środa, 29 października 2014

Konflikt interesów


Szczęśliwie tuż przy pracy mam bibliotekę. Dzięki temu, że mam do niej blisko, odwiedzam ją częściej, niż bywało to jeszcze rok temu, ale zaś nie tak często jak bywało to dziesięć lat temu.
Idę zatem dziarskim krokiem po schodkach na górę, dochodzę do drzwi i napotykam na taki oto dysonans:


Na drzwiach biblioteki zawisła reklama księgarni…

No i tutaj ponownie pojawia się pytanie? Kupować, czy wypożyczać? Mieć na zawsze, czy tylko na chwilę? 

W moim przypadku kwestia wydaje się niby rozwiązana. Wszak po notce „Jak pozbyć się książek?” (z tego miejsca dziękuję za Wasze liczne komentarze) chyba nie ulega wątpliwości, że jednak nie potrzebuję mieć dużo książek. 

Mimo to, wciąż wynajduję tytuły nowości i starszych wydań, które chciałabym nie tylko przeczytać, ale też mieć.

Wygląda więc na to, że moja droga do książkowego minimalizmu będzie mnie wieść krętymi ścieżkami pomiędzy pełnymi regałami ;)

Więc aby już na początku nie mnożyć bytów ponad potrzebę może  książkę o upraszczaniu powinnam zakupić w formie e-booka?

Pytanie zatem do Was? Wolicie papier, czy wersja elektroniczna przemawia do Was bardziej? A może zamiast mieć, wybieracie częściej opcję wypożyczać?




poniedziałek, 27 października 2014

Wielki Zombie patrzy! John Sweeney - Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu


Oglądałam kiedyś z Panem R. film „Zabójcze ryjówki”. To horror z 1959 roku, na którym świetnie się bawiliśmy śmiejąc do rozpuku. Można powiedzieć, że to klasyk gatunku najgorszych filmów klasy B, a nawet i C (jeżeli takowa w ogóle istnieje). Efekty specjalne są nieporadne, fabuła koślawa, a gra aktorska komiczna. Naprawdę świetny film ;) I piszę to bez ironii. 

Wyobraźcie sobie jednak, że oglądacie go w czasach, kiedy on powstał. Pamiętajcie jednak, że czasy Terminatora i jego pionierskich efektów specjalnych nawet się filmowcom jeszcze nie marzą. A w związku z tym, nie ma co rozbudzać wyobraźni i strachu kinomanów.
Biorąc  to wszystko pod uwagę może wcale nie dziwić fakt, że psy w nieudolnie skrojonych kostiumach ala froterka mogły być dla ówczesnych przekonywującymi w roli groźnych, zabójczych ryjówek.



Zabójcze ryjówki kontra Wielki Zombie

Wspominam o tym filmie, ponieważ takie skojarzenie przyszło mi do głowy czytając najnowszy reportaż poświęcony Korei Północnej. Pomyślałam sobie, że z tym krajem jest analogicznie jak z „Zabójczymi ryjówkami”. My możemy się śmiać z doniesień prasowych o tym kraju, o wizytach gospodarskich wszechwiedzącego Kima, ale ludziom, którym przyszło żyć w tym smętnym kraju, wcale nie jest do śmiechu, bo ich egzystencja codziennie budzi w nich grozę: przed inwigilacją, donosicielstwem, głodem, biedą i wytycznymi Partii Pracy.


John Sweeney, autor reportażu, posłużył się kłamstwem, aby móc przekroczyć granicę Korei Północnej. Gdyby zgodnie z prawdą przyznał się, że jest reporterem, ta książka nie miałaby szansy nigdy powstać. Wymyślił więc, że będzie profesorem, który przyjeżdża do kraju Kimów ze swoimi studentami, aby łyknąć wiedzy ze skośnookiej krynicy.

Sweeney jest zdania, że Korea to kraj wielkiego zombie. Wszak wieczny prezydent, czyli Kim Ir Sen rządzi tym krajem niczym żywy, mimo że od 20 lat jest martwy i wraz z synem – również nieboszczykiem wyleguje się w super wypasionym mauzoleum. Swoją drogą mauzoleum i druty kolczaste w strefie zdemilitaryzowanej to jedyne obiekty w tym nekrokraju, które mają zagwarantowaną ciągłą 24-godzinną dostawę prądu. No bo po co on obywatelom w nocy, skoro śpią? Zresztą i w dzień też zdarzają się spore, wymuszone przez niedobór, analogowe przerwy od pracy w resztkach zmechanizowanego przemysłu.

„"Produkujemy ciężki sprzęt przeznaczony dla sektora energetycznego", powiedziała miejscowa przewodniczka, ubrana w tradycyjną koreańską szatę w ostrym pomarańczowym kolorze.
I wtedy zgasły światła. Cóż – fabryka produkująca sprzęt do produkcji prądu nie ma prądu.
Niezrażona przewodniczka kontynuowała swój wykład po ciemku, a my nie mogliśmy otrząsnąć się z niedowierzania. „To naprawdę żenujące”, wybuchnąłem. Oficjalny film z naszej wycieczki pokazuje kompleks przemysłowy pogrążony w mrokach: najwyraźniej operatorowi nie udało się zrobić zdjęć w czasie krótkich przerw, kiedy prąd akurat był.
Tragikomedia zwana dostawami prądu w Korei Północnej polega na tym, że kraj nie wytwarza takich ilości energii elektrycznej, które pozwoliłyby zaspokoić jego potrzeby. Z drugiej strony nie utrzymuje na tyle ożywionych stosunków handlowych z zagranicą, aby zlikwidować deficyt energii za pomocą importu. A wymagania pałacu są takie, że pozbawiają energii całą resztę gospodarki.”


Mocny detergent do prania mózgów

Pałac jak widać rządzi się swoimi prawami. Ale ma na to zgodę swoich poddanych, których mózgi zostały wyprane przy pomocy bardzo mocnych detergentów propagandy. Jest ona na tyle skuteczna, że chłoną ją wszyscy od momentu narodzin. Nie od dziś wiadomo, że na lekcjach matematyki młody koreański narybek uczy się rozwiązywać arytmetyczne zadania licząc ilu Amerykanów można zabić za pomocą określonej liczby bomb. Brzmi abstrakcyjnie dla nas, a tam jest na porządku dziennym. Bo przecież trzeba być cały czas przygotowanym na wojnę z wrogiem. Swoją drogą ta wojna, to też jedna wielka blaga.

„Jang zwrócił mi uwagę na bardzo ważną kwestię. „Trzeba zrozumieć, że wojsko to dwie całkiem odmienne grupy: starsi stopniem oficerowie oraz zwykli żołnierze. Oficerowie nie chcą wojny, ale żołnierze przeszli pranie mózgów. Obie grupy są w stanie konfliktu. Kadra oficerska zdaje sobie sprawę, że to wszystko jest swego rodzaju politycznym show, ale szeregowi żołnierze sądzą, że wojna jest naprawdę możliwa. Oficerowie są przyzwyczajeni do takiej sytuacji.”


