przepustowość” jest złym pojęciem w kreowaniu urbanistycznej arkadii?



Koszmar rozproszonych miast

Oto osiedle Erickson Circle w Weston Ranch w USA, tuż przy autostradzie międzystanowej: kilkaset domów, każdy o powierzchni ok. 240 metrów, z obowiązkowym miejscem garażowym i skromnym ogródkiem. A w ponad setce tychże ogródków stoi, wbita w ziemię, tabliczka z napisem „na sprzedaż”.
Powyższe zdjęcie jest znakomitą ilustracją kwintesencji amerykańskich suburbiów – miast rozproszonych, podmiejskich sypialni, tych ucieczek z centrum, które w ostatecznym rozrachunku wcale nie są spełnieniem obietnicy cudownego życia z dala od zgiełku wielkiego miasta. Wręcz przeciwnie – to najjaskrawszy przykład kryzysu, jaki dopadł Amerykanów po 2008 roku. Osiedla budowane za miastem do tego czasu sprzedawały się na pniu sowicie opłacane przez zaciągnięte w bankach kredyty. Po pęknięciu bańki okazało się, że domowy american dream już nie jest taki przyjemny. 

Miasta rozproszone to architektoniczno-deweloperska plaga. Miejsca bez wyraźnego centrum mogącego integrować mieszkańców, bez infrastruktury komunikacyjnej i usługowej, daleko od miejsc pracy i uzależniające od faktu posiadania samochodu.
Statystyczny Amerykanin z miasta rozproszonego, aby kupić bułki, do najbliższego sklepu musi podjechać minimum 4 km samochodem. Ale aby dojechać do pracy w aglomeracji musi w samochodzie na autostradzie spędzić ok. 2 godziny w jedną stronę. Wczesne wstawanie do pracy (im wcześniej, tym lepiej – aby nie utknąć w porannym korku) i późne powroty do domu (bo trzeba było odstać swoje w korku powrotnym) sprawiają, że to przyjemne gniazdko na dalekich przedmieściach nie jest już ostoją, ale powodem codziennej męki.


Fantasmagoria przepustowości

Czy musi tak być? Oczywiście, że nie. Ale będzie, dopóki miasta rozproszone będą dominować w urbanistycznych projektach rządzących naszą wspólną przestrzenią. Ktoś jednak powie: „na korki jest rada – zbudujmy więcej dróg, poszerzmy istniejące o kolejne pasy, poprawmy przepustowość”. Bzdura! Nie od dziś wiadomo,  a co najlepiej ilustruje właśnie amerykańska rzeczywistość, że im więcej dróg, tym więcej korków. 

Przepustowość dla komunikacji indywidualnej jest największym grzechem drogowców. Honoruje wybranych, a pozostałych spycha na pobocze. Samochód wciąż jest postrzegany jako najważniejszy środek transportu. Tymczasem – przede wszystkim – bogaci, czy biedni, głównie jesteśmy pieszymi. Wszyscy możemy korzystać z komunikacji zbiorowej, ale nie każdego stać na samochód. A gdyby tak, wzorem Enrique Penalosy, burmistrza kolumbijskiej Bogoty, postawić na transport zbiorowy? Jego sieć pospiesznych autobusów TransMilenio oraz priorytet dla rowerzystów i pieszych był strzałem w dziesiątkę. A może inny pomysł: duński architekt Jan Gehl i jego wyłączanie z ruchu ulic w centrum Kopenhagi, aby umożliwić rozkwit miejskiego życia? A może jeszcze rowerowa autostrada w holenderskim Houten, sprawiająca, że po mieście na rowerze może bezpiecznie jeździć nawet najmłodszy uczestnik ruchu. Lub vancouveryzm – kanadyjski plan urbanistyczny zrealizowany w Vancouver, w którym gęsta i wysoka zabudowa nie przytłacza, dodatkowo umożliwiając ciągły kontakt wzrokowy z naturą, a przy tym oferuje mnóstwo przestrzeni handlowych, usługowych i miejsc rozrywki w ciągnących się wzdłuż ulic kamienic będących podestami dla wysokich bloków. 


