piątek, 8 kwietnia 2016

Życie jest tym, co obchodzi nas najbardziej. Anna Krawczak – In vitro. Bez strachu, bez ideologii


Alkoholicy są leczeni za pieniądze NFZ na choroby związane z nadużywaniem alkoholu, tak samo palacze na choroby płuc, czy osoby z nadwagą na miażdżyce i zawały. Nikt nie protestuje. Na nich zawsze znajdują się pieniądze, mimo że osoby te mają wybór: nie muszą sobie samemu szkodzić i potem chorować. Większość osób korzystających z in vitro nie ma innego wyboru. Jesteśmy najczęściej po kilku latach prób, bezowocnego diagnozowania i bezskutecznego leczenia „jedyną słuszną ustrojowo” naprotechnologią. Od lekarzy słyszymy, że tylko procedura in vitro daje nam realne szanse na potomka.


Recenzja reportażu Karoliny Domagalskiej "Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro" - kliknij tutaj


Tym, co rozpala do czerwoności polityków, kościół i opinię publiczną jest kwestia reprodukcji. Nie było i chyba nie będzie nigdy tak gorącego tematu jak kwestia poczęcia i aborcji. Nawet kara śmierci nie ma chyba szans na tak zaciętą dyskusję zwolenników i oponentów. O aborcji wrze właśnie najmocniej w ostatnich dniach. Ale wciąż, wcale nie głucho, brzmi sprawa in vitro.

Gdybym miała wybierać między in vitro, naprotechnologią, adopcją, czy świadomą bezdzietnością – wybrałabym pierwsze. Całe szczęście łaskawość biologii uchroniła mnie od tych dylematów obdarzając ciążą. Ale osób nie będących takimi szczęściarzami losu, borykającymi się od lat z niepłodnością lub nawet bezpłodnością (tutaj należy zwrócić uwagę, że nie są to tożsame pojęcia) – jest ponad milion. I co można powiedzieć tak wielkiej grupie osób? „Spokojnie, bez dziecka świat się nie zawali” – szczególnie kiedy włożyć to w usta ojców wielodzietnych rodzin, takich jak pp. Tomasz Terlikowski i obecny Minister Zdrowia Konstanty Radziwiłł? Przecież syty głodnego nigdy nie zrozumie.

Książka Anny Krawczak, do 2015 roku przewodniczącej Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji Nasz Bocian, to bardzo ciekawe studium przypadku z polskiego poletka. O własnych zmaganiach z niepłodnością, zakończonych urodzeniem dziecka poczętego za pomocą in vitro, o ideologicznym stanowisku kleru (czyli tych, których ciąża przecież nie dotyczy), o mowie nienawiści pod płaszczykiem miłosierdzia, miłości oblubieńczej i świętości rodziny, o ogłupianiu opinii publicznej (dyrdymały o tym, że z zarodków rzekomo produkuje się kosmetyczne serum, o tym, że in vitro jest wyrafinowaną aborcją, o bruzdach, które widoczne są u osób poczętych tą metodą i o tym, że takie dzieci rodzą się opóźnione w rozwoju i mają wady wrodzone oraz, że są to współczesne twory dr Frankensteina).

Książka kipi od emocji, czytając ją miałam wrażenie, że czuję, jak bardzo ten temat dla autorki jest bliski i jak bardzo on w niej buzuje. Nie trudno się dziwić, skoro będąc matką dziecka z in vitro słyszała, że jest krową zarodową, że wyprodukowała sobie własne dziecko, bo miała taki kaprys, a przecież tyle innych nieszczęść czeka w domach dziecka, że jest odpowiedzialna za śmierć nienarodzonych. 

In vitro dotyczy Anny Krawczak podwójnie, bo jak wspomniałam wyżej przez wiele lat działała w Naszym Bocianie, więc temat in vitro zna od podszewki. Myli się więc ten, kto sądzi, że książka jest wyłącznie hymnem pochwalnym. Wskazuje bowiem na problematykę związaną z techniczną stroną tego sposobu reprodukcji. Nie mam tutaj na myśli samej metody, ale m.in. tego, jak wyglądała procedura sprzed i po wejściu ustawy o leczeniu niepłodności (potocznie nazywanej ustawie o in vitro). Czy jest lepiej? Tak się składa, że kiedy w coś miesza się państwo, często wychodzi gorzej, niż było. A było tak, że umowy cywilno-prawne zawierane przez kliniki z pacjentami często zawierały klauzule niedozwolone. Ale to nic w porównaniu z tym, że obecnie po 20 latach przechowywania zarodków, tudzież komórek – bez wiedzy ich właścicieli będą mogły zupełnie legalnie przekazywane w tzw. dawstwie honorowym komuś zupełnie obcemu. Takie legislacyjne kuriozum. Nikt nie może nam odebrać naszej nerki, ani pobrać nam bez naszej zgody krwi, ale komórki z naszym DNA, będące być może kiedyś nowym człowiekiem będą przekazywane wbrew woli. Bo tak nakazuje ustawa. Wiąże się z tym już teraz nierozwiązywalny problem dawstwa i osób, które nigdy nie uzyskają wiedzy o połowie swojej historii genetycznej, biologicznej, medycznej i rodzinnej.