Koreańczycy są, zdaje się, „przyzwyczajeni” do wielu sytuacji. Do tego, że niedobory żywności i zbierający gęste żniwo (sic!) trupów głód eufemicznie przez Partię nazywany „Żmudnym Marszem”, ma misję umocnienia narodu w kroczeniu po rewolucyjnej ścieżce. „Normalnym” jest, że trafia się do ciężkiego obozu pracy za niewytarcie kurzu z domowego ołtarzyka z wizerunkiem dwóch martwych Kimów, a także to, że nie ma się dostępu do innych niż sygnowane Partią Pracy mediów, a legalny wyjazd poza granice Korei Północnej jest niemożliwy. 

I właśnie w ostatnim zdaniu popełniłam „dyplomatyczną” gafę. Bo reżim nie lubi, kiedy mu się przypomina, że kraj jest jedną z dwóch geograficznych połówek. Zatem poprawnie powinnam napisać KRLD, czyli Koreańska Republika Ludowo – Demokratyczna. Ale gdzie w tym demokratyzm i republika w rzeczywistości, to wie chyba tylko sam Kim Młodszy.

A skoro jesteśmy już przy nazewnictwie, to wiedzcie, że klan Kimów w reportażu otrzymał prześmiewcze pseudonimy. No cóż, z czegoś w tym upiornym kraju trzeba się pośmiać. Tak więc Kim Ir Sen to Wielki Zombie, Kim Dzong Il jest Synem Bożym Złym Elvisem, a najmłodszy Kim Trzeci, który niedawno ponownie pojawił się publicznie po chwilowym "dyskomforcie" otrzymał imię Grubego Chłopca. 


Orwell w kabarecie

W prześmiewczym tonie utrzymany jest cały reportaż. Wprawdzie dużo jest w nim odniesień do Orwellowskiego „Roku 1984” oraz do wcześniejszych, równie nieśmiesznych książek traktujących o Korei („Światu nie mamy czego zazdrościć” Barbary Demick, „Długiej drogi do domu” Kim Yonga i „Najczystszej rasy”  B. R. Myersa), mimo to paradoksalnie tę książkę czyta się zdumiewająco łatwo. No cóż – satyra czasem jest dobrym sposobem na uwypuklenie problemu. Nie od parady kabarety w PRL-u miały się świetnie.

Ustalmy więc fakty, czyli czego możemy się spodziewać w książce. Jest o niedoborach i bogactwie jednocześnie, o obozach pracy i braku pracy spowodowanej przerwą w dostawie prądu, o praniu brudnych pieniędzy i o prezentach (uśmiejecie się przy fragmencie opisującym krokodyla trzymającego tacę z kieliszkami), o przymusowych emigrantach i imigrantach z własnej woli (tutaj polecam film o szeregowym Dresnoku), o dyplomatycznych wizytach Ceausescu, które uświetniają rzesze tańczących Koreańczyków i o szpitalach, w których to Koreańczyków w ogóle nie ma. Dziwny to kraj, trudno go brać na poważnie, a mimo to jest poważnym problemem.


Ktoś tu świeci gołą d...

Zaczęłam wpis porównaniem Korei do „Zabójczych ryjówek”. Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Jest taka baśń Andersena „Nowe szaty cesarza”, w których to władca zostaje wkręcony przez pewnych cudzoziemców. Zaoferowali mu oni super ciuch, nowej generacji, miękki w dotyku, piękny, ogólnie wypas. Haczyk tkwił w nim taki, że ubranie było widoczne tylko dla wybranych. Bo tak naprawdę, co tu dużo mówić, król świecił gołą dupą, a dał się nabrać, że jest super odziany. Poddani oczywiście udawali, że szaty są piękne, kiedy tymczasem zdawali sobie sprawę, że w ogóle ich nie ma. 

I tak jest właśnie z Koreą Północną zwaną KRLD: Koreańczycy zachwycają się szatami swojego władcy, a wszyscy pozostali na świecie i tak wiedzą, że król jest nagi.


6/6
___________________
John Sweeney - Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu (tyt. oryg. North Korea Undercover: Inside the World's Most Secret State, przekł. Małgorzata Halaba), wyd. Muza SA 2014



wtorek, 21 października 2014

Trzydzieści kadrów z życia. Krisztina Tóth - "Pixel"


Już dawno nie trafiła mi się tak subtelna, spokojna, a mimo to wciągająca książka. Jestem naprawdę pod jej wrażeniem. Tym bardziej, że nie jestem entuzjastką krótkich form. Tymczasem – niespodzianka.

Oto trzydzieści opowiadań z  odrębnymi historiami, w których nienachlanie główną rolę odgrywa inna część ludzkiego ciała, np. pukiel włosów przedstawia historię romansu, pępek przywołuje porzucone dziecko z zespołem Downa, noga dzięki kuli krzyżuje sukcesywnie kilka chwilowych życiorysów, a chustka na szyi demaskuje niewiedzę. 


Ich rytm kojarzy mi się z przeglądaniem albumu ze zdjęciami. Patrzymy na uchwycony obraz chwili i na moment zatrzymujemy się przy nim próbując przypomnieć sobie atmosferę towarzyszącą łapania kadru. Jak do niego doszło i co go poprzedziło? A później przechodzimy do kolejnego zdjęcia. I na nowo powtarzamy schemat, ale skupiamy się na innym szczególe. Na tym pierwszym jesteśmy my z dzieciństwa z ulubionym misiem. Kolejne zdjęcie to już babcia i dziadek  z naszą mamą. O! a tutaj ja z mamą. Jestem już większa i doroślejsza, niż na tym zdjęciu z zabawką. Ciekawe co sobie myślałam, skąd ta niebieska sukienka i dlaczego na ścianie wisi ten obrazek? Zdjęcie kolejne to wakacje – babcia już bez dziadka, ale koło niej ten wujek, który na zdjęciu piętnastym z kolei rozmawia z mamą przy stole. Rozumiecie, co mam na myśli?


Bohaterowie w tej książce pojawiają się i na chwilę wchodzą w cień, abyśmy mogli przyłapać ich w innej scenerii kilka lat później. Jak na ten przykład kochanków, którzy po latach nie wiedzą jak się zachować intymnie, kiedy okazuje się, że ona po mastektomii nie ma jednej piersi lub dziewczyny, odwiedzającej biuro matrymonialne ze strojnymi kolczykami w uszach,  którą to biżuterię otrzymała wcześniej od pewnego Hindusa.


Te opowiadania są jak ludzki organizm, którego każdy narząd żyje własnym życiem i spełnia inną funkcję, ale wszystkie razem sprawiają, że żyjemy, widzimy, słyszymy, oddychamy i czujemy.


Zauroczyłam się nie tylko pomysłem na książkę tej węgierskiej autorki, ale również oszczędną w formie, wręcz minimalistyczną okładką. Przywodzi mi ona na myśl dążenie do nowego oblicza mojej szafy, uporządkowanej przez ujednolicenie formy i opanowanie kolorów. 


Zazdroszczę tym, którzy wybierają się w najbliższy weekend na Targi Książki w Krakowie. Sama z chęcią bym się tam pojawiła w sobotę, aby osobiście podziękować Krisztinie Tóth za kilka chwil przyjemnej lektury z Pixelem.