Grzechy z własnego poletka

Pozytywnych przykładów dobrych rozwiązań architektonicznych jest sporo. Wbrew pozorom to na nich Charles Montgomery skupia więcej swojej uwagi, niż na przeszkodach dla szczęśliwego miasta. 
Bo tych drugich mogę wymienić sporo bazując na własnym poletku, czyli Warszawie: kuriozalna ścieżka rowerowa na Łukowskiej, podwyżka cen biletów komunikacji zbiorowej (w wielu przypadkach paliwo do samochodu będzie opłacać się bardziej), bariery architektoniczne w postaci kładek i przejść podziemnych, a przy tym za mało wymalowanych przejść naziemnych, brak priorytetów dla tramwajów, banki i apteki przy głównych ulicach zamiast lokali integrujących lokalną społeczną (restauracje, kawiarnie, kluby kulturalne), za mało i zbyt chaotycznie rozplanowana sieć ścieżek rowerowych.  

Zapewne i Wy z łatwością wytypujecie grzechy we własnych miastach. Tymczasem one wszystkie są przeszkodą dla lepszego i szczęśliwszego życia współczesnego mieszczucha. Kształt miasta i wpływ na poziom zadowolenia jego mieszkańców zależy od każdego – nie tylko od urzędnika. Jest również wypadkową naszych decyzji, co do wyboru środka transportu, miejsca zamieszkania, czy tego, jak sami określamy i wykorzystujemy nasze lokalne podwórko. 



Miasto szczęśliwe” to książka genialna w treści. Podaje rozwiązania na tacy – według mnie jest minikompedium dobrych miejskich praktyk w dziedzinie urbanistyki. I wbrew pozorom nie jest przeznaczona tylko dla tęgich głów obeznanych w temacie. Narracja Montgomery’go jest tak płynna i łatwa w odbiorze, że może zainteresować każdego, kogo interesuje problematyka życia miasta, architektury, urbanistyki i ciekawostek z życia innych miast. Gorąco polecam.


A w temacie zwracam uwagę na świetne filmy będące dopełnieniem recenzowanej książki (albo na odwrót ;)):



6/6
_____________________________________
* Disneyland z chwilą otwarcia w 1995 r. określono jako "najszczęśliwsze miejsce na ziemi" będące odskocznią dla zapchanych autostrad, przeurbanizowanych miast i miejscem mającym generować same miłe wrażenia

**Charles Montgomery – Miasto szczęśliwe. Jak zmienić nasze życie, zmieniając nasze miasta [Happy city. Transforming our lives trough urban design; przekł. Tomasz Tesznar], wyd. Wysoki Zamek 2015


piątek, 8 kwietnia 2016

Życie jest tym, co obchodzi nas najbardziej. Anna Krawczak – In vitro. Bez strachu, bez ideologii


Alkoholicy są leczeni za pieniądze NFZ na choroby związane z nadużywaniem alkoholu, tak samo palacze na choroby płuc, czy osoby z nadwagą na miażdżyce i zawały. Nikt nie protestuje. Na nich zawsze znajdują się pieniądze, mimo że osoby te mają wybór: nie muszą sobie samemu szkodzić i potem chorować. Większość osób korzystających z in vitro nie ma innego wyboru. Jesteśmy najczęściej po kilku latach prób, bezowocnego diagnozowania i bezskutecznego leczenia „jedyną słuszną ustrojowo” naprotechnologią. Od lekarzy słyszymy, że tylko procedura in vitro daje nam realne szanse na potomka.


Recenzja reportażu Karoliny Domagalskiej "Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro" - kliknij tutaj


Tym, co rozpala do czerwoności polityków, kościół i opinię publiczną jest kwestia reprodukcji. Nie było i chyba nie będzie nigdy tak gorącego tematu jak kwestia poczęcia i aborcji. Nawet kara śmierci nie ma chyba szans na tak zaciętą dyskusję zwolenników i oponentów. O aborcji wrze właśnie najmocniej w ostatnich dniach. Ale wciąż, wcale nie głucho, brzmi sprawa in vitro.