Głosem przeciw in vitro dla wielu jest argument, że kaprys posiadania dziecka niech sobie wszyscy chętni finansują sami. "Dlaczego ma być finansowany z naszych podatków?" Jeżeli nie przemawia do tej grupy cytat na wstępie recenzji i informacja, o tym, że procedura in vitro jest bardzo kosztowna, a dzieci dzięki niej urodzone też będą w przyszłości podatnikami i będą pracować na emerytury tychże oponentów, to niech może dotrze fakt, że państwo z założenia nic nie daje ot tak. Ono jedynie redystrybuuje to, co pobrało od obywateli płacących podatki i składki zdrowotne – również od tych niepłodnych adresatów procedury in vitro. Skoro wszyscy muszą składać się na leczenie np. onkologiczne, na transplantacje, na multum innych grup chorobowych, dlaczego nie na zdiagnozowaną inną chorobę, jaką jest bezpłodność właśnie? A poza tym in vitro w pewnych sytuacjach jest jedyną możliwością biologicznego rodzicielstwa. 

Żadna (tak bardzo lansowana obecnie) naprotechnologia nie zdziała cudów, kiedy w grę wchodzi czynnik męski. Bo jak wytłumaczyć mężczyźnie, że nigdy nie zostanie ojcem, bo powikłania po przebytej w dzieciństwie śwince spowodowały, że jako dorosły ma bardzo słabe nasienie, jak kobiecie z niedrożnością jajowodów, powiedzieć, żeby zgodnie z naprotechnologią li tylko obserwowała swój śluz, a na pewno zajdzie w stosownym momencie w ciążę, jak osobom po chemioterapii będącej efektem leczenia onkologicznego powiedzieć, żeby poszły wybrać sobie dziecko z domu dziecka, bo swojego mieć nie będą? A co jeśli nie są gotowi na adopcję? I nigdy nie zaakceptują przysposobionego dziecka? 

Oczywiście samo in vitro nie jest odpowiedzią i lekiem na całe zło. Bo i nie jest dla wszystkich, ale postępy medycyny są właśnie po to, aby dać nam wybór. Tym bardziej, że nie wszyscy są katolikami i nie dla wszystkich encykliki i twarde stanowisko samotnych mężczyzn w sutannach, którzy przyrzekli celibat – muszą być wiążące. 

Wracając do sporu o zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych. Czy zdajecie sobie sprawę, że po wygaszeniu w czerwcu tego roku refundacji dla in vitro i po ewentualnym wejściu w życie lansowanej przez kościół i prolajfersów ustawy całkowicie zabraniającej aborcji może się stać tak, że ustawa i samo leczenie w Polsce metodą in vitro odejdzie do historii? Mnie to przeraża. Myślę, że wielu Polaków również. Nie jesteśmy przecież tylko narodem składającym się z księży i emerytów, których funkcje reprodukcyjne już wygasły. Tak zwana świętość życia i rodziny nie może być zasłoną, za którą chowa się tłumienie wolności osobistych. Tako rzekłam.


Spotkanie z autorką w siedzibie Feminoteki 1.03.2016 r.


A dla kogo polecam książkę Anny Krawczak? Dla niepłodnych, dla bezpłodnych, dla tych, którzy bez problemu (za przeproszeniem) mnożą się jak króliki, dla tych, którzy uważają, że z płodnością nie mają problemu, dla zwolenników, nieprzekonanych i dla tych, co są przeciw. Dla ateistów, katolików i szerzej rozumianych chrześcijan. Warto bowiem, nawet jeżeli ma się swoje twarde stanowisko, wiedzieć jakie argumenty i z czym boryka się druga strona konfliktu. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a życie jest tym, co obchodzi nas najbardziej.


6/6
___________________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. MUZA SA
*cytat: Anna Krawczak – In vitro. Bez strachu, bez ideologii; wyd. MUZA SA 2016

13 komentarzy:

  1. Tak się składa, że nie jestem i na 99,99% nie będę mogła być matką, ale jestem przeciwna invitro i refundacji tej metody przez państwo z wielu powodów m.in. ze względów religijnych, ale nie tylko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wprawdzie program refundacyjny jest już na ukończeniu, ale zdradzisz, dlaczego jesteś przeciwna?