6/6
_______________________

Krisztina Tóth – Pixel, projekt okładki Biró Csaba Istvá; wyd. Studio EMKA 2014 

Wpis bierze udział w wyzwaniu Okładkowe Love



niedziela, 19 października 2014

Jak pozbyć się książek?


Czy tytuł nie zabrzmiał dla Was podejrzliwie ? ;) Jak to pozbyć się książek?! Ano tak. Do tego tematu nieświadomie zainspirował mnie Pan R., komentarz Natalii pod tym wpisem oraz lektura blogów poświęconych minimalizmowi.

Nie tak dawno temu pisałam o swojej szafie. Jej temat również był związany z dążeniem do minimalizmu. Kiedy ją odchudziłam i komponuję co niedzielę zestawy tygodniowe, zdecydowanie ułatwiło mi to poranki w tygodniu. Sprawiło również, że temat „W co ja mam się dzisiaj ubrać?” prawie już nie występuje.

Nie jestem typem chomika. Kiedy zbiera mi się za dużo rzeczy, czuję jak kurczy mi się moja strefa komfortu. A to już jest wystarczający impuls do segregowania, a w konsekwencji - zmniejszania stanu posiadania.

W domu na ścianie w dwóch rzędach wisi łącznie osiem moich książkowych półek. Są już prawie zapełnione, więc Pan R. stwierdził niedawno, że jeszcze trochę i trzeba będzie pomyśleć o trzecim rzędzie. W pierwszej chwili nawet mu przytaknęłam, bo zawsze marzył mi się pokój zabudowany od podłogi do sufitu regałami z książkami. Ale kiedy odkryłam, że minimalizm to jest to, z czym czuję się najlepiej i co drzemie we mnie od zawsze – wiem, że nie chcę mieć za dużo książek.

Dla niektórych „za dużo książek” brzmi jak oksymoron. Większość rozkochanych w książkach twierdzi, że to nie w ilości książek tkwi problem, ale braku wolnych regałów, tudzież półek. Też tak do niedawna myślałam. Tymczasem w mojej głowie pojawiła się potrzeba minimalizmu.

Nie pamiętam już na którym minimalistycznym blogu przeczytałam, że w minimalizmie chodzi nie o to, żeby nie mieć nic, tylko o to, aby mieć tyle, ile się potrzebuje. Ani mniej, ani więcej. Zgadzam się z tym. Ja już wiem, że te dwa rzędy półek to jest właśnie ilość, której potrzebuję. Wiem, wiem, powiecie jednak, że to trochę blaga z mojej strony, skoro co miesiąc w podsumowaniu prezentuję z reguły dość okazały stosik nowych nabytków.


Jak więc je upchnę w tych dwóch rzędach? Mam na to bardzo prostą odpowiedź, która brzmi ROTACJA. 


Chodzi o to, że nie wszystkie książki ze mną zostają. Co zatem robię z moimi książkami?

1. ZOSTAWIAM te, które są: 
- potrzebne, bo wiem, że mogę do nich wrócić (reportaże),
- przyjemne, których lektura była dla mnie miłym spędzeniem czasu,
- sentymentalne, które są związane albo z pewnym okresem życia, lub np. wpłynęły pozytywnie na moje emocje.


2. WYMIENIAM przeczytane i niepotrzebne książki na inne. Wykorzystuję do tego okresowe wydarzenia np.: Wymienialnię w Kordegardzie, Drugi Obieg w Herbaberba, koszyk z bajkami w Dwóch Kotach, Targi Książki, regały do wymiany w bibliotekach. 
Możliwości do wymiany może być sporo, również w Internecie – np. grupy wymian na facebooku, gumtree, czy strona dedykowana bookcrossingowi.


3. PRZEKAZUJĘ DALEJ. Jeżeli wiem, że nie chcę zostawić na swojej półce książki, którą przeczytałam – zastanawiam się, komu mogę nią sprawić przyjemność. Jeżeli znajdę już taką osobę prezentuję egzemplarz z życzeniem przyjemnej lektury. Uśmiech w podziękowaniu jest bezcenny.


4. ZOSTAWIAM w miejscu publicznym. Ostatnio tak właśnie pożegnałam się z dwiema książkami (Joanna Chmielewska - "Romans wszechczasów" i Irving Stone "Pasja życia"), które beze mnie pojechały tramwajem. 


W zasadzie każdy środek transportu jest do tego dobry: autobus, tramwaj, metro, pociąg, czy też inne miejsce publiczne. Ważne tylko, aby zostawiać książki pojedynczo, a nie całą pakę, aby ktoś nie pomyślał, że właśnie zostawiasz torbę z bombą ;)
Innym wyjściem jest zaniesienie ich do miejskiej szafy (taką spotkałam w Gnieźnie i Poznaniu, ale ostatnio pojawiła się też na warszawskim Ursynowie, na Ogrodowej i w Konstancinie - Jeziornej), Ewentualnie pozostaje jeszcze oddanie na aukcję charytatywną, zapytanie pobliskiej biblioteki, domu pomocy, czy innych instytucji, czy są zainteresowani bezpłatnym przyjęciem książek. Ostatnio np. zbiórkę książek organizował dla swoich pacjentów Instytut Onkologii na Ursynowie, jest również akcja "Książki w Pudle", która przekazuje książki dla osadzonych w zakładach karnych.


5. SRZEDAJĘ na allegro, gumtree lub innych tego typu podobnych serwisach. Ale tutaj przyznaję, że robię to bardzo rzadko.


6. Nigdy natomiast NIE WYRZUCAM książek. Do książek mam podobny szacunek, co do jedzenia. Nawet jeżeli byłby to najgorszy gniot, nie potrafię wrzucić go do kosza. Zawsze mam na uwadze, że nawet to, co nie podoba się dla mnie, może być świetną lekturą dla kogoś innego. Lepiej już potraktować ją tak, jak opisałam to w punkcie czwartym.




A jak Wy podchodzicie do swoich księgozbiorów? Robicie ich okresowy przegląd, dokonujecie wymian, a może macie inne sposoby na zbyt dużą ilość książek? A może wręcz przeciwnie – stawiacie na ilość? Podzielcie się w komentarzu swoimi doświadczeniami.





czwartek, 16 października 2014

Spowiedź DDA. Tori Ritner - "Puzzle"


Okres dzieciństwa, który kształtuje nasz emocjonalny kręgosłup na całe dalsze życie w dużej mierze zależy od tego, w jakim domu się wychowywaliśmy. Czy był to dom bezpieczny, akceptujący, mądry, czy wręcz przeciwnie – dom, z którego chce się tylko uciec. Gdzie rządzi alkohol, awantury, przemoc i wszystko, co się z tym wiąże.

Dorosłe Dzieci Alkoholików, nawet po wielu latach od wyprowadzki z domu nie potrafią poradzić sobie z emocjami, które obezwładniały je w dzieciństwie: lękiem, niską samooceną, nieśmiałością, biernością i większą podatnością na zewnętrzne, niekoniecznie pozytywne, bodźce.