Gdybym miała wybierać między in vitro, naprotechnologią, adopcją, czy świadomą bezdzietnością – wybrałabym pierwsze. Całe szczęście łaskawość biologii uchroniła mnie od tych dylematów obdarzając ciążą. Ale osób nie będących takimi szczęściarzami losu, borykającymi się od lat z niepłodnością lub nawet bezpłodnością (tutaj należy zwrócić uwagę, że nie są to tożsame pojęcia) – jest ponad milion. I co można powiedzieć tak wielkiej grupie osób? „Spokojnie, bez dziecka świat się nie zawali” – szczególnie kiedy włożyć to w usta ojców wielodzietnych rodzin, takich jak pp. Tomasz Terlikowski i obecny Minister Zdrowia Konstanty Radziwiłł? Przecież syty głodnego nigdy nie zrozumie.

Książka Anny Krawczak, do 2015 roku przewodniczącej Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji Nasz Bocian, to bardzo ciekawe studium przypadku z polskiego poletka. O własnych zmaganiach z niepłodnością, zakończonych urodzeniem dziecka poczętego za pomocą in vitro, o ideologicznym stanowisku kleru (czyli tych, których ciąża przecież nie dotyczy), o mowie nienawiści pod płaszczykiem miłosierdzia, miłości oblubieńczej i świętości rodziny, o ogłupianiu opinii publicznej (dyrdymały o tym, że z zarodków rzekomo produkuje się kosmetyczne serum, o tym, że in vitro jest wyrafinowaną aborcją, o bruzdach, które widoczne są u osób poczętych tą metodą i o tym, że takie dzieci rodzą się opóźnione w rozwoju i mają wady wrodzone oraz, że są to współczesne twory dr Frankensteina).

Książka kipi od emocji, czytając ją miałam wrażenie, że czuję, jak bardzo ten temat dla autorki jest bliski i jak bardzo on w niej buzuje. Nie trudno się dziwić, skoro będąc matką dziecka z in vitro słyszała, że jest krową zarodową, że wyprodukowała sobie własne dziecko, bo miała taki kaprys, a przecież tyle innych nieszczęść czeka w domach dziecka, że jest odpowiedzialna za śmierć nienarodzonych. 

In vitro dotyczy Anny Krawczak podwójnie, bo jak wspomniałam wyżej przez wiele lat działała w Naszym Bocianie, więc temat in vitro zna od podszewki. Myli się więc ten, kto sądzi, że książka jest wyłącznie hymnem pochwalnym. Wskazuje bowiem na problematykę związaną z techniczną stroną tego sposobu reprodukcji. Nie mam tutaj na myśli samej metody, ale m.in. tego, jak wyglądała procedura sprzed i po wejściu ustawy o leczeniu niepłodności (potocznie nazywanej ustawie o in vitro). Czy jest lepiej? Tak się składa, że kiedy w coś miesza się państwo, często wychodzi gorzej, niż było. A było tak, że umowy cywilno-prawne zawierane przez kliniki z pacjentami często zawierały klauzule niedozwolone. Ale to nic w porównaniu z tym, że obecnie po 20 latach przechowywania zarodków, tudzież komórek – bez wiedzy ich właścicieli będą mogły zupełnie legalnie przekazywane w tzw. dawstwie honorowym komuś zupełnie obcemu. Takie legislacyjne kuriozum. Nikt nie może nam odebrać naszej nerki, ani pobrać nam bez naszej zgody krwi, ale komórki z naszym DNA, będące być może kiedyś nowym człowiekiem będą przekazywane wbrew woli. Bo tak nakazuje ustawa. Wiąże się z tym już teraz nierozwiązywalny problem dawstwa i osób, które nigdy nie uzyskają wiedzy o połowie swojej historii genetycznej, biologicznej, medycznej i rodzinnej.

Głosem przeciw in vitro dla wielu jest argument, że kaprys posiadania dziecka niech sobie wszyscy chętni finansują sami. "Dlaczego ma być finansowany z naszych podatków?" Jeżeli nie przemawia do tej grupy cytat na wstępie recenzji i informacja, o tym, że procedura in vitro jest bardzo kosztowna, a dzieci dzięki niej urodzone też będą w przyszłości podatnikami i będą pracować na emerytury tychże oponentów, to niech może dotrze fakt, że państwo z założenia nic nie daje ot tak. Ono jedynie redystrybuuje to, co pobrało od obywateli płacących podatki i składki zdrowotne – również od tych niepłodnych adresatów procedury in vitro. Skoro wszyscy muszą składać się na leczenie np. onkologiczne, na transplantacje, na multum innych grup chorobowych, dlaczego nie na zdiagnozowaną inną chorobę, jaką jest bezpłodność właśnie? A poza tym in vitro w pewnych sytuacjach jest jedyną możliwością biologicznego rodzicielstwa. 