      Pozdrawiam

      Usuń
    2. In vitro - często potrzeba kilku prób, by doszło do zagnieżdżenia dziecka i ciąży. To bolesny proces dla kobiety, o tym się nie mówi. Koszt to też ważna kwestia. Poza tym to nie jest metoda leczenia niepłodności. Moim zdaniem to za duża ingerencja, ludzi się nie tworzy ani nie produkuje na zawołanie. Dziecko powinno być owocem miłości rodziców, a nie efektem połączenia poza organizmem człowieka tylko w probówce przez lekarza.
      To trudny temat. Uważam, że nie mam prawa wymagać posiadania biologicznego dziecka, nie możemy mieć w życiu wszystkiego, już się z tą myślą oswoiłam, takie jest życie.
      Zastanawiam się coraz bardziej poważnie nad adopcją.

      Usuń
    3. Dla ścisłości - w macicy nie zagnieżdża się dziecko, ale zarodek. Nie z każdego zarodka będzie dziecko. I tutaj akurat masz rację - in vitro wymaga czasem wielu prób. Zresztą - tak samo jak in vivo.

      Oczywiście, że przy zapłodnieniu in vitro człowiek nagle nie staje się płodny na zaś. W większości przypadków kolejne poczęcie będzie wymagało metody in vitro. Co nie oznacza, że jest to metoda zła. Równie dobrze, idąc tym tokiem, możemy powiedzieć, że transplantacje organów są bez sensu, bo bez dożywotnio podawanych leków immunopresyjnych człowiek nie ma szans na przeżycie nawet z "nowym", prawidłowo działającym organem.

      Poczęcie to kwestia techniczna - bez względu, czy jest w sypialni, czy na szkle. Czy w takim razie klasyczna wpadka jest klasyfikowana wyżej,bo naturalna. Czy jednak wyczekane, czasem wymodlone (tak, tak!) i okupione czasem oraz fortuną za pomocą in vitro?

      Ty uważasz, że nie masz prawa wymagać posiadania biologicznego dziecka, bo być może właśnie adopcja jest dla Ciebie. Ale nie możemy zmuszać do adopcji innych, którzy nie są na to gotowi, a mają możliwość doczekania się biologicznego dziecka (tylko trochę okrężną drogą).

      Szanuję Twoje argumenty, ale nie mogą one być determinantą dla każdego. Każdy ma własne życie i powinien nim rozporządzać, jak dla niego najlepiej.

      Bardzo Ci dziękuję za głos w dyskusji.
      Pozdrawiam

      Usuń
    4. To w którym momencie "zarodek" staje się dzieckiem? Może pani dokładnie określić?

      Usuń
    5. To proste - w momencie urodzenia. Do tego czasu jest płodem. Przecież będąc w ciąży nie mówi się, że ma się dziecko, tylko, że się go spodziewa - nieprawdaż?

      Usuń
    6. Doprawdy? Co to za nowomowa? A kiedy poroni np. 5 miesiącu, to mówimy, że straciła płód, czy dziecko?

      Usuń
    7. W takim razie z innej strony - życzę powodzenia przy składaniu wniosku na "500 plus" na ciążę.

      Usuń
    8. To jest nonsensowna argumentacja... 500+ to dodatek wychowawczy, czyli mający pomóc w WYCHOWANIU dzieci i mający na celu poprawę sytuacji materialnej rodziny. Poza tym, nie odpowiedziała pani na pytanie

      Usuń
    9. Niekoniecznie - program na początku był lansowany jako demograficzny. A że wychodzi z tego głównie socjalny, to inna sprawa.

      Jaka nowomowa? To powszechnie używana terminologia medyczna. Oczywistym jest, że inna będzie sentymentalno - katolicka. Każdy ma prawo używać tej, której jest bliższy. A Pani zapewne chce mnie przekonać, że cały czas nie mam racji. Mam swoją, a Pani swoją. Tyle tylko, że ja Pani jej nie narzucam, a Pani właśnie to robi w moim kierunku. Myślę, że w tym przypadku nasza dalsza dyskusja jest bezcelowa.

      Usuń
  2. Też uważam, że niezależnie po której się jest stronie, warto znać argumenty tej drugiej. Polecam powieść "miłość na szkle", gdzie problem bezpłodności/niepłodności ukazany został z perspektywy mężczyzny. Kusi mnie książka "Nie przeproszę, że urodziłam", bo znalazła się w finale konkursu "Nagroda Kapuścińskiego".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słyszałam o tej książce Barbary Sęk i jak tylko uda mi się ją dorwać, to chętnie przeczytam.

      A książę Karoliny Domagalskiej gorąco polecam. Moim zdaniem powinna zostać nagrodzona - ot chociażby z uwagi na ostatnie gorące dyskusje. Temat jest ważny i coraz bardziej aktualny.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...