Syndrom DDA jest jak kula u nogi, która nie pozwala swobodnie poruszać się po prostej drodze. Paradoksalnie, mimo, że ta kula ciąży, nie wszyscy do niej uwiązani, potrafią ją zauważyć. I zdiagnozować, że to przez nią nie można swobodnie biegać, skakać, czy chociażby spacerować.

Przeczytałam właśnie książkę, która uświadomiła mi, że nawet jeżeli w moim życiu czasem coś nie wyszło, czasem było inaczej, niż być powinno, to tak naprawdę – wcale nie miałam tak źle. Dopiero po lekturze „Puzzli” uświadomiłam sobie, jak świat dzieciństwa może być mroczny, „brudny” i stygmatyzujący.


Tori Ritner wychowała się w domu, w którym alkoholikiem był jej ojciec. Ale współuzależniona od męża – alkoholika była również jej matka, chroniąca niczym wielki skarb, tajemnicę uzależnienia swojego partnera.
Od wielu lat, zastanawiam się, jak to jest, że kobiety trwają w takich toksycznych związkach i pomimo poczynionych obserwacji i wysuwanych pierwszych wniosków, nadal nie potrafię zrozumieć tego „fenomenu”.

Autorka wspomnień była niekochanym i zalęknionym dzieckiem, pozbawionym pozytywnych wzorców, które w miarę swojego dorastania dopiero doznawało olśnień, że na przykład trzymanie się za rękę to taki zwykły, a jednocześnie bardzo jaskrawy objaw sympatii.
Jedyną jasną stroną życia i chwilową odskocznią od rodzinnego koszmaru była babcia i jej dom kojarzący się z bezpieczeństwem i beztroską. Babcie jednak wieczne nie są i któregoś dnia „osierocają” swoje wnuki. Tori bardzo przeżyła stratę i poszukiwała zastępnik babci w osobach innych starszych ludzi, którym pomagała w codziennych czynnościach. Wciąż jednak mieszkała w domu skażonym alkoholizmem.

Jej jedynym ratunkiem była ucieczka w marzenia o śmierci ojca, wizualizacje lepszej przyszłości, a także fascynacja okultyzmem. Niezmiennie jednak wciąż chciała być potrzebna i akceptowana, co niewłaściwie wykorzystywali inni.

Wspomnienia w książce przywołują zdarzenia o gwałcie, nieudanym małżeństwie, aborcji, toksycznym związku, awanturach, schizofrenii matki, narkotyzującego się brata. Naprawdę brudna, brzydka i dołująca lektura.
Mimo to, kiedy następuje moment samoświadomości osoby z DDA, czas terapii, normalnego, pozytywnego związku z jednym mężczyzną i małych życiowych sukcesów, w końcu pojawiają się przyjemne wyznania. Dają one nadzieję na to, że złe doświadczenia z dzieciństwa można przekuć na bogatsze wewnętrznie dorosłe życie. Pozwalające zauważać z większą wrażliwością rzeczy, które dla innych są tylko wzruszeniem ramion: czuły dotyk, życzliwość, poczucie bezpieczeństwa, pozytywne relacje z drugą osobą.

Autorka uważa, że nasze życie jest jak puzzle. Można ułożyć z niego ładny obrazek, lub tylko udawać, że taki się stwarza wciąż bezskutecznie wpychając kawałek układanki w miejsce, do którego ów kawałek puzzla nie pasuje. Czasem trzeba zburzyć część już ułożonego obrazka, aby na nowo ułożyć go poprawnie, mając w pamięci, że nie wszystko do siebie pasuje i nie zawsze wszystko może być takie, jakim byśmy chcieli to widzieć. Czy to jakieś odkrycie? Dla niektórych może takim być. Ci, świadomi lub dochodzący do powyższego, są szczęściarzami w życiu.

Nie będę namawiać Was na tę książkę. Bo to specyficzny temat, który nie do każdego może trafić i nie dla każdego odpowiedni. Nie będę jej tez oceniać, bo jak dla mnie wymyka się ona ocenom. Powiedzmy, że jest to, pomimo swego „brudu”, książka terapeutyczna i zachęcam po jej sięgnięcie wszystkich tych, którym temat (zwłaszcza DDA) jest bliski, ciekawy lub potrzebny.

 ____________________
Egzemplarz do recenzji przekazało Wydawnictwo Psychoskok
Tori Ritner – „Puzzle”; wyd. Psychoskok 2014


niedziela, 12 października 2014

Literatura od kuchni 4: "Pisarz za kuchennym stołem"


Zastanawialiście się kiedyś, skąd w powieściach pomysły na takie, a nie inne dania?
Mnie zawsze ciekawi, czy te, które autor zamieścił w powieści sam jadł naprawdę, a być może nawet gotował, czy po prostu sobie wymyślił taką kombinację lub zainspirował się w tym celu książką kulinarną.

A co Wy o tym myślicie? Zwracacie uwagę na to, co jadają bohaterowie w książkach?

Palce Lizać, kwiecień 2011


„Z powodu upału nikomu nie chciało się jeść, ale Frank przygotował chłodnik curry, wykorzystując pozostałe brzoskwinie i resztkę ostrego sosu, który został nam z jakiegoś zamówienia na wynos. Potem mama przyrządziła piwo korzenne z pływającymi gałkami lodów, a ja siedziałem z Barrym na podwórku (…) Gdy komary zrobiły się nieznośne, wróciliśmy do środka i włączyliśmy telewizor. (…) Mama zrobiła popcorn.”
(Joyce Maynard – „Ostatni dzień lata”)


„Jutro w Cafe Rossini będą podawać cinghiale… Nie wiem… Moglibyśmy pójść. Jeśli zechcesz, oczywiście – wybełkotał Brunswick ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Ten specjał nie występował w kawiarnianej karcie, oferowano go tylko stałym, wtajemniczonym klientom, a fakt, że Brunswick był jednym z nich, stanowił dowód na to, że jest uparty (…) Od czasu do czasu właściciel Cafe Rossini wybierał się na polowanie w okolice Monterrey i wracał z zabitym dzikiem, którego osobiście ćwiartował w kuchni, okropny widok, i robił z niego – oprócz innych przysmaków – najlepsze kiełbaski wszechczasów, podstawowy wyrób z cinghiale.”
(Isabel Allende – Ripper. Gra o życie”)


„Na obiad mielone. Paprzę się w śluzowatym białku, dodaję przypraw. Zastanawiam się, czy przepisy kulinarne nie służą przywróceniu życia martwemu mięsu: kolorów, jędrności, zapachu. Troszeczkę tego, tamtego i z krwawego ochłapu świński Frankenstein. Trzeba go natrzeć (pieprzem), ogrzać w garnku i voila! – kotlet smakuje jak żywy.”
(Manuela Gretkowska – „Polka”)