Żadna (tak bardzo lansowana obecnie) naprotechnologia nie zdziała cudów, kiedy w grę wchodzi czynnik męski. Bo jak wytłumaczyć mężczyźnie, że nigdy nie zostanie ojcem, bo powikłania po przebytej w dzieciństwie śwince spowodowały, że jako dorosły ma bardzo słabe nasienie, jak kobiecie z niedrożnością jajowodów, powiedzieć, żeby zgodnie z naprotechnologią li tylko obserwowała swój śluz, a na pewno zajdzie w stosownym momencie w ciążę, jak osobom po chemioterapii będącej efektem leczenia onkologicznego powiedzieć, żeby poszły wybrać sobie dziecko z domu dziecka, bo swojego mieć nie będą? A co jeśli nie są gotowi na adopcję? I nigdy nie zaakceptują przysposobionego dziecka? 

Oczywiście samo in vitro nie jest odpowiedzią i lekiem na całe zło. Bo i nie jest dla wszystkich, ale postępy medycyny są właśnie po to, aby dać nam wybór. Tym bardziej, że nie wszyscy są katolikami i nie dla wszystkich encykliki i twarde stanowisko samotnych mężczyzn w sutannach, którzy przyrzekli celibat – muszą być wiążące. 

Wracając do sporu o zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych. Czy zdajecie sobie sprawę, że po wygaszeniu w czerwcu tego roku refundacji dla in vitro i po ewentualnym wejściu w życie lansowanej przez kościół i prolajfersów ustawy całkowicie zabraniającej aborcji może się stać tak, że ustawa i samo leczenie w Polsce metodą in vitro odejdzie do historii? Mnie to przeraża. Myślę, że wielu Polaków również. Nie jesteśmy przecież tylko narodem składającym się z księży i emerytów, których funkcje reprodukcyjne już wygasły. Tak zwana świętość życia i rodziny nie może być zasłoną, za którą chowa się tłumienie wolności osobistych. Tako rzekłam.


Spotkanie z autorką w siedzibie Feminoteki 1.03.2016 r.


A dla kogo polecam książkę Anny Krawczak? Dla niepłodnych, dla bezpłodnych, dla tych, którzy bez problemu (za przeproszeniem) mnożą się jak króliki, dla tych, którzy uważają, że z płodnością nie mają problemu, dla zwolenników, nieprzekonanych i dla tych, co są przeciw. Dla ateistów, katolików i szerzej rozumianych chrześcijan. Warto bowiem, nawet jeżeli ma się swoje twarde stanowisko, wiedzieć jakie argumenty i z czym boryka się druga strona konfliktu. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a życie jest tym, co obchodzi nas najbardziej.


6/6
___________________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. MUZA SA
*cytat: Anna Krawczak – In vitro. Bez strachu, bez ideologii; wyd. MUZA SA 2016

środa, 6 kwietnia 2016

Prawdziwy wampir, czy kozioł ofiarny? Przemysław Semczuk – Wampir z Zagłębia


Krótko po aresztowaniu Marchwickiego do komendanta wojewódzkiego dzwoni telefon. To Edward Gierek – pyta, czy złapali Wampira. Komendant nie ma pewności, podejrzanemu dopiero przedstawiono zarzut i się nie przyznał.
- To jest czy nie jest? – słyszy w słuchawce podniesiony głos.
Pada twierdząca odpowiedź. Od tej chwili Zdzisław Marchwicki musi być Wampirem. *



To jedna z najbardziej elektryzujących spraw w PRL-u. Grasujący po terenie Zagłębia zabójca z lubieżności nakręcał spiralę strachu. Kobiety bały się wychodzić same, do i z pracy konwojowały je grupy kolegów, chodziły okrężnymi, wydawać się mogło bezpiecznymi trasami, a jednak nie udało się uchronić życia kilka z nich. Zginęły z ręki Wampira, którego ówczesna Milicja Obywatelska usiłowała złapać przez siedem długich lat. A kiedy w końcu aresztowali domniemanego sprawcę, Marchwickiego – nie wszyscy byli przekonani, czy to na pewno właściwa osoba.