„Młoda kelnerka w białym fartuszku podeszła do stolika. Bębniła niecierpliwie ołówkiem w notesik.
-  Barszcz i gulasz? – Antoni nie mógł się zdecydować. – Czy może raczej grzybowa i pieczeń?
- Dla mnie flaki – potrząsnął głową Władek. – Tylko żeby były gęste – mrugnął do kelnerki i spojrzał wyczekująco na Antoniego.
- Jasne, że flaki! Jakoś nie zauważyłem. A najpierw poprosimy o śledzika w śmietanie i dwie setki – zadecydował Antoni.
- Setki? – parsknął Władek. – Żeby te zgrabne nóżki zamęczać chodzeniem w te i nazad, panienka dostarczy na tu pół litra na dobry początek i dwa piwa – dziewczyna odeszła chichocząc.
Antoni walczył z ością tkwiącą uparcie w kawałku ryby. Milczenie stawało się kłopotliwe.”
(Małgorzata Chaładus – „Dziewczyny z PRL-u”)



środa, 8 października 2014

Czy masz swój styl? Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline De Maigret, Sophie Mas – „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś”



Jestem modową abnegatką. Nie zrozumcie mnie źle – moje ubrania są czyste i bez dziur, ale szafiarka byłaby ze mnie kiepska. I trochę nawet nad tym ubolewam, bo chciałabym z zamkniętymi oczami co rano wyciągać z szafy komplet na dziś, wiedząc, że wszystko do siebie idealnie pasuje.
Chociaż właściwie to... od zeszłego tygodnia nawet mi się to udaje, ale to tym za chwilę.


Papuzia kakofonia barw

W swoim „modowym życiorysie” przechodziłam wiele etapów. Była czerń od góry do dołu zwieńczona glanami (czarna bielizna i pidżamy również), którą po kilku latach zaczęłam przełamywać kratką, później przyszedł czas na kropki i grochy, następnie (tak bardzo nielubiane przez Pana R.) wzory kwiatowe. Ostatecznie wychodzi na to, że na drodze do marzeń o jednolitości przytłoczyły mnie (o zgrozo!) kolory i paski.

Przeglądam więc swoją szafę, a tam: żółte koszulki, turkusowe sweterki i fioletowe spodnie. Aaaa! Papuzia kakofonia barw! A pomiędzy tym – (z duszą minimalistki) ja marząca o powrocie do tej, sprawdzonej już, spokojnej czerni.

Kiedy myślę o swojej przyszłej szafie, oczyma wyobraźni widzę w niej spokojne beże, biel, czerń, szarości, granaty i nieco ożywiającą wszystko – czerwień. Marzy mi się minimalistyczny casual style połączony z francuską nonszalancką elegancją. Ale jak to zrobić? Postanowienie, postanowieniem, ale najważniejszy jest efekt końcowy. Tymczasem moje zakupowe wybory wciąż są nietrafione, w efekcie czego raz wyglądam jak nastolatka (którą przecież już dawno nie jestem), innym razem jak pani w średnim wieku (którą, dla odmiany, jeszcze nie jestem), a pomiędzy zdarzają się przebłyski, kiedy przeglądając się w lustrze, mogę sobie powiedzieć” „Oczko, wyglądasz bosko!” ;)
Wychodzi więc na to, że w kwestii mody jestem przypadkiem beznadziejnym ergo ideałem dla stylistów ;)


W poszukiwaniu własnego stylu

Czuję się jednak uświadomiona, że mój, szumnie określmy go jako styl, jest nieokreślony i nieuporządkowany. Mimo to teoretycznie wiem, co chciałabym osiągnąć, a w związku z tym nie ustaję w poszukiwaniu inspiracji. Tak więc z wypiekami na twarzy czytam blogi: Minimal plan, Styledigger, Simplicite i blog Marii – Ubieraj się klasycznie. I kiedy już zaczynam sobie wizualizować w głowie nowe wcielenie kompaktowej szafy, trafia mi się książka „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś.”


Czy na drodze do określania swojego stylu jest przydatna? Oczywiście. Bycie „paryżanką” najprościej rzecz ujmując, to pewien stan umysłu. Wiesz, w czym czujesz się dobrze, co do ciebie pasuje, a czego powinnaś się wystrzegać. I nie odnosi się to tylko w stosunku do mody. Książkę, o której poniekąd traktuje ten wpis określiłabym jako pewną wskazówkę, motor do własnych poszukiwań. Na 264 stronach, które pochłania się w ciągu jednej spokojnej soboty, znajduje się spora porcja inspirujących zdjęć, złotych myśli i wskazówek dla życia w stylu „carpe diem”. W pewnych momentach nawet potraktowanych zbyt luzacko, by nie określić ich jako szalone „cosmo”. Ale jednak to fajny przewodnik o stylowej, miejskiej do szpiku kości, kobiecie, którą może być każda. Wystarczy odkryć swoje zalety i nie zawracać sobie głowę wadami. No i „być bohaterką sama dla siebie. Przede wszystkim”.

Pokrótce: książka składa się z pięciu części: „Refleksje ogólne” (czyli szeroko pojęta „filozofia życia), „Przyznaj się do złych nawyków” (zwalcz, polub lub ignoruj), „Pielęgnuj swój styl” (dobry fragment o bazie garderoby, stylu i wizerunku), „Odważ się kochać” (siebie, swoją nagość, innych i nie bój się, że nie wszyscy kochają ciebie) oraz „Kilka paryskich rad” (dotyczących klasyki francuskiej kuchni, sztuce kreowania przestrzeni, dekorowania i sztuce… udawania ;)). A w tym wszystkim dużo zdjęć i cytatów. Czy ktoś z Was miał kiedyś zeszyt, który nazywał się „Złote Myśli” z wpisami koleżanek i kolegów oraz z wklejonymi obrazkami i zdjęciami? To właśnie coś trochę w ten deseń. Tylko doroślejszy.


Reorganizacja z unikalnym schematem

Książka trafiła mi się w świetnym, bo gorącym momencie reorganizacji swojej szafy. Właśnie dzisiaj oddałam całą pakę kolorowej odzieży nowej właścicielce, zmniejszając tym samym nie tylko stan posiadania (oj tak, sporo czytałam ostatnio również o minimaliźmie w życiu), jak również „odkolorowując” swoją garderobę. 

French chic ma pewną stałą bazę kolorystyczną: biel, ecru, beż, szarość, czerń, granat i brąz. Cudownie – coś dla mnie. Lubię porządek, a wizualny w ubiorze to plan na teraz. Co nie oznacza, że są to barwy wyłączne. To tak samo, jak styl francuski nie narzuca szaf klonów zawierających tylko białe koszule, chinosy, bluzki w marynarskie paski, małą czarną i kaszmirowe granatowe swetry.
Ale to już  dobry punkt wyjścia do wypracowania własnego stylu.

Maria z blogu „Ubieraj się klasycznie” (o którym wspomniałam już powyżej) uważa, że „nie ma lepszego sposobu na odnalezienie własnego stylu, niż stworzenie swojego unikalnego schematu”. Właśnie oswoiłam go o swoje cechy. Nareszcie coś się klaruje i nawet do mnie przemawia. Podobnie jak projekt „Szafa Minimalistki” na blogu Simplicite, który testuję drugi tydzień i jestem nim zachwycona. Dzięki tygodniowemu zestawowi ubrań nareszcie komponuję swoją garderobę codziennie z „zamkniętymi oczami”. A co więcej – jestem zadowolona z efektu.