Jednym z wątpiących był pierwszy prokurator Leszek Polański, który wycofał się ze sprawy, podobnie niektórzy oficerowie z grupy pod kryptonimem „Anna” zajmujący się sprawą Wampira należeli do grupy wątpiących lub niewierzących. 

Sprawa bowiem wydawała się być szyta bardzo grubymi nićmi. Nie zgadzały się odciski palców Marchickiego z tymi odciskami pozostawionymi na ofiarach, rany zadawane były przez mańkuta, a oskarżony był praworęczny, świadkowie wydawali się przekupieni i nie mieli szans rozpoznać na okazaniu osoby, którą widzieli 10 lat wcześniej w gęstej mgle i na dodatek stojącej wiele metrów dalej, a niektórzy byli analfabetami, którzy nie wiedzieli, że podpisują się pod zmienioną treścią własnych zeznań, opinie psychiatryczne wydawały się być pisane jakby na zamówienie, wątpliwości nasuwały zeznania żony Marchwickiego o rzekomej winie jej męża, a także zdziwienie budził fakt, że sprawca z lubieżności, który jak badania i wcześniejsze sprawy wskazywały, zwykle lubi się chwalić swoimi „dokonaniami”. Tymczasem Marchwicki milczał lub wręcz przeciwnie – zaprzeczał.


Zdjęcie z procesu
Foto: PAP/Kazimierz Seko


Ponieważ pośród społeczeństwa sprawa wywołała histerię, a jedną z ofiar była bratanica samego Gierka – władze postarały się o pokazówkę. Decyzje zapadały na szczeblu partyjnym KC, dowody zostały dopasowane do zatrzymanego, obrońcy z urzędu byli bezwolni, natomiast na jednym poziomie usytuowani zostali sędziowie i prokurator. Co ciekawe, kontrowersyjne i bezprawne – dostęp do akt w nieograniczonym zakresie mieli dziennikarze, przy czym obrońcom ten dostęp wydzielano. Nie mieli zatem możliwości i odpowiedniej ilości czasu na dokładne zapoznanie się ze sprawą i przygotowanie linii obrony. A utwierdzeniem winy było postawienie przed sądem czterech kolejnych osób z rodziny Marchwickiego: dwóch braci, siostry i siostrzeńca, co miało być dowodem na zupełną degenerację tej rodziny i absolutnego wykolejenia.

To czy Marchwicki rzeczywiście był Wampirem z Zagłębia, czy może zaszczutym kozłem ofiarnym – wciąż po latach wydaje się pytaniem otwartym, choć wątpliwości nasuwają się same. Sprawne działanie organów ścigania, sprawiedliwa kara śmierci, czy zwykła pokazówka, aby zaspokoić rządzę zemsty gawiedzi? 

Książka Przemysława Semczuka nie daje jasnej odpowiedzi. Sam oskarżony zawisł ponad 40 lat temu na szubienicy, więc nigdy nie będzie mógł się bronić. Ale bronią go inni – pierwszy prokurator, który nie uwierzył w jego winę oraz sama żona Marchwickiego, która w wywiadzie po latach mówi nieco inaczej, niż na sali sądowej

Czy powieszono zatem właściwego człowieka, czy może prawdziwy Wampir, jak się domniemuje popełnił samobójstwo kilka lat przed postawieniem Marchwickiego przed sądem? A może gdyby wzięto pod uwagę raport Jamesa Brussela (o tym profilerze napomniałam przy okazji recenzji "Zbrodni niedoskonałej" K. Bondy i B. Lacha), który na specjalne zamówienie polskiego MO i po zbadaniu zebranego materiału dowodowego przygotował opinię psychiatryczną – Zdzisław Marchwicki dożyłby naszych czasów?

Zapomnijcie o fikcji w literaturze kryminalnej. Okazuje się, że życie pisze ciekawsze i bardziej elektryzujące fabuły, niż tworzą się największe rojenia w głowach pisarskich tuzów tego gatunku. Szkoda tylko, że świat realny nie zawsze proponuje happy end.



6/6
______________________
* Przemysław Semczuk – Wampir z Zagłębia, wyd. Znak 2016

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...