I tak właśnie, zamiast omówić w szczegółach książkę, omówiłam swoje „modowe plany”. Powiedzmy, że to taki jednorazowy wybryk na Czytelniczym ;) A co tam! Raz można sobie pozwolić i może Was też trochę pociągnę za język ;) Podzielcie się swoimi spostrzeżeniami na temat moich tutaj wypocin, własnego stosunku do mody, podlinkujcie własne inspiracje, polećcie książki związane z poruszonym tematem. No nie dajcie się prosić ;)
Tymczasem, w oczekiwaniu na komentarz, pozostawiam Was z kilkoma, ulubionymi już, zdjęciami z książki „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś.”










___________________




Za egzemplarz książki dziękuję  wydawnictwu MUZA SA 


Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline De Maigret, Sophie Mas – „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś”
(tyt. oryg. „How to Be Parisian Wherever You Are: Love, Style, and Bad Habits”);
wyd. MUZA SA 2014



Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Grunt to okładka, motyw październikowy - uśmiech

poniedziałek, 6 października 2014

Do czego przydaje się urlop? Isabel Allende – „Ripper. Gra o życie”


„Moja mama jeszcze żyje, ale w Wielki Piątek o północy zostanie zamordowana, ostrzegła Amanda Martin nadinspektora, a ten nie zakwestionował jej słów, bo dziewczynka już udowodniła, że wie więcej od niego i od wszystkich jego kolegów z Wydziału Zabójstw.”


Właśnie przed chwilą skończyłam czytać książkę, a ponieważ tak bardzo przeżywałam rozgrywającą się w niej akcję, postanowiłam, że recenzję napiszę na gorąco, póki jeszcze mam przyśpieszony oddech towarzyszący mi w dotarciu do finału fabuły.

Zacznę jednak od poranka. Zamiast wstać tradycyjnie po godzinie szóstej, dokonać porannych ablucji, ubrać się i wyjść do pracy – wykonałam do tejże pracy telefon. Tak – ktoś już pewnie podejrzewa, w jakim celu – wzięłam urlop na żądanie. Raz, że po intensywnej niedzieli potrzebowałam oddechu i dwa, co ważniejsze, było przede mną ponad dwieście stron rozpoczętej tydzień temu powieści. I koniecznie chciałam ją skończyć. Miałam nosa!

Isabel Allende – chilijska pisarska, którą pewnie wielu z Was kojarzy z zekranizowanego „Domu duchów”, ja poznałam przy okazji powieści „Ewa Luna”. Czytałam ją około dziesięć lat temu, pozostawiła we mnie miłe wspomnienie lektury, ale zupełnie zapomniałam jej treści. Wspomógł mnie portal Lubimy czytać i dzięki temu zdołałam wyłuskać skrawki fabuły ze swojej pamięci. Niemniej jednak, chyba dla odświeżenia, jeszcze raz sięgnę po tę książkę.

No i kto by się spodziewał, że lubująca się w realizmie magicznym pisarka, weźmie się za pisanie kryminału? Być może niewielu, tak samo, jak wielu zaskoczył fakt, że autorka „Harrego Pottera” powoła do życia Cormorana Strike’a?

Prawdę powiedziawszy, kiedy zaczęłam czytać „Rippera” porównywałam go z „Wołaniem kukułki” i wciąż ta druga wygrywała w przedbiegach. Za dużo wciąż było w książce Allende z jednej strony zwyczajności codziennego życia, a z drugiej, dla kontrastu, astrologii i elementów medycyny niekonwencjonalnej – reiki, aromaterapii, bioenergoterapii, masaży i praktyk nawiązujących do New Age. Później jednak okazało się, że wszystko się ze sobą łączy w zupełnie konwencjonalny, choć zrytualizowany sposób.

Ale może coś o fabule? Słynna w Kalifornii astrolożka, Celeste Roko, przepowiada w telewizji, że „we wrześniu 2011 roku San Francisco przeżyje „krwawą łaźnię”. Nie trzeba długo czekać na pierwsze symptomy wypełniania się przepowiedni. Zostaje zamordowany stróż szkolny, a jego zwłoki morderca zostawia sprofanowane na szkolnej sali gimnastycznej.
To morderstwo było impulsem dla grupki nastolatków grających w fabularną grę „Ripper”, aby zamiast zajmować się fikcyjnymi morderstwami popełnionymi w XIX - wiecznej Anglii – zbadać tę prawdziwą, o której trąbą media. 
Tak się składa, że mistrzynią gry jest córka policjanta, nadinspektora Wydziału Zabójstw, rozwiązującego zagadkę wspomnianego wyżej morderstwa. W międzyczasie zostaje popełnionych jeszcze kilka innych morderstw, które z pozoru są różne, ale dopiero ta grupka nastolatków wejdzie na trop seryjnego mordercy, kryjącego się za tymi wszystkimi zbrodniami.

Wiem, brzmi mało przekonująco, że małolaty potrafią dokonać coś, czego nie zrobiła policja, ale w książce wygląda to już bardziej realistycznie. Dzieciaki mają zmysł analitycznego myślenia, a do tego dzięki mistrzyni gry, pomoc dziadka – aptekarza, dostęp do raportów policyjnych i pewnego weterana wojennego, byłego komandosa z Navy SEALs (to ta jednostka w 2011 roku namierzyła i uśmierciła Osamę bin Ladena). 

Kiedy fabuła dociera do morderstwa pewnego bankrutującego playboya, pozornie wydaje się, że jego śmierć nie ma nic wspólnego z seryjnym morderstwem. Podobnie jak porwanie matki mistrzyni gry. Ale nie! Układanka pomału ładnie się składa, a ostatnim elementem jest scena rozgrywająca się w piwnicach dawnej wytwórni win.

Ostatnie dwieście stron czytałam rozemocjonowana. Nie mogłam doczekać się rozwiązania zagadki, a w międzyczasie przypominałam sobie, mających z tą książką wiele wspólnego -  Lisbeth Salander (z trylogii Larssona) i Dextera Morgana (tak, tak – z tego serialu sieci Showtime).

Pierwsza połowa książki wcale nie wskazywała na to, że jest to kryminał, bo zarówno same morderstwa, jak i śledztwo odgrywały niejako poboczną rolą dla zupełnie obyczajowej powieści. Ale nie poddawajcie się! Cierpliwości, bo druga część książki jest już głównie dochodzeniem do rozwiązania tajemnicy seryjnego mordercy. 



I wszystko byłoby super, gdyby nie okładka! Daję duży minus dla pomysłodawcy, który chyba nie przeczytał książki. Dlaczego na okładce nie ma, bardzo współgrającego z treścią, wilka? Tego zupełnie nie pojmuję. I w związku z tym postuluję, aby przy okazji kolejnego wydania to zmienić. Nie kupiłabym tej książki przez okładkę właśnie.


Ale Wy skoro już wiecie, że okładką w tym przypadku sugerować się nie powinno, szukajcie tej książki w księgarniach już w najbliższą środę, 8-go października, bo właśnie w ten dzień jest jej premiera. Życzę miłej, emocjonującej lektury :)


Za recenzencki egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu MUZA SA



6/6
___________
Isabel Allende – „Ripper. Gra o życie” (tyt. oryg. „Ripper”); wyd. MUZA SA 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: 


sobota, 4 października 2014

Książki na stos! Wrzesień 2014


Nie spodziewałam się, że wrzesień będzie obfitował w taką ilość wydarzeń i… książek ;) Serio, za każdym razem, kiedy podsumowuję zebrany stos jestem pewna, że kolejny miesiąc przyniesie jedną, góra dwie książki (zakupione nowości), a tymczasem za każdym razem jest ich więcej, niż we wstępnym założeniu. Tylko się cieszyć ;)



Co się wydarzyło?

1. 5 września byłam na 5-tych urodzinach dziecięcej księgarni z zabawkami Dwa Koty na Niekłańskiej.


3. 26 września odbyło się kolejne, rocznicowe (był „tort”!) spotkanie Sabatowa u Natalii. Tym razem przedmiotem naszego spotkania była „Polka” Manueli Gretkowskiej.

4. 30 września przybyłam do Pałacu Kultury i Nauki na spotkanie z Benjaminem Barberem w ramach promocji jego najnowszej książki „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. Spotkanie omówię wkrótce, przy okazji recenzji książki.

5. 1 października o nas - blogerach książkowych napisali artykuł w Gazecie Wyborczej - "Reckę napisałaś miodzio".


6. Ruszyło już głosowanie na najlepszy blog książkowy w kategorii "Nagroda Czytelników" 4. edycji eBuki na stronie Dużeka.pl




Ja również wystartowałam w konkursie i z tego miejsca pozwalam sobie poprosić sympatyków Czytelniczego o wysłanie głosu poparcia :) Wystarczy wysłać maila na adres ebuka@duzeka.pl (w tytule maila trzeba podać tytuł bloga, czyli Czytelniczy)
Zwycięzcę oraz listę pozostałych laureatów organizatorzy konkursu przedstawią podczas uroczystej gali na Targach Książki w Krakowie.
Z góry pięknie dziękuję za każdy oddany głos:)


7. A dzisiaj, 4 października w księgarni „Moda na czytanie” było spotkanie „Bez fikcji o życiu i pisaniu rozmawiają Joanna Woźniczko-Czeczott, Sylwia Szwed i Joanna Jagiełło”.  Również i to spotkanie omówię wkrótce, przy okazji recenzji książki.

Autor zdjęcia: Moda na Czytanie; dziękuję za możliwość udostępnienia. Na pierwszym planie - Oczko ;)




Co się uzbierało?




Zakupione:

1. Joanna Jagiełło – „Hotel dla twoich rzeczy. O życiu, macierzyństwie i pisaniu”. Seria Czarnego „Bez fikcji o…” jest naprawdę dobra, a skoro byłam na spotkaniu z autorką, grzech było nie kupić ;)

2. Henryk Grynberg – „Dzieci Syjonu”. Kupiłam ją ze względu na okładkę. Ale też dla treści i z uwagi na promocję w Media Markcie :)

3. Benjamin Barber – „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. Ciekawy temat traktującym o tym, że przede wszystkim najpierw jesteśmy obywatelami danego miasta, a dopiero potem kraju.


Książkowa wymiana:

4. Lucy Maud Montgomery – „Błękitny zamek”. Wymianka z koszyka przy okazji urodzinowej wizyty w Dwóch Kotach. Recenzja książki na blogu tutaj.


Egzemplarze recenzenckie od Wydawnictwa MUZA SA:

5. John Sweeney – „Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu”. Myślę, że to będzie świetny reportaż, zwłaszcza, że temat Korei bardzo mnie interesuje. Ostrzyłam sobie na nią zęby przed premierą, ale skoro nadarzyła się okazja – przyjęłam z wielką radością. Już się nie mogę doczekać lektury.

6. Anne Berest, Caroline De Maigret, Audrey Diwan, Sophie Mas – „Bądź Paryżanką, gdziekolwiek jesteś”. Całkiem niezła, odprężająca książka – przewodnik po stylu

7. Joyce Maynard – „Ostatni dzień lata”. Całkiem niezła obyczajówka o tym, że to jacy jesteśmy czasem zależy od tego, co wydarzyło się po drodze w naszym życiu. Recenzja tutaj.

8. Isabel Allende – „Ripper. Gra o życie”. Kryminał, sensacja, thriller? Wszystko w jednym. Recenzja w poniedziałek.


Prezenty! :)
Od Agory na spotkaniu poświęconym „Książkom. Magazynie do czytania”

9. Agnieszka Kowalska, Łukasz Kamiński – „Zrób to w Warszawie. Alternatywny przewodnik”, czyli spacerownik po stolicy.


Od kochanego Pana R.:

10. Elisabeth Asbrink – „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa”. Reportaż Czarnego, w dodatku nagrodzony, czyli wszystko jasne ;)

11. Jamie Oliver – „15 minut w kuchni”.

12. Jamie Oliver – „Kulinarne wyprawy Jamiego”.


A oto najładniejsze okładki



Pan R. zaczął protestować, że nie pokazuję jego książek, zatem oto jego najnowsze nabytki. 




I tradycyjnie pytanie do Was - co ciekawego wypatrzyliście? :)




czwartek, 2 października 2014

Oczko w łańcuszku ;) Oraz ebuka 2014


Z zasady biżuterii nie noszę wcale, ale ku zaskoczeniu moim (i Pana R. też) zamarzył mi się srebrny łańcuszek, przydatny do leżących bezczynnie dwóch wisiorków.
Tymczasem zostałam obdarowana łańcuszkiem blogowym z nominacji Liebster Blog Award Marty P. z się.tylko.wydaje. 
Zatem jak grzeczna uczennica stojąca pod tablicą, odpowiadam na zadane pytania:


1. Pierwsza książka, która zapadła Ci w pamięć, to...?

W swoim życiu przeczytałam już całą masę książek. Ilością mogłabym obdarzyć sporą grupę „statystycznych Polaków”. Najczęściej kończąc jedną książkę, jeszcze tego samego dnia, ewentualnie następnego zaczynam kolejną.
Sięgając wstecz gubię się więc, co przeczytałam wcześniej, a co później. Mogę nakreślić ich przybliżone okresy czasu (np. szkoła średnia, czasy studenckie i inne okresy w życiu), ale nie jestem pewna, która książka była tą pierwszą najważniejszą. Wolę przypisywać je do emocji, które były obecne na danym etapie życia.
I tak np. raz będzie to „Gra w klasy” Cortazara, innym razem „Piaskowa Góra” Bator, czy nawet poradnikowe książki, które nieoczekiwanie potrafią zrobić przewrót w moim dotychczasowym sposobie myślenia. Nie, nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie.


2. Czytasz dramaty?

Problem z nimi jest taki, że czytając je, wyobrażam sobie od razu, jak mogliby zagrać w nich aktorzy na deskach teatru. Czasem nawet odgrywałam je sama ze sobą („Niemcy” Kruczkowskiego). A to sprawiało, że czytałam je wolniej, a w konsekwencji -  rzadziej. Dlatego właśnie wolę prozę.


3. Chodzisz do teatru? Kiedy byłaś/byłeś tam ostatnio?

Teatr odkrył przede mną Pan R. Tak samo zresztą jak filharmonię i spektakle operowe. Lubię teatr, ale nie w każdym wykonaniu. I w tym oboje jesteśmy zgodni. Typowy mieszczański nas nudzi i irytuje, przez co zdarzało nam się wychodzić podczas antraktu.
Cenimy za to Teatr Rozmaitości (obecnie TR) na Marszałkowskiej i Teatr Muzyczny ROMA na Nowogrodzkiej. W tym drugim gorąco polecam muzyczną interpretację „Procesu” Franza Kafki. Wybierzcie się koniecznie.
Kiedy byłam ostatnio? No właśnie! - na prapremierze "Procesu", czyli zdecydowanie zbyt dawno ;)



4. Masz swoje ulubione miejsce do czytania?

Ależ oczywiście i – tutaj bez niespodzianki – jest nim łóżko. Najczęściej w bardzo stereotypowej formie z kocem (tudzież kołdrą), kotami obok i ciepłą herbatą na stoliku. Mimo to najwięcej jednak czytam siedząc w tramwaju ;)


5. Czy gromadzisz książki czy raczej wolisz (wy)pożyczać, a własne zakupy po przeczytaniu oddawać np. bibliotekom?

To dobre pytanie. Po serii artykułów o slow fashion, krystalizuje mi się w głowie notatka poświęcona książkom i pewnie po wycyzelowaniu jej w komputerze – niedługo się tutaj pojawi.
Tymczasem odpowiadając: preferuję system mieszany. Ostatnio więcej, niż wcześniej, kupuję i gromadzę. Większość zostaje na półce, niektóre wymieniam przy nadarzającej się okazji na inne, czasem daję w prezencie lub bez okazji znajomym oraz (bardzo rzadko) sprzedaję.
Pomimo gromadzenia - pozostaję wciąż wierna bibliotece. Nie przepadam natomiast za pożyczaniem książek z prywatnych bibliotek swoich znajomych. Mam wtedy duży stres, że niechcący pożyczony egzemplarz zniszczę. W efekcie czego obchodzę się z nim jak z jajkiem, co przekłada się na uważność czytania.


6. Jaki film byś mi polecił/a?

Nie podam jednego tytułu, bo to za trudne. Jeżeli lubisz komedie romantyczne z książkami w tle, obejrzyj „Masz wiadomość”. Jeżeli wolisz komedie obyczajowe, polecam „Nietykalnych”. Z obyczajówek np. „Wielki błękit”, „Once” lub grany właśnie w kinach „Boyhood”, a z przyrodniczych „Makrokosmos” (który oglądałam wiele razy, kocham ścieżkę dźwiękową, i na którym się zwyczajnie poryczałam). A tak poza tym filmy, które reżyserował Jim Jarmusch, Pedro Almodovar, Michale Haneke, Francois Ozon,  Lars von Trier i Woody Allen (ale tylko te do 2008 r., czyli do „Viki Christina Barcelona”).


7. Lubisz poezję? Kto jest Twoim ulubionym poetą?

Z poezją raz się lubię, raz nie. Mam z nią podobny problem, co z dramatami. Wymaga skupienia, rozsmakowania się, nie można jej czytać szybko. Lubię Leśmiana, Stachurę, Pawlikowską- Jasnorzewską i Twardowskiego.


8. Lubisz polską literaturę?

Jeżeli patriotyzm można byłoby mierzyć miarą czytelnictwa – mogłabym być postrzegana jako wielka patriotka. Bardzo lubię odkrywać polską prozę współczesną. Mam swoich ulubieńców: Joannę Bator, o której wspominam bardzo często, odkryłam Elżbietę Cherezińską i jej piastowską powieść, kiedyś zachwyciłam się „Madame” debiutującego wtedy Antoniego Libery, "Lalą" Jacka Dehnela oraz „Koniem Pana Boga” i „Szkołą bezbożników” Wilhelma Dichtera skupiających się na kwestiach żydowskich w czasach II wojny światowej i PRL-u, spodobał mi się koncept „Grandu” Janusza L. Wiśniewskiego oraz z sentymentem wspominam wszystkie trzy biograficzne książki Stanisława Grzesiuka.
Wszyscy wymienieni, to tylko wierzchołek góry lodowej ;) Zwłaszcza, że moja „polska półka” z książkami wciąż się rozrasta.


9. Jakie miejsce na świecie chciał(a)byś odwiedzić?

Nie dla mnie piaszczyste plaże i palmy w tropikach w wersji all inclusive. Jestem raczej typem niewymagającego luksusów ciekawskiego wędrowca. Od lat marzę o wycieczce do Nowego Jorku oraz Tokio. Ale pozostając przy realnych możliwościach snuję warianty tras obejmujących wschodnią ścianę Polski: Podlasie, Roztocze, Bieszczady, to kierunki które mnie ostatnio kręcą najbardziej. A poza tym bardzo chciałabym uskutecznić długi spacer po jesiennej, pustej plaży na polskim wybrzeżu.


10. Zdarza Ci się czytać książki dla dzieci?

Oczywiście, że tak! Czasem jestem ciekawa lektur pasierbicy i tym sposobem przeczytałam m.in. „Tatsu Taro”, „Harrego Pottera” i „Mikołajka”. Niekiedy jednak sama sobie wynajduję lektury (pozornie) dedykowane najmłodszym. Obecnie na półce oczekuje książka o kocie i faraonach z ilustracjami Bohdana Butenki.


11. Jeśli powieść to jaka? A może wolisz inne gatunki? 

Najchętniej społeczna obyczajówka. I ten typ przeważa w moich lekturach i recenzjach tutaj na Czytelniczym. Kiedy mam ochotę pogłówkować wybieram kryminał. A kiedy chcę się czegoś dowiedzieć o świecie – sięgam po reportaż.


***

Skoro już się wyspowiadałam powinnam teraz wyznaczyć kolejnych do łańcuszka. Zrobię to inaczej, niż nakazuje tradycja. Zapraszam do odpowiedzi wszystkich, którzy są chętni się uzewnętrznić.
Możecie to zrobić tutaj w komentarzu lub u siebie na blogu (pozostawcie jednak link w komentarzu, abym ja i inni mieli szansę zapoznać się z treścią). Proponuję te same pytania, na które sama odpowiedziałam powyżej. Dobrej zabawy :)



***





I na koniec mała dawka prywaty. Można już głosować na najlepszy blog książkowy w kategorii "Nagroda Czytelników" 4. edycji eBuki na stronie Dużeka.pl
Tak się składa, że ja też biorę udział w konkursie. Aby wygrać, potrzebuję pewnej dozy sympatii, która może objawić się wysłaniem maila ;) Aby dodać mi punkt (wcale nie do lansu ;)) wystarczy wysłać głos popierający Czytelniczego na adres ebuka@duzeka.pl (w tytule maila trzeba podać tytuł bloga, czyli Czytelniczy)
Zwycięzcę oraz listę pozostałych laureatów organizatorzy konkursu przedstawią podczas uroczystej gali na Targach Książki w Krakowie.

Z góry pięknie dziękuję za każdy oddany głos:)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...